czwartek, 26 grudnia 2013

Oczekiwania, rozczarowania

Nie jestem raczej największym fanem The Doors na świecie, ale pamiętam, że Św.P. Jimmy Morrison powiedział kiedyś coś takiego: "Kiedy inni oczekują od nas, że staniemy się takimi jakimi oni chcą żebyśmy byli, zmuszają nas do zniszczenia tego, kim naprawdę jesteśmy. To dosyć subtelny rodzaj morderstwa. Większość kochających rodziców i krewnych popełnia je z uśmiechem na twarzy". 

Oczekiwania. Zrób to, a nie tamto. Tak, a nie inaczej. "Powinieneś/musisz"- to takie moje dwa ulubione określenia. Kiedy je słyszę, to możesz mieć 99,8% pewności, że postąpię dokładnie odwrotniej, niż wskazuje sugestia. Bywa, że dostaję napadu śmiechu pełnego gorzkiej ironii, gdy patrzę na niektóre osoby ze swojego otoczenia, które tak desperacko potrzebują poczucia kontroli. Jak mocno się starają, by ich malutkie, poukładane życie nie wypadło im czasem z rączek. Jakiekolwiek nieprzewidziane wydarzenie, zachowanie, słowo lub gest wywołuje lawinę dramatu. I zaczynają się problemy. Nie potrafię zrozumieć tego, dlaczego tak bardzo pragniemy sobie podporządkowywać inne osoby. Po co dążymy do tej przewidywalności, wymodelowania czyjegoś charakteru, lub ograniczania systemem kar i nagród opartym na wytworzeniu w kimś odruchów Pawłowa? Nie zrobisz tego, co chcę? Dąsy, foch milczenie. I niby nic się nie stało, a zresztą: domyśl się. 

Zawsze jest tak samo. Zawsze są oczekiwania. I najczęściej te oczekiwania powodują rozczarowanie. Tak ciężko jest ludziom zaakceptować fakt, że nie wszystko musi być po ich myśli. Że życie przyniesie nam więcej niespodziewanych zwrotów akcji, niż chcielibyśmy. Z tym, że czyjeś rozczarowanie powodowane pulą oczekiwań nie powinno być naszym zmartwieniem. 



Patrzę na moje życie ostatnio, i coraz częściej wydaje mi się, że Pan Tyler Durden miał cholerną rację.


sobota, 21 grudnia 2013

Trainspotting

"So why did I do it? I could offer a million answers- all false. The truth is that I'm a bad person. But that's gonna change- I'm going to change. This is the last of that sort of thing. Now I'm cleaning up and I'm moving on, going straight and choosing life. I'm looking forward to it already. I'm gonna be just like you. The job, the family, the fucking big television. The washing machine, the car, the compact disc and electric tin opener, good health, low choresterol, dental insurance, mortgage, starter home, leisure wear, luggage, three piece suite, DIY, game shows, junk food, children, walks in the park, nine to five, good at golf, washing the car, choice of sweaters, family Christmas, indexed pension, tax exemption, clearing gutters, getting by, looking ahead, the day you die". /Mark Renton, Trainspotting./


Więc dlaczego to zrobiłem? Mógłbym podać milion odpowiedzi- niestety fałszywych. Tak naprawdę jestem po prostu złym człowiekiem. Ale to się nie zmieni- ja się nie zmienię. Nie powiem, że więcej czegoś takiego nie zrobię. Bo chcę żyć na sto procent. Doświadczać rzeczy, które mnie zadziwią, zatrzymają, zwalą z nóg. Wyzwolić się z kajdan, w które zakuwają mnie inni. Czuć wszystkie emocje, te złe i te dobre- w maksymalnym natężeniu. Tak, że będę krzyczał do księżyca. Że nie będę wiedział co robić. Aż krew w żyłach zabuzuje mi tak, jakby zaraz miały wybuchnąć. Aż upadnę i chwilę zajmie mi, by znowu powstać. Spalę za sobą niejeden most, bez strachu, bez oglądania się za siebie. Bez ograniczeń, żalu, zawiści, pretensji. Zagubię się celowo, zatracę, zniknę w chaosie i nadmiarze. Zgarnę ile tylko dam radę unieść a potem wrócę. I tak już na zawsze. Do dnia w którym umrę.


piątek, 13 grudnia 2013

Widokówki na lepsze jutro

                                           Takie są zwyczaje,
                                           taki porządek świata. Jeśli chciałbyś uciec,
                                           to daj mi swoje zbiory, zapisz w testamencie
                                           swoje zbiory pocztówek z miejsc, gdzie miałeś szczęście. 
                                                                                                                - Adam Wiedemann




PS. Wiem, Szaley... zerżnąłem od Ciebie.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Rodzina

Już od kilku dobrych lat poważnie zastanawiam się nad prawdziwym znaczeniem słowa użytego w tytule. Niby to jest przecież takie proste, jasne i klarowne. Więzy krwi, wspólne bicie serca, jeden za wszystkich- wszyscy za jednego... Sranie w banię, za przeproszeniem. Temat wraca do mnie regularnie co pewien czas. Kiedy tylko osiągam tu jakiś constans, dogadujemy się, nie kłócimy itd.- zawsze musi pojawić się rysa na szkle. Nie wiem, może tak to już po prostu jest? I mają tak wszyscy?

Nieważne. Rodzice to osoby które prawdopodobnie powinny znać nas najbardziej na świecie. I wypadałoby zapewne, by ta tendencja szła też w kierunku zwrotnym. W końcu dorastaliśmy przy nich, to oni nas wychowali i kształtowali. Czasem myślę sporo na ten temat, ale coraz częściej dochodzę do przykrego wniosku, że tak naprawdę w ogóle nie znam swoich rodziców. I o ich życiu nie wiem praktycznie nic. Jedna wielka czarna dziura, pełna nieposkładanych w chaosie strzępów informacji. Wydartych przez przypadek ochłapów, bez umiejscowienia w czasie i przestrzeni. Skrywanych fragmentów życiorysów, przemilczanych wydarzeń, kłamstw. Przez lata próbowałem dotrzeć do sedna na własną rękę. Byłem małym detektywem, przeszukującym zakamarki, kojarzącym fakty Sherlockiem Holmes'em. A i tak nie zdało się to na zbyt wiele. Co wiem? Praktycznie tyle, co nic. 

Rok urodzenia, miejscowość, poziom wykształcenia. Ostatni wykonywany zawód. A reszta- to po prostu błądzenie we mgle w której się zatracam, bo przestaję już powoli odróżniać, co jest prawdą; a która z pokazywanych mi twarzy to ta realna.W mojej rodzinie takie sytuacje to jakby pewien standard. Zaczynam postrzegać to, w czym żyłem i dorastałem tyle lat jako iluzję, fałszywą fasadę utkaną z mitów oraz miejskich legend. O pewnych rzeczach mówiło się półgębkiem, przy innych słyszałem tylko wykręty, wzajemnie wykluczające się urywki. A o kolejnych nie mam pojęcia w ogóle. Nie wiem nic o ich miłościach z dawnych lat, relacjach z rodzicami, fascynacjach i przygodach. Nie wiem, jakich posiadali przyjaciół, co czytali, o czym marzyli. Co próbowali robić ze swoim życiem, czego się imali, na czym zawiedli i jaką lekcję z tego wyciągnęli. Tak naprawdę nawet kiepsko znam okoliczności, w których się poznali. A ich wspólne życie będę do grobowej deski pamiętał jedynie jako ciąg kłótni, wzajemnych pretencji, oskarżeń. Niewiele ponad to. 

O tym, że na przykład moja matka powtarzała klasę dowiedziałem się w wieku 17 lat. I to w wyniku całkowitego przypadku. Potrzebowałem czegoś ze swojej teczki z dokumentami, i w trakcie jej poszukiwań natrafiłem na starannie ukryte świadectwa szkolne. Okazało się, że tak naprawdę oboje nie byli dobrymi uczniami. Mimo tego sami piłowali nas przez lata o każde niepowodzenie i nie dawali zbytnio szans usprawiedliwieniom. Jest w tym jakaś żenująca hipokryzja, kiedy okazuje się, że ten "wzór", pomnik oraz chodzący podręcznikowy przykład daleki jest od diamentu bez skazy. Fasada upada, maska traci na mocy. Potem ciężko odzyskać do kogoś szacunek, czy nawet zaufanie. I wcale nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie tej jedynej akcji. To tylko przykład. Zresztą- nawet w powyższym przypadku: nie ma nic złego w porażkach, czy umiejętności przyznawania się do błędów. One świadczą tylko o sile naszego charakteru. Upadliśmy, czegoś nas to nauczyło, po czym powstaliśmy silniejsi i jakoś te trudności przetrwaliśmy. Więc czy jest się czego wstydzić? Idealny wizerunek superbohatera na tym nie ucierpi, wręcz zyska. Problem tkwi w kwestii szczerości. Jeśli wymagamy jej od własnego dziecka, każemy mu się otwierać, rozmawiać oraz uzewnętrzniać- jak możemy mu potem spojrzeć w oczy bez cienia wstydu... gdy okazuje się, że sami nigdy nie pokazaliśmy mu swej prawdziwej twarzy?

Kilka dni temu odwiedziłem moją starszą siostrę. Pogadaliśmy trochę, po czym pokazała mi artykuł w sieci o moim dziadku, którego nie miałem okazji nawet zapamiętać- zmarł niecałe dwa lata po moich narodzinach. Czytałem i poniekąd przecierałem ze zdumienia oczy. Z jednego artykułu dowiedziałem się na temat własnego dziadka więcej, niż od mojego ojca przez całe nasze wspólne życie. Nie wiem do dziś, co tak naprawdę pomiędzy nimi zaszło... ale coś musiało być na rzeczy, skoro nawet autor pisze: "Z P. (moim ojcem) wymieniłem kilka maili, z których odniosłem wrażenie, że wspominanie postaci ojca go nie interesuje". Pewne sprawy zaczęły nabierać dla mnie sensu. To podobno po dziadku "odziedziczyłem" w genach wiele gestów, zachowań. Po nim mam włosy, zdolności lingwistyczne oraz muzyczne (sam nauczył się kilku języków obcych, był też multiinstrumentalistą). Jest też coś, co wbiło mnie dosłownie w ziemię...

Mam teraz prawie 29 lat i dowiedziałem się, że mój dziadek umarł na Alzheimera. Dowiedziałem się tego nie od ojca, czy kogoś z rodziny... a z głupiego artykułu, znalezionego przypadkiem gdzieś w sieci. 

