czwartek, 28 kwietnia 2011

O magii pewnych ludzi


         „U mnie jest noc, przywykłem do niej już…
Cichy twój głos dochodzi jak ze snu.
Piszę znów list, i słucham paru płyt..”



Chyba każdy ma (lub miał) przyjaciela, który jest gdzieś na samym szczycie pewnej hierarchii pod względem wartości i znaczy dla nas więcej, niż inne osoby z naszego najbliższego otoczenia. Mam tu na myśli kogoś, kto trwał z nami i w najlepszych, i tych najgorszych momentach; kto otwierał oczy na to „nieznane”, popychał sprawy do przodu, wyciągał dłoń… gdy inne znikały. Jednocześnie stawał się po prostu stałą częścią naszego życia- wrastając w nie z taką siłą, której nie mogą zniszczyć znaki czasu…

Z moim przyjacielem spotkałem się po ponad dwóch latach niewidzenia, przerywanego jedynie sporadycznymi kontaktami smsowymi- w miejscu do tego chyba najodpowiedniejszym: na łące, o której pisałem w poprzednim poście. Mimo upływu czasu, dosłownie w ułamku sekundy ujawniło się całe nasze „braterstwo krwi”. Gdy dotarł na miejsce, zlustrował mnie tylko jednym krótkim spojrzeniem, po czym stwierdził: „Oj, stary- chyba dokładnie wiem, co się u ciebie dzieje, i co przeżywasz”. I wiedział w stu procentach… nie musiałem mówić nawet słowa.

Dziś postaram się przenieść Was w pewne magiczne miejsce- do pokoju na ul. Kopernika. Byście jednak poczuli ten klimat muszę o coś poprosić: jeśli czytacie to w środku dnia, w przerwie między zajęciami, w pracy, pośpiechu- natychmiast przestańcie. I wróćcie tu po godzinie 21. Przygaście światło, zapalcie świeczkę lub dwie, i zaparzcie sobie kubek herbaty (polecam posłodzić ją miodem i dodać plaster cytryny). Już? Odpalcie jeszcze tylko to:




… i zaczynamy!

Mojego „brata krwi” poznałem w I klasie ogólniaka… Oto wraz z kilkoma kolegami- będąc w szczytowym momencie fascynacji Metallicą, Nirvaną, Mansonem, itp.- postanowiliśmy stworzyć zespół. Dostaliśmy pozwolenie od dyrektora na korzystanie  do woli ze szkolnego sprzętu nagłaśniającego; do tego kumpel obiecał, że przyprowadzi swojego znajomego, który rzekomo świetnie gra na gitarze.

Wieczorem w końcu go zobaczyłem: chudzielec w czarnym, rozciągniętym swetrze, na szyi koraliki i rzemyki. Siedział sobie w kucki, na nikogo nie zwracając najmniejszej uwagi i próbował zagrać na swoim Les Paulu z pamięci jakąś piosenkę Pearl Jamu… Pomyślałem: „jaki dziwny koleś; siedzi i gra sobie tylko- chyba wszystkich ma totalnie w dupie”… I tyle.

Próba minęła, ale złapał mnie następnego dnia gdzieś na korytarzu i spytał: „Hej, kumpel mówił mi, ze znasz się na fotografii- może zgadamy się na jakiś plener, dałbyś mi kilka rad- co ty na to?”.

Wymyśliliśmy, że pojedziemy na rowerach za miasto. Gdzieś w trasie nagle zatrzymał się i stwierdził, że zna kapitalne miejsce na zdjęcia- trzeba jedynie pokonać na skróty okoliczną łąkę, i ‘voila!

Tak więc: sforsowaliśmy ogrodzenie (ja oczywiście rozwaliłem sobie spodnie), rowery na plecy i… Nigdy tego nie zapomnę. Jakieś 50 minut przedzierania się w totalnym upale przez chaszcze sięgające pasa: był oset, i nierzadko pokrzywy (co ma znaczenie, gdy idzie się w sandałach i spodniach do kolan). Obaj spoceni, z plecakami i tymi rowerami na barkach; nad głowami chmary komarów oraz innych polnych podgryzaczy… rewelacja! Gdzieś w połowie tego odcinka specjalnego- moralnie upokorzony przez matkę naturę, pokąsany i cały poparzony pokrzywami- powiedziałem z wyrzutem: „G.- JA JUŻ KURWA NIGDY Z TOBĄ NIGDZIE WIĘCEJ NIE PÓJDĘ!!!!!!!!”…..