                                                                   ...

Konkluzja. Nie umiem powiedzieć, czym są właściwie więzy rodzinne. Czy w przypadku moich rodziców o jakichkolwiek więzach może być w ogóle mowa? Ani ja, ani moja siostra nie potrafimy powiedzieć nawet, że mogliśmy na nich kiedykolwiek polegać, tak na maksa w stu procentach. Kiedy miałem 19 lat i musiałem zacząć się sam utrzymywać- nie mieliśmy ze sobą kontaktu prawie przez rok. Byłem daleko, w obcym mieście, a ich nie obchodziło to, że mogę nie mieć za co żyć. Przetrwałem to dzięki staremu pieczywu, które studenci wyrzucali do kuchni w akademiku oraz pasztetowi z Pamapolu ( 500 gram za 3 zł). Gdy moja siostra po wielu latach studiowania w końcu obroniła pracę magisterską i zadzwoniła się tym faktem pochwalić, usłyszała zamiast gratulacji: "Noooo, faaajnie. Szkoda, że tak późno". Kiedy zaś przed moim pierwszym maratonem powiedziałem im, by trzymali kciuki- uskrzydlono mnie tekstem: "No, obyś tylko ostatni nie przybiegł". Tak jest niemal cały czas. Constans. Wielokrotnie mam ochotę wydrzeć się, że skoro nie pomagacie nam w niczym- to, do cholery, nie krytykujcie. Tylko po co? Najciekawsze jest to, że całe życie robili wszystko, by nas odsunąć, odciąć. Skończyłeś 19 lat? Radź sobie sam. Więc zacząłem sobie radzić. Tak jak moja siostra. Oduczono nas proszenia o pomoc oraz okazywania słabości. I teraz, kiedy jesteśmy twardzi, zaprawieni, samowystarczalni- dziwią się, że nie chcemy być blisko, że się "nie otwieramy". 

Do tego wszystkiego coraz częściej zdaję sobie sprawę, że o swoich rodzicach nie wiem praktycznie nic. Są to dla mnie obce, nie znane jednostki- bo wydaje mi się, że nawet o moich przyjaciołach potrafię powiedzieć znacznie więcej- ot tak, na zawołanie. To przez nich boję się związków, zakładania rodziny, zobowiązań. Boję się świadomości tego, że dla swoich dzieci mógłbym być kiedyś dokładnie taki sam. I pytanie na sam koniec: jak mam zwyczajnie kochać bezwarunkowo kogoś, kto nie był ze mną szczery, kto nie pokazał mi swego prawdziwego oblicza? 



poniedziałek, 25 listopada 2013

Pożegnanie z Mistrzami

Biznes muzyczny. Showbiznes. Showshit. 

Spotyka się 4-5 kolesi. Zakładają dla zabawy zespół, tworzą marne numery. Ale to nie ma znaczenia: robią to przecież dla fun'u i imprez. Po jakimś czasie zgrywają się, synchronizują. Spływa na nich tzw. "Iskra Boża": kompozycje nabierają kształtu, teksty zaczynają kipieć przekazem. Organizują pierwsze koncerty, których wkrótce przybywa. Więcej ludzi, więcej famy. Nagrywanie pierwszego demo- najczęściej własnym sumptem. Potem kontrakt i płyta, która okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Trasa, wyprzedane bilety i grube hajsy. Wokół zespołu zaczynają krążyć rekiny, które uświadamiają im, jak bardzo potrzebują innego managementu, umów, prawników, współpracowników, doradców. I wtedy wszystko zaczyna się pieprzyć. Muzycy przestają być przyjaciółmi, a sama muzyka przestaje być ujściem emocji, generatorem przemyśleń. Staje się biznesem, pracą- taką, do jakiej ty chodzisz codziennie od 8 rano do 16:00. Zaczyna się olewanie fanów, nagrywanie jak najszybciej kolejnych krążków z coraz mniej wartościowym przekazem. Aż do wypalenia, porzygania, byle zapełnić rynek zbytu. "Komercha". Ale nie zwalniamy. Bo jest kontrakt, są wymogi. Na wszystkim tym najlepiej wychodzą nie ci, co dzierżą instrumenty. W szmalu pławią się grube ryby z korporacji o wrażliwości na poziomie zero, którzy zdają się zapominać, że gdyby nie wysiłki tych 4-5 kolesi- o niczym nie byłoby nawet mowy... 

Piszę to z perspektywy siebie: odbiorcy, słuchacza, niemego recenzenta, kompozytora i muzyka. Bo dla mnie dźwięki to kwintesencja życia. Stale były, są i będą ważnym elementem mojej egzystencji. Słucham od dawna, dużo i namiętnie, fascynuję się, poznaję. Ale mam też swoich ulubieńców: piedestały kilku płyt. Sweet Noise, KoRn, Tool, i inni. 

Pamiętam Sweet Noise. Chaos wrzasków, w których znalazłem sens i harmonię. Oraz cholernie bogaty przekaz. Pamiętam ich koncert na Woodstocku w Żarach, w 2003 roku. Stałem tam pośród 400 000 tysięcy osób i czułem jedność z każdym osobnym dźwiękiem, słowem. Tak, jakbym to ja stał na scenie ponad tłumem i darł się do mikrofonu. Pamiętam wcześniejsze nagrania oraz "Czas ludzi cienia", który tak mocno wrył się w moje życie. Pamiętam czekanie na kolejny krążek, oraz ból zawodu, gdy tenże się pojawił. Parę miesięcy później Sweet Noise się rozpadł, a Glaca (wokalista) wyjechał do Stanów, by poznać bardziej muzyczne rzemiosło. Zwykł mówić kiedyś, że nigdy nie pozwoli, by ludzie oglądali słaby Sweet Noise. Że będą nowe płyty, lepsze piosenki, wspanialsze koncerty. Chyba wszyscy fani zaciskali kciuki, kibicowali, czekali na powrót. I doczekaliśmy się. Na fali medialnego szumu oraz Facebooka Glaca powołał My Riot, nowy projekt. Słuchałem płyty, czując ukłucie wielkiej drzazgi gdzieś w głębi serca. Bunt, przekaz? Płonne nadzieje. Dostaliśmy tylko odgrzany w dźwiękach elektronicznych sampli nieświeży kotlet, upichcony w pośpiechu na mieszance tekstów z dawnych piosenek SN, z poprzednich albumów. Stare slogany oraz frazy, które brzmiały świetnie tylko w oryginalnych, pierwotnych ubraniach. 

Pamiętam KoRn. Hipnotyzujące pięć pierwszych płyt, aż do momentu odejścia Head'a- głównego gitarzysty i prawdopodobnie nośnika całego schizu, w jaki obfitowała muzyka tego zespołu. Poszło o kasę, wpływy, alkohol i narkotyki. Po tym wydarzeniu, KoRn w mocno okrojonym składzie (odszedł też perkusista) regularnie wydawał kolejne produkcje. Śledziłem wywiady z Jonathanem Davis'em, który za każdym razem klął się i zarzekał, jaki to wspaniały oraz dojrzały materiał przygotowali tym razem. Produkcje warte 4 miliony dolarów, nie wnoszące zupełnie nic. Najlepiej podsumował to Corey Taylor ze Slipknot, który stwierdził: "Wsadźcie sobie cztery miliony w dupę. Tyle pieniędzy na wydanie tak słabej płyty. Przypomnijcie sobie, po co w ogóle gracie muzykę. Jeśli nie macie nic do powiedzenia, to lepiej dajcie sobie spokój". I jak mu nie przytaknąć? Koniec końców, po wielu latach stało się to, czego wszyscy oczekiwali: Head wrócił do KoRn. Nowa płyta ukazała się rekordowo szybko, na przestrzeni 2-3 miesięcy (sic!). Pojawił się poniekąd charakterystyczny schiz, ale i tak całościowo dostaliśmy spore gówno, opakowane jedynie w ładną historyjkę z happy end'em w tle. I to właściwie wszystko. 

Pamiętam jak w moim życiu pojawiła się polska Coma. Na początku w ogóle zignorowałem zjawisko. W radio non-stop leciał utwór "Spadam"- wręcz do porzygu- a ja nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia z kolejnym, sezonowym produktem kolesi w garniturkach. Tak więc dwie pierwsze płyty przeleżały u mnie na dysku przez 3 lata, dziewiczo nie tknięte i niepokalane. Zdarzyło sie jednak, że pewnego dnia nie miałem już czego słuchać. Niechętnie wgrałem sobie te albumy na mp3, odpaliłem... i mnie wciągnęło. Odkryłem coś, co w polskiej muzyce nie miało wcześniej miejsca (no, w podobnym stylu szli jeszcze panowie z zespołu Ptaky). Teksty, dźwięki, wokal. Poezja i sens. Potem pamiętam, jak czekałem na nowe wydawnictwo- "Hipertrofię". Stałem w olbrzymiej kolejce, kupiłem. Efekt był podzielony. Dwupłytowy album: pierwszy cd- spory zawód; drugi- absolutna fascynacja. Zacząłem chodzić na koncerty, z przykrością zauważając spadek formy u Roguca. A potem kolejne... co tu dużo mówić: chyba niepotrzebne płyty. Odgrzewany kotlet, czyli anglojęzyczna wersja "Hipertrofii", DVD koncertowe, CD koncertowe, Coma z Symfonią, i Czerwony Album, poprzedzony solowym projektem (marnymi solowymi porykiwaniami?) wokalisty. Coś poszło nie tak- ale czego się spodziewać po muzyce napisanej w miesiąc i tekstach sporządzonych w dwa tygodnie (sic!). Ale przecież z czegoś trzeba żyć. Zarabiać hajsy. Jeśli Madonna nagrałaby tylko swoje pierdzenie oraz odgłosy z WC- i tak sprzedałoby się to w milionach egzemplarzy. Ktoś się przyczepi, ale pójdźcie teraz na koncert Comy. Nierówno grający bębniarz, i wokalista, który nie śpiewa, a wyrykuje z siebie teksty jednym tonem- bo inaczej już nie daje rady... Żal.

Pamiętam też Tool. Odkrycie, które na zawsze zmieniło moje myślenie o muzyce i podejście do otaczającej rzeczywistości. Zespół inny niż wszystkie, owiany aurą tajemniczości oraz sprzecznych informacji. Znany na całym świecie, a będący jakby poza systemem i trybami przemysłu muzycznego- prawdziwy fenomen. Niewielu artystów jest w stanie osiągnąć coś takiego. Mieć popularność oraz całkowitą niezależność w zakresie twórczości. Ale taki jest Tool. To nie zespół, a narzędzie- użyj go we własny sposób; tak, jak tego sam potrzebujesz. Wchłonąłem wszystkie ich albumy, i kiedy dziś ich słucham- wszystko nadal jest we mnie żywe, aktualne. Opiate, Undertow, Aenima, Lateralus- cegiełka w murze historii rocka. No i 10 000 days- album wydany po sześcioletniej przerwie, będący opowieścią o 27 latach, które minęły od początku choroby aż do śmierci matki wokalisty. Płyta nietypowa, inna niż wszystkie. Maynard nie wydzierał się już tak jak poprzednio. Była tam refleksja, zaduma, pewien stopień ukojenia; ale jednocześnie coś, czego zacząłem się obawiać myśląc o ich kolejnym wydawnictwie. Tymczasem minęło już 7 lat, a nowa produkcja jest nadal w powijakach. Zespół jak to zespół: milczy. Z kolei Maynard James Keenan zaszył się w Arizonie i zajął produkcją wina. Co jakiś czas udziela się jedynie w projekcie Puscifer, ale to jest już zupełnie inna bajka. 

Tyle mówi się o ewolucji w muzyce, chęci zbadania nowych horyzontów. Po części jestem za: to naturalny proces, wręcz jedna z potrzeb człowieka. Trudno mi jednak zrozumieć, kiedy "artysta" z wysoko postawionej poprzeczki sam obniża sobie poziom. W skrócie: wypuszcza na rynek absolutne gówno, nazywając je progresem. I dziś, kiedy czytam wywiady w których ci "artyści" deprecjonują wcześniejsze (lepsze) nagrania, lub twierdzą, że nowy album jest najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobili- już wiem, że należy brać nogi za pas. To trochę tak, jakby Ludwig Van Beethoven grał disco polo. Ze sceny czasem lepiej byłoby zejść po prostu niepokonanym.

Trafiłem ostatnio na rewelacyjny wywiad z Maynardem Jamesem Keenanem z Tool, który mocno przycisnął mnie do ziemi- zwłaszcza końcówka. Jego wypowiedź, podsumowująca chyba wszystko co chciałem tu nakreślić:
- Jestem bardzo odporny na ideę artysty jako sługi publicznego, odpowiedzialnego za edukowanie społeczeństwa, gdyż po prostu nie czuję się odpowiednio wykwalifikowanym, by robić takie rzeczy. Piszę te piosenki, by przebić się przez jakiś ból, lub by rozwiązać pewne problemy. I jeśli uda mi się tego dokonać, nie powinienem się czuć tak samo, jak w momencie tworzenia. Powinien być więc jakiś logiczny postęp. Ale jeśli jako artysta mogę wyrazić siebie tak, by umożliwić komuś przejście przez trudny okres i mu w ten sposób pomóc- myślę, że to dobrze. Naczelny problem przemysłu muzycznego polega na tym, że artyści wchodzą w to poprzez pragnienie bycia podziwianym. Krzyczą ze względu na problemy, jakie im samym się kiedyś przytrafiły. Nie byli wyposażeni w odpowiednie narzędzia, by sobie z tym poradzić, z jakąkolwiek traumą, rozwodem rodziców czy ich stratą. Zaczynają krzyczeć a potem w jakiś sposób stają się popularni. Wrastają w przemysł muzyczny rządzony przez ludzi, którzy są zupełnie niewyedukowani emocjonalnie oraz nie posiadają koniecznej wrażliwości. I to jest droga bez odwrotu. Z kolei publika domaga się, by artysta nadal krzyczał tak samo głośno do końca swojego życia. Jeżeli nie czujesz się więc po tych wszystkich latach lepiej niż na początku, to nie jestem pewien na ile efektywne w ogóle były twoje krzyki, i jak w ogóle mogło to komuś pomagać? Powinno się przejść dzięki temu przez własne problemy i ruszyć ku nowym wyzwaniom. Dla mnie tym właśnie stała się winiarnia, dzięki temu uporałem się z wieloma demonami własnej przeszłości. I niekoniecznie mam ochotę krzyczeć dalej przez resztę życia. JEŚLI WIĘC PIOSENKA NIE POMAGA MI... JAK W OGÓLE MA POMÓC TOBIE? ...Tak więc jestem, robię wino. 



Biznes muzyczny. Showbiznes. Showshit...

sobota, 16 listopada 2013

Rozmowy w tłoku

- Ale powiedz, jesteś tak naprawdę szczęśliwy? - zapytał. Zapadła chwila ciszy, połączona ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w dali.
- Dlaczego odwracasz wzrok, zamiast po prostu odpowiedzieć? - dodał na podsumowanie.
- Nie wiem. I nie odwracam. Po prostu nie przypominam sobie, kiedy ktoś ostatnio zadał mi w ogóle to pytanie.
Znów zapadła cisza, przerywana jedynie głośnym westchnieniem. Na zewnątrz było już ciemno, i tylko wąskie snopy ulicznego światła sączyły się leniwie na zaparkowane w pobliżu auta.
- Szczęście to dziwny fenomen. I chyba trochę iluzja. Bo wiesz, codzienność to suma rzeczy trywialnych, ważnych, śmiesznych i smutnych. Przy tak skonstruowanej palecie trudno wskazać chyba na jakiś jednoznaczny stan?
- Ale ogólnie?
- A ogólnie? Cóż... No chyba jestem.
Utkwił wzrok gdzieś w oddali i po chwili dodał:
- U mnie to nie jest takie proste. Mam wrażenie jakby żyły we mnie dwie zupełnie różne osobowości. Pierwsza widzi świat takim, jakim on jest: cieszy się z małych rzeczy, docenia to co ma, funkcjonuje na codzień i dostosowuje się do warunków. Druga to wieczny wiatr, który zawsze nie wiadomo skąd wieje. Chaos i pomieszanie, do tego absolutnie pod prąd. Ciągła tęsknota za tym, czego nie masz, czego nie zdobyłeś. Kraje, w których nigdy nie postawileś stopy; granice, których nie zdążyłeś przesunąć; blokady, bariery. I ta przemożna chęć zniszczenia czegoś pięknego. Spalenia mostów tak za jednym razem. 
Cisza. 
- Tyle czasu się z tym męczyłem, ale teraz żyję już chyba wystarczająco długo i udało mi się znaleźć pomiędzy tym jakiś most, połączenie. Godzę te rzeczy. Są sprawy, przez które kiedyś już dawno rzuciłbym to wszystko w pizdu i poszedł dalej- bo to był problem. Teraz? Chyba czuję, że mogę z tym pracować. Że mi się chce, i że potrafię. Jesteśmy przyzwyczajeni, że gdy są problemy- odchodzimy, bo tak najłatwiej. Ale w prawdziwym życiu nigdy kurwa nie jest nic łatwo. Serio. 
Wypadałoby wziąć łyka browara, albo zaciągnąć się papierosem. Ale nie ma. Na pewnym etapie odczuwasz, że spotykasz bardzo podobne sytuacje. Niby inne opakowania, ale trzon ten sam. Setki małych reinkarnacji w ciągu twego istnienia. I setki nowych sprawdzianów, jak sobie z tym poradzisz. Czy te wszystkie kopniaki w tyłek czegokolwiek cię nauczyły, czy powtórzysz te same błędy w dokładnie w ten sam, żenujący sposób?

Więc powiedz, jesteś tak naprawdę szczęśliwy?



poniedziałek, 4 listopada 2013

I żyli długo, i szczęśliwie.

To, w jaki sposób pojmujemy zjawisko miłości ma swoje korzenie już w dzieciństwie. Bo od małego przyzwyczaja się nas i wychowuje w przeświadczeniu, że nie liczy się praktycznie nic ponad to piękne, czyste oraz błogie uczucie. Przeciętna świadomość tematu kształtuje się na podobieństwo wielu czynników. Najpierw obserwujemy naszych dziadków i rodziców. Wszystko gra, choć zdarza się, że babcia patrzy na dziadka czasem jakoś krzywo; z kolei dziadek sprawia wrażenie, że mentalnie właściwie go tu nie ma. Z rodzicami jest podobnie. Okazyjnie pojawia się bombonierka oraz kwiaty, przy obiedzie trwa sielanka, wymiana uśmiechów. Niekiedy w nocy słychać nieprzyjaźnie napięte, stłumione rozmowy z sąsiedniego pokoju. W sumie nie wiadomo o co chodzi, i czemu oni sypiają potem osobno. Ale jak tu nie wierzyć w miłość?

Odpalasz telewizję i możesz sobie obejrzeć o 20:30 w TeFauEnie, jak przystojny oraz bogaty pisarz wpada w pośpiechu na sprzedawczynię z warzywniaka o twarzy aktorki z Hollywood. On podnosi rękopis i warzywa, które wytrącił jej z rąk. Nagle ich spojrzenia się spotykają... i dzieje się. Pisarz nocą nie może zasnąć, a sprzedawczyni jest jakaś rozbita. Cały czas myślą o sobie, aż w końcu wpadają na siebie ponownie. Niby przypadkiem, choć oboje się przecież szukali. Poznają się bliżej i zakochują. Możemy być pewni, że ten związek przetrwa wszystkie burze i huragany. Potęga uczucia przezwycięży ingerencje osób trzecich lub sprytnie uknutą intrygę. Na końcu pocałują się na moście w deszczu i nastąpi happy end. Będą żyli długo, szczęśliwie. Jak w bajce. 

Podobnie jest z muzyką. Wszystkie te tkliwe piosenki o tym, jak facet oddałby życie za jedno spojrzenie ukochanej, a ona będzie kochać go aż po grób. Takie życie. Dorastamy nasączeni tą propagandą serduszek. Dziewczynki marzą o swoim Pięknym Królewiczu na białym rumaku, który będzie o nią dbał, rozpieszczał, starał się oraz co noc czule utulał do snu tak samo w wieku 7, jak i 25 lat. Tutaj niewiele się zmienia. Z chłopcami też jest tak samo. Wyszukujemy tą najładniejszą w piaskownicy i chcemy być jak Rycerze w lśniącej zbroi. Następnie piaskownica zmienia się w szkolny korytarz, a potem w parkiet jakiegoś klubu w wielkim mieście. Damskie oczekiwania oraz męskie polowania trwają. Miłość zwycięży, a potem już będzie tylko pięknie. Tylko cudownie i wspaniale. Bez przeszkód, prób, wybojów, aż nas śmierć nie rozłączy. Jeszcze tylko wesele trzeba zorganizować.