…..  i właściwie od tamtego momentu łaziłem z nim już wszędzie. Imprezy, biwaki, ogniska, pub, próby kapeli, Przystanek Woodstock, Festiwal w Węgorzewie, wypady nad jeziora, włóczęga po okolicach, zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia… Odkrywanie filmów, muzyki, książek, obrazów.

W piwnicy jego domu zmontowaliśmy ciemnię; godzinami potrafiliśmy wywoływać tam zdjęcia (wtedy jeszcze aparaty były analogowe, na kliszę), eksperymentować z rzutnikiem i odczynnikami… a w tle reggae ze starych kaset magnetofonowych. 




Uwielbiałem przesiadywać u niego w pokoju- panował tam kapitalny klimat… Miękkie  fotele, ściany pomalowane na zielono, rośliny, bambusowe żaluzje, instrumenty, stare radio, adapter na płyty winylowe, plakat z Eddie’m Vedderem opartym o plecy Mike’a McCready’ego podczas koncertu… Za oknem wieczór, zaś przy radiu leniwie przeciąga się kot… Lekko przygaszone lampy, w ręku kubek z ciepłą, aromatyczną herbatą, i DAAB lecący z głośników. 




Czas zanikał. Mogliśmy godzinami snuć rozważania filozoficzne, lub milczeć. I nie było to krępujące. On bawił się z kotem, ja czytałem stare wydania „Machiny”- a i tak znajdywaliśmy się dokładnie w tej samej przestrzeni… 



 "Osobnik" na zdjęciu to Pan Globtroter- istota powołana przez nas do życia pewnego wieczoru, pod nagłym dotykiem "iskry bożej" :)



Minęło tyle lat. Każdy z nas poszedł w innym kierunku, bywały okresy milczenia- czasem rok, czasem dwa… A mimo to- zawsze czułem między nami jakieś takie dziwne połączenie umysłów- zdarzało się, że nagle docierał do mnie jakby impuls- i już wiedziałem, że coś się u niego dzieje… To samo w drugą stronę.

Zabawne też, że obaj- niezależnie od siebie- zataczamy mniej więcej podobne kręgi w życiu. Jedyna różnica, to taka, że czasem coś zdarzy się szybciej mi, lub jemu…

„Braterstwo krwi”.

Pewne połączenia nigdy nie umierają. Mogą słabnąć, lub na zmianę rosnąć w siłę… naturalnie dostosowują swoją moc do potrzeb sytuacji. Bywa, że zdają się już nieżywe- by nagle ujawnić się z całą intensywnością w tym najważniejszym momencie.

Osobiście wierzę w działanie karmy, że większość zjawisk definiuje przyczyna i skutek. Szczególnie przekonują mnie o tym moje przyjaźnie… Jak to jest, że czasem spotykamy kogoś, rozmawiamy z nim przez 5 minut- i wydaje się nam, że znamy tą osobę od wielu  lat? Potem okazuje się, że np. odwiedzaliśmy te same miejsca, mijaliśmy się gdzieś na imprezach, łączy nas ta sama historia… Przeznaczenie? Według buddystów, nasze miejsce urodzenia nie jest nigdy przypadkowe. Konkretnie uwarunkowane jest doświadczeniami z naszych poprzednich żyć. Jeśli zaś z pewnymi ludźmi łączą nas bardzo silne więzi miłości, braterstwa czy przyjaźni- możemy spotkać ich ponownie w następnej inkarnacji, gdyż ich losy są połączone trwale z naszymi; przeplatają się… Jestem przekonany, że odnajduję ich na tej ścieżce… Są, trwają, czują.  I chyba nie można tu mówić, że mam po prostu szczęście do ludzi. To coś innego.

Magia.



PS. Jeśli macie takich przyjaciół, z którymi kontakt się urwał… może warto napisać, zadzwonić? Nigdy nie wiadomo, czy nie wyniknie z tego coś dobrego :o)


czwartek, 21 kwietnia 2011

O magii pewnych miejsc


Kiedy po długim czasie nieobecności zjawiam się w rodzinnych stronach, te wizyty zawsze mają kilka tzw. „punktów stałych” na liście atrakcji do wypełnienia. Zaczyna się standardowo, czyli od spędzenia jakiegoś czasu z rodzicami, na rozmowach z nimi (przy czym rozmowy te w zależności od długości mojego pobytu w domu mają różny stopień intensywności). Potem daje o sobie znać pewien niewidzialny (a z zachowania podobny do postaci Małego Głodu z reklam) stwór, znany powszechnie jako Pan Poczucie Obowiązku. 