Misterna sielanka sypie się, kiedy odkrywamy, jak bardzo się różnimy nieraz od siebie. Tylko jak z tego wybrnąć, skoro całe życie jesteśmy bombardowani tą jedyną słuszną, cukierkową wizją z amorków i serduszek? Najczęściej rezygnujemy. Bo nie pasujemy przecież od siebie, mamy inne priorytety, charaktery, podejścia. Nie ma co tracić czasu- przecież tam, gdzieś w świecie jest nasza druga połówka. Taka jak my, bratnia dusza, z którą będzie możliwe stworzenie związku idealnego, bez kłótni lub nieporozumień, takiego na całe życie i do grobowej deski. Gdzie wszyscy zawsze się będą o siebie troszczyć, wspierać, czytać sobie w myślach, starać się. Facet będzie poetycko wrażliwy, ale też zasadniczo twardy. Romantyczny, ale mocno stąpający po ziemi. Bogaty i z cud-karierą, ale zawsze mający czas dla żony oraz dzieci. Z kolei ona- zadbana, piękna- będzie wspierać go i udzielać się w jego pasjach. Chętnie wychla z nim czasem skrzynkę browarów, zachwyci się naprawą motocykla a potem przemieni w łóżku w demona seksu. Jak w bajce. 

Tylko prawda jest taka, że pięknie i jak w bajce jest tylko w filmach. Oraz w bajkach. Cholerne: "...i żyli długo i szczęśliwie". Jeśli nadal w to wierzysz, to mam dla ciebie niespodziankę mój przyjacielu. Przestaniecie się rozumieć i ze sobą rozmawiać. Powinienem wyróżnić tu słowo 'rozmawiać'. Bo paplać o pracy, pierdołach, staniu w korku oraz promocjach w supermarkecie na bank dacie radę. Przestaniecie mówić o tym, co czujecie. Jakoś nie dacie rady. Będziecie się na siebie wściekać. On przecież powinien się domyślić. Ona była kiedyś jakaś inna. Mur zacznie rosnąć w oczach, na fundamentach oczekiwań, niespełnionych obietnic, oraz wizji hollywoodzkich happy endów, tonących w ekstazach namiętnych rozkoszy alkowy. 

Taka jest cholerna rzeczywistość, jakże daleka od bajek i filmów, na których się chowamy. Miłość nie jest landrynkowym cukierkiem w posypce z serduszek, otoczonym chmurkami oraz kolorową tęczą. To brud, złość, frustracja i wieczne ścieranie się wielkich sił. Cholerna, kurewska, mordercza walka; zajebiście ciężki zapierdol, z którego niewielu wychodzi z twarzą i o własnych siłach. Przygotuj się na to mentalnie, jeśli jesteś zdecydowany i rzeczywiście chcesz zobaczyć, co będzie na końcu. Porzuć marzenia o "pięknie, prosto i łatwo". Unikaj słów typu: "na zawsze, po wieki, póki śmierć nas nie rozłączy". Bo prędzej rozłączy was wasze wzajemne lenistwo i egoizm, niż owa Pani z Kosą. Przyzwyczaj się, że to pieprzone różowe serduszko ma zupełnie inne oblicze. Że utrzymanie go w rytmie jest cholernie ciężką oraz mozolną pracą. Lepiej zakasuj rękawy. Bo samo się nie zrobi. W jedną i drugą stronę. 

PS. All you need is love...?


wtorek, 22 października 2013

When hurricanes and cyclones raged...

Uciekam od ludzi ostatnio. Od zawsze otaczało mnie tak wiele różnych twarzy, do których ciągnąłem, lgnąłem, potrzebowałem. Potrzebowałem ich tak samo mocno, jak mocno starałem dawać im też siebie...

Coś się we mnie zmieniło ostatnimi czasy. I to jest naprawdę duża zmiana, której trochę jeszcze nie ogarniam. Nie, nie zawiodłem się wcale na gatunku homo sapiens. Nic z tych rzeczy. Po prostu czuję się tak, jakbym wrócił z dalekiej i cholernie długiej podróży, podczas której przebyłem setki kilometrów. Jestem inny, zmieniłem się. Na wiele spraw patrzę z perspektyw, których jeszcze parę miesięcy temu pewnie bym nawet sobie nie wyobrażał. Jakie to dziwne.

Kiedyś do zrozumienia spraw potrzebowałem innych. Jako lustrzanego odbicia tego, co chciałem w nich zobaczyć sam. Upewnić się, że mam rację, dostrzec wartości, sedno- gdzieś tam zapisane i tylko czekające na odczytanie. Uniwersalne prawdy. Chwilowo przestało mi jakoś zależeć na uniwersalnych prawdach. Chcę jedynie wrócić do domu, do Niej, moich piosenek i do Kota. I'm out.




środa, 9 października 2013

35. Maraton Warszawski

Podobno każdy szanujący się facet powinien przebiec w swoim życiu trasę maratonu. Coś chyba w tym jest. Nawet wziąłem sobie te słowa do serca; choć prawda jest taka, że biegać zacząłem po prostu dla zdrowia i zrzucenia kilkunastu zbędnych kilogramów. Kiedy więc dotarłem do punktu, w którym przebiegniecie dziesięciu kilometrów przestało sprawiać mi trudności- zaczęły się starty w zawodach. Dla satysfakcji pokonywania własnych barier, ograniczeń. W końcu pojawiła się myśl: Hmmm, fajnie by było ukończyć maraton. Trochę się wahałem, że może porywam się z motyką na słońce, że to jeszcze nie czas, nie ten poziom. Zwyciężyła ciekawość: zapisałem się na bieg, opłaciłem wpisowe i słowo się rzekło. Istnieją specjalne metody treningowe, pozwalające przygotować się biegaczowi niemal od poziomu zero do całkowitego sukcesu, czyli pokonania magicznego dystansu 42 km. Potrzeba na to przeważnie trzech miesięcy wytrwałego realizowania systematycznego planu. Ja oczywiście również planowałem taki trening, jednak praktyka sprowadziła się do 4-7 długodystansowych biegów na miesiąc (zawsze przekraczałem dystanse 10 km, kilka razy pokonałem również półmaraton). Na szczęście mam taką pracę, w której jestem non stop w ruchu, i to chyba uratowało mi tyłek. 

29 września stanąłem na starcie. Wcześniej odczuwałem tylko podenerwowanie odkąd odebrałem pakiet startowy: koszulkę techniczną, kartę z moim numerem... Fakt, że to dzieje się naprawdę dotarł do mnie dopiero po starcie. Mimo, że sunąłem już pierwsze kilometry w asyście tysięcy biegaczy, widziałem banery z napisami, kibiców oraz słyszałem głos spikera, to nadal powtarzałem w myślach: "Ale jaja, to mi się chyba śni". A jednak... Odpaliłem muzykę i już mnie nie było. Kiedy biegnę na długich dystansach to wszystko dzieje się u mnie trochę jak z automatu. Mięśnie robią swoje- przemieszczam się, oddycham miarowo, pocę się, pokonuję kolejne kilometry. W tym wszystkim mam wrażenie, że sam stoję gdzieś jakby obok. Jestem osobną świadomością we własnym ciele, mimo że przecież w tym uczestniczę, obserwuję oraz doświadczam. Myśli krążą zupełnie gdzieś indziej- są poza bólem, zmęczeniem. Czasem słucham po prostu muzyki, innym razem prowadzę w myślach dialog z samym sobą, wyłączam się. I chyba za to najbardziej kocham bieganie. 



Pierwsze 30 km były przyjemne jak niedzielny spacerek. Po prostu sunąłem przed siebie swoim tempem, zero zmęczenia. Na słuchawkach Echoes of Eon, dwie płyty Ptaków, składanka, Sweet Noise, Tides From Nebula. To właśnie tu czułem oderwanie od rzeczywistości. Pamiętam migawki; moment kiedy praktycznie odpłynąłem gdzieś w okolicy 18 kilometra. Dziwna, surrealistyczna rozkosz odrealnienia... bo niby biegnę, ale jestem gdzieś poza wszystkim. Z mojej małej nirvany wyrwał mnie 23 kilometr- to wtedy przebiegłem połowę trasy i zarazem najdłuższy dystans, jaki w ogóle pokonałem w życiu czy podczas treningu. Nadal nie czułem zmęczenia. Schody zaczęły się na 30 kilometrze. Najpierw wysiadła mi muzyka, a potem dopadła mnie "ściana".

Mityczna "ściana" to postrach każdego biegacza długodystansowego. Niektórzy donoszą, że czują się tak, jakby usiadł im na karku słoń, mają nogi jak z ołowiu, a w głowie pojawia się zniechęcenie oraz chęć zejścia z trasy połączona z pytaniem: "A po co ja to w ogóle robię?!". W rzeczywistości uczucie "ściany" to moment, w którym organizm wyczerpuje zapas cukrów oraz węglowodanów, i zaczyna pobierać energię spalając tłuszcze. Na szczęście moja "ściana" wypadła stosunkowo blado na tle zgromadzonych mitów. Po prostu biegło mi się bardzo niekomfortowo pomiędzy 31 a 35 km. Nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, nad kolanem chwycił silny skurcz, dopadł mnie głód. Co 6-7 km nawadniałem się Powerade'm, wsuwałem też porcje bananów od wolontariuszy. Otuchy dodawali kibice: całe rodziny, zespoły grajków, bębniarze. Wiem, że to głupie, ale kilka razy prawie poszła mi łezka, gdy nagle ktoś zaczynał klaskać i krzyczeć: "Dawaj, Michał!! Dasz radę, jesteś najlepszy!". Obce osoby, twarze których nie znasz, uśmiechające się do ciebie. To dawało siłę.



Kiedy zderzyłem się ze swoją "ścianą", nie było najlepiej. Wcześniej myślałem: "Byle do 30 km, potem jakoś pójdzie". Nagle powstaje granica- wszystko cię boli, denerwuje, a w głowie masz świadomość, że jeszcze tyle kilometrów jest do przebiegnięcia. Swoją barierę pokonałem siłą woli. Wiedziałem, że moje mięśnie to udźwigną. Zacząłem powtarzać w głowie słowa: to jest twoja determinacja, wola walki, cały charakter, upór. Powoli, krok po kroku. Głowa w dół, robię swoje. Jak mantra. I w końcu przekroczyłem 38 kilometr. Tu już nie było wesoło. Żaden z kibiców się nie uśmiechał. Niektórzy kręcili głowami. Wolontariusze patrzyli z przerażeniem, troską. Bo jak się uśmiechać oraz być żywiołowym widząc ból? Japończyk, który biegł równo ze mną przez 3/4 trasy nagle krzyknął, złapał się za nogę. Pewnie skurcz. Nie mógł już biec, płakał, ale nadal uparcie stawiał nogę za nogą, naprzód. Siła woli. Determinacja. Charakter.

Nie jest mi lekko, ale również biegnę dalej. Mijam tych, którzy nie mają już sił. Siedzą przy drodze, na krawężnikach. Niektórych podtrzymują ochotnicy z WOŚPu. Jest mi szkoda wolontariuszy. Ci na ostatnich kilometrach mają chyba najmniej wdzięczną robotę do wykonania. Tak jak pisałem wcześniej- tu nikt się już nie uśmiecha, za dużo jest grymasów cierpienia na twarzach biegaczy. Mimo tego stają na wysokości zadania, podbiegają, przynoszą napoje, pomagają zejść tym, którzy nie mają już siły biec. W pewnym momencie przystaję, kucam, by rozciągnąć mięsień. Jeden wolontariusz podchodzi, pyta, czy nic mi nie jest, czy wszystko ok... 

Na 40 kilometrze dzieje się coś niezwykłego. Nagle dostaję nowych sił, jak zastrzyk energii. To samo czują ludzie biegnący obok. Koleś za mną rzuca na głos, wskazując na metę na Stadionie Narodowym:
- O, patrzcie! Już go widać, skurwysyna! Dalej, jeszcze trochę!!!
Wszyscy się śmieją, przyspieszają. Ktoś kiedyś powiedział, że maratończycy są na starcie jak rodzina. Zaczynają bieg, rozmawiają, żartują razem. Tu nie ma barier, podziałów. Potem rozmowy milkną. W połowie trasy jest już tylko samotność, by na końcu znów połączyć się w jeden, wspólny ród. Coś w tym jest. Pięć godzin po wystrzale sygnału startu wbiegam na metę. Cały Stadion Narodowy tonie w nieustających oklaskach i krzykach kibiców. Przebiegłem maraton. 42 kilometry. Niezłe jaja. Przy bramie spotykam M. Kiedy ląduję w jej uścisku, coś we mnie pęka, nie trzymam łez...

                                                                            Przekraczam 42 kilometr...

Z biegu pamiętam migawki. Ciemność, zapach i światła tunelu na powiślu. Kibicujących bębniarzy, zespoły. Chłód poranka, oraz moment gdy nagle wyjrzało słońce. Z biegaczy przede mną w blasku promieni unosiła się para. Pamiętam kulejącego Japończyka oraz gościa, którego poklepałem po plecach gdy zszedł z trasy. Przerażone twarze wolontariuszy na końcowych odcinkach trasy. Wesołego maratończyka przy Narodowym, tłum kibiców, atmosferę stadionu oraz medal- cenniejszy niż wszystkie inne do tej pory. Twarz oraz uśmiech M. na mecie. Pamiętam też swoje zwątpienie na 31 kilometrze, ból, oraz to, jak go przezwyciężyłem. Nie mięśniami- a jedynie siłą woli. I o to chodzi w tych wszystkich maratonach. Te 42 kilometry są jak lustrzane odbicie- tyle, że pokażą ci twój charakter lepiej niż jakiekolwiek inne lustro na świecie. 


środa, 25 września 2013

Wielki Żeglarz Małej Kałuży

Właśnie sobie przypomniałem, że kiedyś po prostu brałem do ręki aparat i szedłem w miasto. Bez zbędnych ceregieli. Łaziłem tak bez celu oraz wytyczonego kierunku. Czasami zatrzymywałem się, popijałem herbatę z termosu i czekałem, co się wydarzy. Obiekty z moich fotografii pojawiały się same, w postaci grajków ulicznych, nietypowych staruszków, deskorolkarzy, zwierząt lub samej natury. Trafiłem też na fireshow, a potem zamroziłem w obiektywie palącą papierosa kobietę czekającą na coś/kogoś w kawiarence na Starym Mieście. Byłem małym, nieznośnym chłopcem z lustrzanką, który wkradał się do wszystkich zakazanych zakamarków. Penetrowałem bunkry, ciemne uliczki, opuszczone domy. 

Od trzech lat aparat kurzy się w pokrowcu. Niby cykam coś tam w międzyczasie. Biorę go zawsze na wakacje, czasem na próby zespołu, do domu lub na wycieczki do Olsztyna. Staram się mieć oczy otwarte, i niektóre nowe zdjęcia są naprawdę ok, na poziomie. Jest kadr, pierwszy i drugi plan, jakaś historia, obiekt. A mimo tego, nie jestem z nich wcale zadowolony. Przynajmniej nie tak, jak kiedyś. Nawet strona, na którą wrzucałem moje produkcje od ponad roku nie miała żadnej aktualizacji. Nie wiem, na czym to polega. Czy się wypaliłem w tym temacie? Może widziałem za dużo? Stałem się zbyt samokrytyczny? 

Dziś wybrałem się na przebieżkę treningową- w końcu za cztery dni startuję w maratonie. Pierwszy raz poczułem, że to faktycznie już jesień, pełną parą. Z jednej strony cholernie nienawidzę tej pory roku. Wszystko staje się szare, takie jednolite. A gdy widzę jak na drzewach obumierają liście, wtedy jednocześnie coś obumiera we mnie. Pewnie chęć do życia i energia. Bo już w kościach czuję, że za jakieś dwa miesiące przyjdzie mi się przestawić na siedzenie w domu i wegetatywny tryb życia. Hibernacja cielesna oraz po części umysłowa. Zabiorę się wtedy za czytanie książek, oglądanie filmów. I pewnie będę też spał więcej. 

Druga strona tej monety jest taka, że jesień ma dla mnie znaczenie symboliczne. To taka metafora lub koło życia, napawające mnie melancholią, tęsknotą i refleksją. Pamiętam, jak zawsze o tej porze ruszaliśmy w liceum z G. na dalekie wędrówki. Robiliśmy zdjęcia, goniliśmy wiatr na polach. Potem był dom, herbata z miodem i cytryną, płyty winylowe. I mam teraz ochotę kupić jakieś porządne buty, spakować termos, ciepłe ubranie oraz aparat, i ruszyć w nieznane- tak, jak to bywało kiedyś. Jak Wielki Żeglarz Małej Kałuży. 



niedziela, 22 września 2013

Homecoming

Siedzę sobie właśnie w moim Prawdziwym Domu, daleko od Wielkiego Miasta. Cieszę się nawet, bo fajnie tak w końcu odwiedzić rodziców, zmienić otoczenie. Wyspałem się dziś jak diabli. Chyba nadrabiałem zaległości z całego tygodnia, kiedy miałem na rano do pracy. Ostatnio takie ze mnie korporacyjne zwierzę, że praca śni mi się nawet po nocach w postaci koszmarów, że czegoś nie zdążyłem zrobić, załatwić lub naprawić. Dawno nie miałem wolnych dwóch dni pod rząd i teraz czuję, że mocno mi tego brakowało. 

W domu wszystko ok, można powiedzieć: po staremu. Tu zresztą niewiele ulega zmianie, a nawet jeśli, to zmiany te następują bardzo powoli. Ostatnie moje wizyty tutaj wyglądają tak, że praktycznie cały weekend spędzam z rodzicami i dużo rozmawiamy. Rzadko spotykam się ze starymi znajomymi i trochę mnie to wkurza, że nie mam dla nich czasu. Ale tak po prostu jakoś wychodzi. Trochę się martwię, bo okazuje się, że sąsiedzi rodziców to niezła patologia. Matka, ojciec pijak, córka z pięciorgiem dzieci i prawdopodobnie kolejnym w drodze plus mężunio: doskonałe połączenie psychola, alkoholika i recydywy z żółtymi papierami. Gość terroryzuje całą okolicę i dzięki papierom jest praktycznie nietykalny. Na osiedlu pobił jednego gościa tak, że tamten przez dwa tygodnie chodził w okularach przeciwsłonecznych nawet późnym wieczorem. Sąsiadce wpieprzył się do domu z nożem w ręku, policja przyjeżdża tu po 3-4 razy dziennie. Ujawnia się we mnie mały Hitler chyba- naprawdę wzbiera we mnie wściekłość, że Matka Natura nosi takie ścierwa po swojej ziemi... Poza tym nie mogę pojąć, że nikt z tym fantem nie potrafi nic zrobić. Ale to typowe: dopiero jak wydarzy się tragedia, to zjadą się dziennikarze i zacznie się ubolewanie, dlaczego nikt wcześniej nie reagował, włącznie ze służbami. Mądry Polak po szkodzie, podobno... Pierwszy raz naprawdę mocno martwię się o rodziców. Zwłaszcza, że mieszkają na tym samym piętrze co oni, i mają swoje lata.

Poza tym wszystkim byłem u dentysty. Mam problem z dolną piątką- leczę ją kanałowo chyba już od kwietnia, ale ciągle są komplikacje. Mój lekarz stwierdził, że jest to ząb do odratowania, ale poradził, bym robił go w Wielkim Mieście. Świetnie... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że tam zapłacę za to przynajmniej z 1500 zico, włącznie z dobudową. Tylko skąd na wszystko wziąć kasę?

Coraz częściej to właśnie kasa zaprząta mi myśli. Bo dobrze by było zrobić do końca te cholerne zęby. Komp ledwo żyje- przydałoby się kupić nowy. Myślałem też o sprzedaniu starej gitary i sprawieniu sobie innej, lepszej. Chciałbym mieć też samochód, kolejny tatuaż... Na cholerę mi ta dorosłość była. 


                                            So get yourself a car and drive it all alone
                                            Get yourself a car, ride it on the wind
                                            Get yourself a car and drive it all alone
                                            Get yourself a car, ride it on the wind


sobota, 14 września 2013

Triskaidekafobia

Triskaidekafobia- (gr. triskaideka- 13, phóbos- strach) lęk przed liczbą 13, irracjonalna wiara, że liczba ta przynosi pecha. Pojęcie wprowadził w 1910 r. amerykański psychiatra Isador Coriat.

Feralność tej daty sięga podobno października 1307 r. Właśnie wtedy, w piątek 13-ego aresztowano Templariuszy, oskarżonych przez króla Francji Filipa IV o herezję, sodomię oraz czczenie Szatana (w rzeczywistości był u nich ogromnie zadłużony, więc znalazł szybki i skuteczny sposób na pozbycie się wierzycieli). Tak czy siak, 13-ty prześladuje masy ludzkie od lat.

Mój zaczął się epicko. Skończyłem pracę około 00:30 i wróciłem nocnym autobusem do domu. Zajęło mi to ponad godzinę. Otwieram już drzwi i nagle co? Pęka mi klucz w zamku. Na szczęście nie utknął w nim całkowicie i zdołałem odłamek wyciągnąć palcami. Nie ma co czekać: ruszam znów na nocne- tym razem jadę do szpitala na dyżur do M. po zapasowy. Około 3 nad ranem jestem na miejscu, ale okazuje się, że musimy czekać co najmniej dwie godziny na otwarcie szatni. Świetnie... W końcu dostaję drugi klucz i na siódmą jestem w domu. W południe wybieram się do ślusarza. Dowiaduję się od faceta, że klucz który złamałem jest niezwykle rzadki (biały kruk, w mordę jeża), przez co dorobienie kolejnego zamiast standardowych kilku złotych kosztuje mnie 45. Chwilę później dzwoni mój szef i oznajmia, że muszę go pilnie zastąpić w pracy. Słowem: piąta z rzędu zmiana zamykająca od 16:00 do północy. O niczym tak nie marzę... Zwłaszcza, że miałem już ustawione plany na wieczór. Mecz paintballowy poszedł w odstawkę.

W pracy oczywiście urwanie głowy: zepsuła się zmywarka, ruch jak cholera, a laska na kasie zrobiła 80 zł manka. Trochę dziwię się, że nic się na dokładkę nie sfajczyło, oraz że nie dostałem w mordę wracając na Pragę "wesołym" nocnym. Przeżyłem...


poniedziałek, 9 września 2013

Nie taka znowu prosta historia

Filmy drogi mają w moim sercu specjalną półeczkę, o którą pieczołowicie dbam, czyszczę z kurzu i doglądam. Nie wiem skąd taka słabość do tego typu gatunku. Być może to podświadome łączenie się z tematem, tęskne łaknienie tego, czego nie mam w moim "normalnym" życiu. Albo też świadomość, że perspektywa zmieniających się krajobrazów zawsze uspokaja moje demony, leczy ciało i przywraca czysty pogląd? Nie wiem. Wydaje mi się, że jeśli ktoś odkryje radość w byciu w stałym ruchu, pokocha codziennie inne niebo nad swoją drogą- może odkryć wspaniały lek na wszystkie bolączki. Dar ukojenia, za którym zawsze zatęskni. I którego będzie szukał. Czasem śmieję się, że gdyby tylko się dało- spokojnie mógłbym spędzić na podróżowaniu całe życie, z radością wiodąc koczowniczy tryb życia. Ale nie ma tak lekko. Na dalekie wyprawy mogę pozwolić sobie raz, ewentualnie dwa do roku. Pozostaje więc powracać do mojej ulubionej półeczki z filmami, i odświeżać tytuły. Chyba żadne inne obrazy nie nauczyły mnie więcej o życiu i sobie samym niż właśnie tego typu. Into the wild, W drodze, Thelma i Louise, Little Miss Sunshine, Doskonały świat. Pora dodać kolejną pozycję: "The Straight Story", Davida Lyncha.

Lynch, to dla mnie reżyser którego wizji chyba nigdy do końca nie skumam. Od rzeczy absolutnie nie do obejrzenia (Inland empire), czy schizów Mulholland Drive, poprzez świetnego Człowieka Słonia i wspomnianą tutaj Prostą Historię... Muszę przyznać, że obawiałem się tego tytułu. Że obejrzę dwie godziny wyciągu snów paranoika, po których znów poczuję się jak debil, nie rozumiejący co się wokół niego dzieje- a tak miałem chociażby po Inland Empire

"The Straight Story" jest inne. Tak: można by rzec- tytułowa prosta historia. Główny bohater, staruszek Alvin Straight dowiaduje się o tym, że jego brat przeszedł zawał serca. W wyniku kłótni przestali się do siebie odzywać i nie utrzymywali kontaktów od co najmniej 10 lat. Dosłownie parę dni przed tym wydarzeniem Alvin zasłabł we własnym domu. Uświadamia mu to, że nie zostało mu już zbyt wiele czasu... Omijając problem kiepskiej komunikacji międzymiastowej oraz braku prawa jazdy, staruszek wsiada na kosiarkę, przytwierdza do niej przyczepę z rzeczami i wyrusza w 300 milową podróż do sąsiedniego stanu, by pojednać się z chorym bratem.

Tutaj zaczyna się magia filmów drogi. Zwalniamy, i to dosłownie... Alvin nie wyciąga zbyt dużo na swojej kosiarce, ale wcale się też nie spieszy. Rozkoszuje się podróżą, a widz razem z nim. Obserwujemy pola, małe miasteczka, zachody słońca, grę kolorów nieba- wszystko to oprawione w piękną ścieżkę dźwiękową. Po drodze staruszek spotyka przypadkowe osoby. W tych krótkich relacjach poznajemy jego przeszłość, filozofię, mądrość i doświadczenie. Naprawdę warto to obejrzeć.








W roli Alvina- genialny Richard Farnsworth, którego występ był pożegnaniem z przygodą kinową. Aktor zmagał się z nieuleczalnym rakiem kości, i w 2000 r. popełnił samobójstwo, strzelając do siebie. 


poniedziałek, 2 września 2013

Artystka obecna

Rzecz tyczy się Mariny Abramović, jugosłowiańskiej artystki intermedialnej, znanej również jako Babcia Performance'u (ma obecnie 67 lat). Począwszy od roku 1973 stale tworzy i występuje. Prawdopodobnie każdy z Was nieświadomie zetknął się z jej dziełami nie jeden raz (np. słynne zdjęcie drabiny z nożami kuchennymi zamiast szczebli- to właśnie jej pomysł). Popularność zdobyła dzięki swoim performance'om o mocno prowokacyjnej tematyce, ocierającej się o obrzydzenie, samookaleczenie, eksperymenty na nagim ciele, ból i skrajne emocje. Nierzadko testowała w ich trakcie granice własnej wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Podając przykład: w akcji zatytułowanej jako Art Must Be Beautiful/Artist Must Be Beautiful (1975) czesała włosy aż do utworzenia krwawiącej rany na głowie. Innym razem, naga, ubrana jedynie w radziecką furażerkę wycięła sobie na brzuchu komunistyczną gwiazdę.

Najbardziej intensywny okres jej kariery wiązał się z rokiem 1975, kiedy związała się z niemieckim artystą Frankiem Uwe Laysiepenem, znanym bardziej jako Ulay. Przez 12 lat byli parą i wspólnie tworzyli, jeżdżąc po świecie czarną furgonetką. Ich występy dotyczyły przeważnie trudnych relacji damsko-męskich, zderzenia biegunów odmiennych płci i wszystkich różnic, jakie z tego wynikają. Punktem kulminacyjnym- zarówno ich pracy, jak i miłości- było wydarzenie z 1988 r. zatytułowane jako The Lovers/Great Wall, w którym oboje przemierzali Mur Chiński: on z zachodu, ona ze wschodu. Po dziewięćdziesięciu dniach podróży spotkali się w połowie i zdecydowali na rozstanie. 

Każde poszło w swoją stronę. Ulay usunął się jakby w cień, z kolei Marina realizowała kolejne przedsięwzięcia. Dosłownie rok temu Matthew Akers nakręcił na jej temat film dokumentalny, ocierający się o biografię i będący zarazem podsumowaniem najważniejszych punktów jej dorobku artystycznego. Obraz zwie się: "Marina Abramović: artystka obecna". Oglądałem i mogę powiedzieć jedno: gorąco polecam. Tytuł odnosi się do jej wystawy w Museum Of Modern Art z 2010 r., na którym zaprezentowano przegląd jej osiągnięć a także performance The Artist Is Present, trwający od 14 marca do 31 maja i będący najdłużej trwającym show artystki, w trakcie którego spędziła w bezruchu około 700 godzin.

Przez sześć dni w tygodniu w godzinach otwarcia muzeum Abramović trwała nieruchomo na krześle ustawionym pośrodku sali. Naprzeciwko niej znajdowało się drugie krzesło, na którym siadali kolejni widzowie, by wymienić z nią bez słowa spojrzenie. Każdy mógł spędzić z artystką tyle czasu ile chciał- wskutek czego widzowie siedzieli z Mariną od kilku minut do kilku godzin. Reakcje były zróżnicowane: część z nich płakała, inni próbowali włączyć się z własnym performancem: jeden z widzów zaproponował artystce małżeństwo, inny napluł jej w twarz. Kolejka przed MoMA była ogromna, niektórzy koczowali przed wejściem po kilka dni. Ciekawa rzecz miała miejsce, kiedy Abramović odwiedził sam Ulay... Nie widzieli się i nie rozmawiali od 22 lat. I oto, co się wydarzyło:




Miłość jest wielka. Nie trzyma się ram oraz nie zna czasu. I myślę, że nie ma sensu pisać tu już nic więcej.


czwartek, 22 sierpnia 2013

Bawarskie ciasteczko i papierosy mentolowe

Miał być wiecznie wolny, a stał się niewolnikiem korporacji. A tak w ogóle, ta praca to był tymczasowy pomysł, taka rzecz "na przetrwanie". Byle jakoś szybko zarobić, odbić się od dna, a potem szukać czegoś ambitniejszego. Te słowa powtarzał sobie w kółko, co miesiąc. Natura człowieka jest jednak leniwa. Nawet kiedy jest chujowo- ważne, że stabilnie. Tak więc z miesiąca (ewentualnie kilku) zrobiły się dwa lata. Ależ ten czas zapierdziela. 

Od dwóch tygodni pracował codziennie po 10- 12 godzin. Osiem normalnie, zgodnie z umową. Reszta charytatywnie. Bo mu zależy, bo chce się wykazać. Tak więc dzisiejszego dnia również skończył po 12 godzinach pracy. Jeśli doliczyć czas dojazdu, wyszło by z czternaście. Wrócił do pustego domu. Pozbył się skarpetek, które cały dzień uciskały mu stopy i pozwolił im chwilę odpocząć (stopom, nie skarpetkom). Otworzył sobie butelkę czarnego piwa z browaru Miłosław i jednym haustem opróżnił prawie wszystko. Potem przyrządził na patelni szybkie, wegetariańskie risotto i zjadł je, oglądając film o człowieku, który odkrywa, że jest głównym bohaterem książki. Narratorka w jego głowie opisuje każdy najdrobniejszy moment jego beznadziejnie nudnej egzystencji: dnia wyliczonego co do sekundy, bez porywów i namiętności. 

Czas by przegryźć bawarskie ciasteczko i zapalić mentolowego papierosa. Brrrrr...

Doszedłem ostatnio do wniosku, że choruję najprawdopodobniej na syndrom "wiecznego głodu" (bynajmniej nie chodzi o jedzenie). Ciągle mi wszystkiego za mało; mam wrażenie, że mógłbym robić więcej. Nieustające nienasycenie. Tworzę sobie zaraz w głowie szybkie zestawienia z postaciami znajomych. To nic, że większość z nich pewnie nigdy nie odważy się zrobić połowy z tych rzeczy, które ja mam dawno za sobą. Większość nie wyjedzie nawet na moment z kraju. Nie uda się w trzytygodniową podróż autem po Europie. Nie spróbuje pobiec w maratonie. Nie nauczy się grać na żadnym instrumencie, ot tak- dla siebie. Nie zrobi tatuażu. Nie chwyci do ręki aparatu fotograficznego. Nie obejrzy tysiąca filmów, nie uroni na żadnym łzy. Nie rozkocha się w książce, nie przesłucha dwóch tysięcy płyt. Będą za to mieli coś innego. Obrączkę na palcu, kredyt na mieszkanie, jakieś auto, telewizor w salonie i weekendy z uśmiechającym się czerstwo z ekranu Karolem Strasburgerem. Gdzieniegdzie zawrzeszczy bachor. Wiem, wiem- niektórym to zupełnie wystarcza, i ja nie mam z tym problemu. Połowa mnie nad tym zapłacze, a druga nawet pozazdrości. Nie ma w tym nic złego. 

W perspektywie ostatnich dni i mnie- jako nowo odkrytego pracoholika, zaczynam wietrzyć dwa scenariusze. Albo coś się schrzani, i na zawsze pozostanę wiecznym debiutantem (kolejna nowa praca, absolutnie nie związana z branżami wykonywanymi wcześniej), albo "dorosnę" i dam się pochłonąć przez codzienność. Porzucę gonitwę za adrenaliną, emocjami, skrajnościami, spontanicznością; stanę się typowym Kowalskim. Bezimiennym żołnierzem, nie pamiętającym, po co podnosi karabin. Zawsze pragnąłem tej pierwszej perspektywy. Trzymam się jej kurczowo, choć prawie mi się już wymyka. Nawet jeśli inni się śmieją- bo ci "inni" od zawsze śmieją się z takich rzeczy. Tak mocno ich pierdolę. 


Okazało się, że Arek Jakubik też pali mentolowe papierosy



niedziela, 4 sierpnia 2013

Chodź na pragie obalić alpagie

Warszawska Praga to szkoła życia. Mieszkanie na tej dzielnicy wyrabia charakter. Sprawia, że stajesz się twardszy i bardziej bezkompromisowy. Uczy większej pewności siebie, opanowania oraz ciętego języka. Bo takie panują tu realia codziennego życia, które zdaje się wysyłać jasny i prosty komunikat: "Nie miej złudzeń- tutaj rządzi ulica". Widać to na każdym kroku. Prawem ulicy krzyczą nierówne chodniki, popisane spray'ami mury, odrapane bloki i domy, które przetrwały już niejedną domową awanturę. Panuje tu pewien rodzaj dziwnego niepokoju- niby nic się nie dzieje, ale ma się wrażenie jakby w każdej chwili miało dojść do rozruchów lub ogólnego mordobicia. Nawet policja rzadko się tutaj zapuszcza (chyba, że na interwencję): w przeciwieństwie do innych dzielnic, spotkanie pieszego patrolu graniczy z cudem. 

Kiedy idę ulicą i przyglądam się ludziom mam wrażenie, że na pierwszy rzut oka można rozpoznać, kto jest stąd, a kto z innej części miasta. Tutejsi są jak z kalki. Faceci: łysi lub ostrzyżeni krótko- po żołniersku. Grube karki, złote lub srebrne łańcuchy, szerokie ramiona i bicepsy. Wszyscy nabuzowani po wczorajszej siłce i odżywkach. Budzą respekt, mimo swoich tandetnych ciuchów, koszulek bez rękawów (typ tzw. żono-bijka), dresów, butów Nike, białych skarpetek z firmowym znaczkiem. Oczywiście wydziarani. Nic wymyślnego, po prostu czarny tusz marnej jakości, czasem cieniowany. Niejednokrotnie są to pamiątki po wizytach w pierdlu, co widać u starszych typów po pięćdziesiątce. Młodzi wolą tribale na łydkach, imiona żon/dzieci na przedramieniu, krzyże, portrety kobiet lub motywy w stylu pitbull i pajęczyna. Rozmazana kreska świadczy o wątłej wiedzy tatuatora, więc wiadomo, że dziarał kumpel lub jakiś amator, który policzył sobie taniej niż w salonach z renomą. 

Dziewczyny są dopasowane do swoich "misiów". Twarze ukryte pod grubą warstwą tapety, tipsy, różowe bluzeczki z cekinami, blond farba, ostry makijaż, obowiązkowa solara. Beznamiętny wzrok i beznamiętne żucie gumy z otwartą buzią, niekiedy papieros. Dawno straciły odwagę by chociaż próbować się stąd wyrwać. Lądują na kasach w supermarkecie, salonach kosmetycznych lub fryzjerskich. Żyją z dnia na dzień, trenowane przez ojców, braci, chłopaków. Osiemnastki w ciąży, dwudziestki już z wózkami, starsze z siatkami, małym brzdącem za rękę i tatuażem w kształcie motyla lub kwiatka na stopie. 

Starsi są tak samo barwni. Skarpety pod same łydki i sandały? Tak- to właśnie tutaj. Wszelkiej maści menele, żule, zapijaczone baby po pięćdziesiątce z podbitym okiem, cwaniaki lub kryminał. Czasem mówią na to "margines społeczny". Wykluczeni. Wszystko to żyje gdzieś obok i funkcjonuje powielając schematy wokół sklepów z alkoholem 24h. Trochę jak państwo w państwie. Nikt cię nie ruszy, o ile będziesz przestrzegać pewnych reguł zachowania, postawy. Więc stajesz się twardym, przynajmniej na tyle, by widzieli to tutejsi. W końcu musisz mieć jaja, skoro zdecydowałeś się tu zamieszkać, prawda?

Za drzwiami mieszkania na przeciwko młody chłopak daje lekcje swojej dziuni. "Kiedy ty w końcu kurwa zaczniesz myśleć mózgiem ty durna cipo?". Wracając z pracy wpada na mnie zapijaczony cwaniaczek, w białej koszulce, białych skarpetkach, dresach z siłki i browarem w łapie. "Nnnoooo tsooo eesst kuuurwaa...?"- aż nim zakręciło. Akurat gadam przez telefon, odwracam się i bez słowa patrzę mu w oczy. Odwraca wzrok i rusza przed siebie, w innym kierunku. Zaś nie dalej jak wczoraj przy sklepie zaczepia mnie żul. 
- Panie złoty, poratuj pan.
- Sorry, nie mam kasy- odpalam z automatu.
- Panie, (hik!) no ja nie będę ukrywał, no brakuje mi złotówkę... - nie ustępuje, zionąc we mnie oparami wódy oraz wypalonych szlugów. Odwracam się i cedzę:
- A czy pytasz się, człowieku, czy ja mam złotówkę? Ja na swoją muszę ciężko kurwa zapierdalać, i nikt mi nic za darmo nie daje.
I to wystarcza. Prawo ulicy. 



                                             Autor zdjęć: Maciej Pisuk. Wystawa pt. "Pod skórą", 2011 r.

Podoba mi się tutaj- mimo spostrzeżeń, których nie uznajemy za pozytywne. Ja traktuję je jako lekcję pokory i siły charakteru. Bo sposoby, w jakie potrafi doświadczyć nas życie, widać dokładnie w tym miejscu, na Pradze. Cóż, Wielkie Miasto umie zaskakiwać. Przejedź się po wszystkich dzielnicach, i zobaczysz jak olbrzymi koloryt oraz kontrast je wyróżnia. Każda ma coś innego, są w tym tak odmienne, że aż fascynujące. 


poniedziałek, 29 lipca 2013

Epidemia sraczki egzystencjonalnej

Od kilku tygodni nie rozumiem siebie i wszystkiego, co dzieje się obok. Czuję się jak bohater jakiegoś filmu o ćpunach, który będąc na nieustającej fazie nie odróżnia już rzeczywistości od psychodelii wywołanej substancjami narkotycznymi. Mam wrażenie, jakbym stał pośrodku oka cyklonu, gdzie panuje względna cisza i martwy spokój; zaś gdy tylko zbliżam się do jego granic ogarnia mnie piekło wichury oraz chaosu. Wszędzie jest pełno tego wiatru, który ciągle gdzieś skądś wieje i nie daje mi się skoncentrować nawet na moment na jednej perspektywie. A sprzeczność goni sprzeczność. 

Zazwyczaj lawirowanie w takim labiryncie wychodziło mi wyjątkowo dobrze. Nie dawałem się jakoś zbijać z tropu i miałem gotowe odpowiedzi na wszystko. Za to teraz totalnie nie umiem się w tym odnaleźć. Nie poznaję siebie ani ludzi, którzy są mi bliscy. Ich słów, reakcji, gestów... Nie widzę tu sensu, klucza, jakiegoś ciągu logicznego. To jak sytuacja, w której ktoś na przemian co chwila- z sobie tylko znanego powodu- wylewa na ciebie kubeł zimnej i gorącej wody. Ot, tak- słodkie widzimisię. Tylko po co? Wiem, że każde zjawisko ma naturę dualistyczną. W zależności od kąta spojrzenia, możemy dostrzec perspektywę A, lub perspektywę B. Warianty obu, plus miks z opcją neutralną. Wszelkie odcienie szarości, od czerni do białości. Odnoszę jednak wrażenie, jakby nagle nastała moda na utrudnianie życia sobie i ludziom w około. Z prostych rzeczy tworzy się intelektualne labirynty, bez celu, wyjścia i sensu. Takie dorabianie ideologii w wersji pseudointelektualnej dla ubogich. 

                                                 Okulary schizofrenika pilnie sprzedam.

Czuję się w tym wszystkim jak w klatce. Mam ochotę rzucić to i zwyczajnie uciec gdzie pieprz rośnie. Tylko okazuje się, że gdy tylko rozprostowuję skrzydła- zaraz ktoś mi je przetrąca, i w rezultacie stoję w miejscu. Obuchem przez łeb. Zastanawiam się, gdzie podziała się w tym całym zgiełku moja wrodzona nieustraszoność? To, że potrafiłem zawsze w jednej chwili zrzucić z siebie balast oczekiwań, presji i poczucia winy, jakimi ktoś mnie próbował obarczać. To, że nie dawałem sobie nigdy wmówić, że komuś jestem cokolwiek winny. Sorry, ale spłaciłem już dawno swoje wszystkie długi. Muszę się stąd ruszyć, wyjechać choćby na moment i pooddychać innym powietrzem. Nabrać dystansu do tego co mnie otacza, wrócić i spojrzeć na całość z drugiej perspektywy. Bo duszę się. Zwyczajnie się, cholera duszę.


czwartek, 25 lipca 2013

Próżność to mój ulubiony grzech

... mówi Szatan w końcówce filmu pt. "Adwokat diabła". Właśnie obejrzałem i jestem pod sporym wrażeniem. Dla mnie od zawsze postać Szatana była czymś fascynującym. Nie mam tu na myśli kwestii wiary. Choć i pod tym względem przypomina mi się dialog z innego filmu o podobnej tematyce:
- Dziękuję za wykład, ale ja nie wierzę w Szatana.
- Szkoda. Powinna pani. Bo on bardzo wierzy w panią.

Pan Zła, mistrz symboliki, ukrytych znaczeń i metafor. "Niosący światło" ( lucis ferre ) romantyczny bojownik o wolną wolę- dar, który otoczony sprzecznościami dostaliśmy podobno w pakiecie od samego Boga. Z opcjami spisanymi pod gwiazdką drobnym druczkiem: patrz- ale nie dotykaj; dotykaj- ale nie próbuj; próbuj- ale nie smakuj. I tak na okrągło. 

Wyobraźcie sobie go tak, jakby żył na świecie dosłownie gdzieś obok was. Nie ma rogów, kopyt, ogona, nie wali od niego siarką na kilometr. Ot, zwykły, skromnie odziany mężczyzna, nie zwracający na siebie uwagi i niczym nie wyróżniający się z tłumu. Funkcjonuje jak my wszyscy, smakując rozkoszy ziemskiego padołu i fascynując się chwiejną naturą najlepszego stworzenia bożego- człowieka. Jeden jego podszept może dodać skrzydeł lub ponieść na zatracenie w samą otchłań ostatecznego dna. 

W filmie zdaje się być zaprzeczeniem tego, kto na manowce wodzi. To on zwraca uwagę głównego bohatera, odnoszącego same sukcesy prawnika na rzeczy typu: zwolnij, zatroszcz się o żonę, pozwól sobie choć raz przegrać. Nie daj zwieść się swej próżności, bądź skromny, żyj dla ludzi. Diabelska natura ujawnia się w nim jedynie w chwili, gdy dostrzega zwyciężającą pychę, butę, próżność. Wtedy przystępuje do dzieła, podsyca ją, ustawia przeszkody, by złamać duszę i dać jej gorycz przegranej. Coś na zasadzie nauczyciela, który daje narzędzia, ale sposób ich wykorzystania pozostawia tobie. Nie chodzi za twoim tyłkiem z poduszką, w obawie byś sobie go nie obił... Wręcz przeciwnie.

Próżność to chyba faktycznie jeden z ciekawszych grzechów. Bardzo ludzkich, powiedziałbym. Ilekroć czujemy się zwycięzcami, popuszczamy jej wodze coraz luźniej. Naginamy, naciągamy granice, aż przesadzimy, a passa się skończy. To trochę jak surfing, gdzie wykorzystuje się falę aż do samego końca. Trudno pokusić się o skromność, będąc na jej szczycie. 



sobota, 20 lipca 2013

W związku z byciem w związku

O. jest moją bardzo bliską przyjaciółką. Poznaliśmy się w dość nietypowy sposób: zasiliłem jako gitarzysta szeregi zespołu, który formowała wspólna znajoma. Muszę przyznać, że podczas naszego pierwszego spotkania na żarciu w Świnx'ie ten chudy rudzielec grający na perkusji trochę mnie irytował- sądziłem, że stoimy raczej po oddzielnych stronach barykady. Moja opinia szybko uległa zmianie po kilku próbach. Odkryliśmy wspólną płaszczyznę porozumienia: w jakiś dziwny sposób wyczuwałem co i jak będzie grać, gdzie zrobi przejście, gdzie wciśnie jakieś smaczki- i w drugą stronę podobnie. Instynkt, muzyczna chemia- jak kto woli. Czas płynął, trochę już wspólnie przeżyliśmy i na dzień dzisiejszy traktuję ją jak młodszą siostrę, której akurat nigdy nie miałem. 

O. ma faceta, z którym jest 'since 2009: czyli naprawdę długo. Do tego niemal od samego początku ze sobą mieszkają. Charakterystyka kolesia jest barwna jak ściana Johna Lennona w czeskiej Pradze. Mocno wygadany typ z wiecznym ADHD (strach dać mu kawę albo izotonik), multiinstrumentalista, spawacz- gorąco przekonany o swojej nieomylności Dyrektor Ostatnie Zdanie. Przypomina trochę małego Yorka- wszędzie go pełno, plącze się pod nogami, do tego non stop szczeka swoim cienkim głosikiem (i nikt nie rozumie tylko po co). Jest takie powiedzenie: "Krowa która dużo ryczy- mało mleka daje"; i w tym przypadku chyba wszystko już wiadomo.

Enyłej: od jakiegoś czasu oboje żrą się dosyć mocno, i chyba idzie to w kierunku równi pochyłej. Kiedy się już widzimy, O. pojawia się ze smutną miną, w międzyczasie odbierze telefon od lubego i wychodzi z jeszcze smutniejszą. Czasami się otwiera i narzeka- z czystej bezsilności. Bo zamkniętych drzwi nie da się otworzyć głową. Trudno też przeskoczyć mury nieporozumień, gdy druga strona mówi (cytuję): "Ja nie uznaję kompromisów. A jak coś ci się nie podoba to zapraszam- niebieskie siaty z IKEA czekają". Niebieskie siaty z IKEA są duże, i rewelacyjnie sprawdzają się przy wyprowadzkach- jakby ktoś nie skumał metafory. 

No i tak w kółko: dopierdalanie, kontrola, dopierdalanie, podcinanie skrzydeł, lub sprowadzanie do poziomu zero- gdy tylko nadarza się okazja. Oczywiście jest to wgląd na sytuację z perspektywy jednej osoby- O. Miałem już kilka związków w swoim życiu i wiem przynajmniej tyle, że gdy dzieje się źle- nigdy nie jest to wynikiem działań tylko i wyłącznie jednej strony. Więc biorę trochę na poprawkę, że gdybym pewnie usiadł przy flaszce z chłopakiem O.- mógłby wyśpiewać podobną litanię w przeciwnym kierunku. Nie ma się co oszukiwać: kiedy w związku coś się pierdzieli- winę dzieli się na dwa. Koniec, kropka. 

... Czemu o tym piszę? 

Przeraża mnie to, że w tak łatwy sposób można przegapić moment, kiedy od chwili wielkiego zauroczenia nagle wyrasta schodek, będący pierwszym stopniem rosnącego muru. Że każde żarliwe uczucie w jednej chwili potrafi przerodzić się w stygnący, coraz zimniejszy posąg. Jak wiele zależy tak naprawdę od postawy każdego z dwóch elementów jednej układanki. Obserwując swoją przeszłość często miałem refleksję, że związek jest trochę jak waga starego typu, taka z szalkami. Wszystko jest harmonią o ile ciężar jaki na nie kładziesz z obu stron jest jednakowy. Wystarczy drobna pomyłka, i całą równowagę szlag trafia. 

Czasami mijam na ulicy pary typu: dziadek idący za rękę z babcią. Oboje starzy, schorowani- tak bardzo razem. Zastanawiam się, na ile jest to mit o jedynej, słodkiej i łatwej, "prawdziwej" miłości; a na ile ciężka, katorżnicza praca oraz harówka, by przetrwać ze sobą tyle lat. Patrzę na taki obrazek i ciekawi mnie, ile mieli kłótni, starć, prób opuszczenia i wyprowadzek, ile łez, trzaskania drzwiami, oskarżeń, wyzwisk, nienawiści. Wydaje mi się, że dużo. Próbując liczyć ich lata, musiało być w tym jednak trochę miłości- czegoś większego niż tylko rutyna przyzwyczajenia, obaw przed zmianami, strachem o stabilność rodziny. Różnica między nimi a nami dzisiaj jest tylko taka, że gdy im się coś psuło- to to naprawiali, a nie sprawiali sobie nowe...

Bycie w związku nie jest wcale łatwą sprawą (no- może przez pierwszy rok, kiedy jest etap fascynacji i wszyscy śmigają wesoło w różowych okularach). Dalej to po prostu walka, ciężka i mozolna praca, sztuka kompromisu. Kiedy ścierają się dwa światy- to poniekąd próba naszych charakterów. Oboje wynosimy z domu miliony zachowań i przyzwyczajeń: kto robi śniadania, kto zmywa, wynosi śmieci, itd. Miliony drobnostek, pierdół i fanaberii, które potem mierzą się ze sobą nawzajem. Próba sił, naginanie granic, testowanie- kto ile zniesie, do czego można się posunąć. Trzeba się sporo napocić, by sprawić, że razem przeskakujecie te mury, które rosną. Bo to, że urosną- jest pewne jak śmierć i podatki. Tylko od nas zależy, w którą stronę to pójdzie. Ale do tego trzeba chęci, czasu, cierpliwości, konwersacji i zrozumienia. Najgorsze jest chyba to, że kiedy wszystko wchodzi na wyższy poziom, dzieje się czasem paradoks. Najbliższa osoba staje się dla nas tak bliska, że przestajemy mieć hamulce. Teraz odpowiedzcie sobie sami na pytanie: kto znosi wasze wszystkie niepowodzenia, humory, ciężki dzień w pracy, wkurwiającego szefa, czy na przykład babę z autobusu, która zepsuła wam dzień jakimś wrednym komentarzem? 


                                                        Pan Jacek, na pocieszenie...