Pan Poczucie Obowiązku jest charakterny i wymagający- tutaj „nie ma, że nie”- gdy raz się odezwie gdzieś w mojej głowie to wiem już, że da mi spokój dopiero, kiedy się nasyci. Tak więc w przypływie podszeptów owego jegomościa zabieram się czym prędzej do pomocy; wytrzepię dywan, coś tam wysprzątam, załatwię, wyręczę- wszystko ku chwale i pożytku domowników. Po formalnym przybiciu przed lustrem „piątki” z Panem Poczucie Obowiązku zmykam, by spotkać się z przyjaciółmi. Tymi najlepszymi, sprawdzonymi- którzy są ze mną już przez tyle lat od liceum, a mimo to nadal nie mają mnie dosyć;) 

To zadziwiające, kiedy nie widzisz kogoś przez pół roku lub dłużej- a gdy już dochodzi do spotkania- ma się wrażenie, jakby dosłownie dzień wcześniej opróżniło się razem co najmniej skrzynkę czegoś z większą ilością procentów. Tu nigdy nie zalega krępująca cisza, i nigdy nie jest nieswojo. Po prostu wszystko znajduje się dokładnie na swoim miejscu, dopełnia się i zazębia: jak tryby dobrze naoliwionej maszyny. Hmm, zbaczam z tematu (bo „o magii pewnych ludzi” będzie innym razem). 

Ostatnia pozycja z tej listy „punktów stałych” jest dla mnie wyjątkowa. Kiedy mam już czas tylko dla siebie, zabieram plecak, coś do jedzenia, aparat fotograficzny… i ruszam. Pieszo, na rowerze- to bez znaczenia. Wymykam się z miasta, by odwiedzić te najcenniejsze dla mnie, tzw. TYLKO MOJE MIEJSCA. 

Wydaje mi się, że chyba każdy powinien mieć coś takiego- gdzieś, gdzie nikt nie chodzi; z dala od zgiełku miast, chaosu ludzkich spraw, problemów, spojrzeń natrętnych oczu...

Mam kilka takich miejsc: niektóre są nad rzeką, inne nad jeziorem, w lesie, przy zapomnianych ścieżkach… Jest jednak jedno wyjątkowe, które ma już chyba swoje stałe siedlisko gdzieś w głębi mojego serca. 

Dojście tam zajmuje mi zawsze trochę czasu- trzeba zostawić za sobą miasto, przejść jakiś kawałek wylotówką, minąć pola uprawne i skręcić w mało widoczną, piaszczystą dróżkę. Pierwsze wrażenie nie napawa optymizmem- brudna ścieżyna, gdzieniegdzie śmieci, odpadki. W oddali straszy stary, poniemiecki bunkier z czasów II Wojny Światowej; nawet drzewa wydają się  jakby wrogie, groźne i nieprzychylne. Czasem myślę, że być może to właśnie te pozory sprawiły, że rzadko kto tam zagląda. Z czego mocno się cieszę- bo wystarczy minąć bunkier by TO zobaczyć. 

Nagle wyrasta przed oczami coś wspaniałego: wielkie pole, dalej łąka i pagórek- zupełnie niewidoczny od strony ulicy (magia!). Kiedy się na niego wejdzie i odwróci o 180 stopni- gdzieś daleko, na dole rozciąga się całe miasto, z tej perspektywy małe… oddalone. W około niczym nie ogarnięta przestrzeń: tylko lasy, zboże, ścieżki. Jedynymi dźwiękami, które słychać są: szum wiatru, kłosów, drzew, traw,  głosy ptaków. Nie jeżdżą tędy samochody, zaś spotkanie żywej duszy graniczy z cudem…




Czasami mówi się o miejscach, które posiadają jakąś moc. Nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, ale z całą powagą mogę powiedzieć, że ta polana ma ją definitywnie. I jest to energia chyba najlepszego rodzaju… uleczająca. 

Kiedy tam przebywam, czuję, że choćby nie wiem jakie złe siły świata siedziały na mojej głowie- nagle to wszystko ustępuje. Całkowicie. Wszelkie problemy ulatują, tracą swój potencjał i znikają. To tak, jakby spakować cały chaos natłoku tych ciążących spraw do jednej wielkiej walizki, z którą następnie się tam pojawiasz- zostawiasz ją za sobą, a ona po prostu wyparowuje. I nic już nie ma znaczenia- a gdy wracasz do domu, masz przed sobą czystą, białą kartkę… i tyle energii w sobie, że aż chciałoby się od razu ją zapisać.

Całkowite oczyszczenie...

Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak tam jest, i dlaczego akurat tylko tam. Nie mam pewności, czy wiąże się z tym rzeczywista magia, czy to po prostu jakaś niezmierzona potęga przestrzeni… Lub ta cisza- absolutnie naturalna; taka która pozwala usłyszeć ten najgłębszy, najmocniej ukryty wewnętrzny głos… Daje dojść do głosu myślom, sercu, tej czystej esencji szczerej niewinności, na co dzień zakrytej pod maskami, jakie musimy przybierać. I wszystko staje się klarowne. Niczym nie ograniczone. Wolne.

Gdy siedzę tam, każdy bodziec, zmysł jest maksymalnie wyostrzony. Barwy i zapachy mają większą intensywność. Powietrze, czyste i rześkie aż uderza do głowy. Zwykłe kanapki, zrobione naprędce w domu są niby najlepsza, uroczysta uczta. Tam nawet piwo, lub herbata z termosu zdają się smakować lepiej. A czas… zamiera. 

Mimo, że bywałem tam już setki razy- to miejsce za każdym razem mnie zaskakuje. Niby powinno być niezmienne, bo nie dotyka go ludzka ręka. A zawsze wygląda jakby inaczej… dojrzalej, dostojniej. Wiosną jest wprost przepięknie- wszystko budzi się do życia, kwitnie nowym życiem. Lato przynosi najpiękniejsze zachody słońca. Jesienią ma się wrażenie, że otacza Cię morze… Morze zbóż okolicznych pól. Jego falami dyryguje Pan Wiatr- i jest to widok wprost nie do opisania. Istna wirtuozeria. 

Tak, zdecydowanie jest tam magia. Magia która oczyszcza. Słońce, rozpędzające każdy cień, jaki zalega w duszy. Wiatr, który dodaje siły i sam popycha, by tylko rozłożyć skrzydła. Jest ziemia, która gdyby umiała mówić- opowiedziałaby niejedną historię. Tę głębię po prostu da się tam wyczuć- jest obecna i zaklęta w każdym drzewie, liściu, kłosie i kamieniu...

Mówi się, że są miejsca, gdzie trawa wydaje się być bardziej zielona. Mi chyba udało się takie znaleźć. I chyba już zawsze będę tam powracał. 

Lekarstwa na zło i problemy tego świata są zawsze przy nas, tuż obok- pod ręką. Zadziwiające tylko, jak łatwo o nich zapominamy, zaganiani i zatraceni w zawierusze codzienności…

 
PS. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć, które tam zrobiłem- mam nadzieję, ze się spodobają. Resztę za jakiś czas będzie można obejrzeć tradycyjnie na mojej stronie: http://nuerha85.deviantart.com/








niedziela, 17 kwietnia 2011

Back to the roots...

… czyli powrót do korzeni. Zadziwiające stwierdzenie u kogoś, kto od owych „korzeni” ucieka- byle dalej- już 7 długich lat. Najwyższa pora więc przedstawić głównego bohatera dzisiejszego wpisu: miasto, z którego pochodzę. 

Jeśli pokusić się o jakąś ogólną charakterystykę, można by powiedzieć, że jest to mieścina jakich w Polsce jest wiele. 10 000 mieszkańców, kilka zakładów produkcyjnych, rolnictwo, duży wskaźnik bezrobocia. Pod względem ‘kultury’: kino, biblioteki, świetlica środowiskowa, hala sportowa, basen miejski, oraz twór (inaczej tego nazwać się nie da) który w zawężonym spojrzeniu pretendować może do miana czegoś, co określamy bliżej jako „pub”. 

Historia miasta jest stosunkowo bogata. To podobno stąd pochodził żeglarz, mający rzekomo odkryć Amerykę na długo przed wyprawą Kolumba- nie jest to jednak dostatecznie udowodnione i nadal funkcjonuje w formie legendy- ciekawostki. Podczas I Wojny Światowej zostało całkowicie zniszczone, zaś w okresie 1939 -1945 przebiegała tędy linia frontu; kilkakrotnie przechodziło ono z rąk niemieckich do sowieckich, i na odwrót- widocznym tego znakiem są choćby liczne bunkry, na które natknąć się można w całej okolicy. Niezwykłym miejscem jest też położony na uboczu Cmentarz Żydowski- gdzie do tej pory zachowało się około 100 nagrobków. Mimo upływu lat- przechadzając się tamtędy dosłownie wyczuwalna jest jakaś cząstka dawnej siły i energii. Magia.

Jeśli chodzi o moje spostrzeżenia… Cóż, to bardzo specyficzne miejsce. Miasto autochtonów- każdy się tu rodzi, i każdy umiera. Zmiany zachodzą tutaj rzadko- a jeśli już: na pewno powoli. Bynajmniej nie są to zmiany w jakości poglądów czy myślenia: czasem wydaje mi się, że nawet stare sąsiedzkie waśnie z dawnych lat przekazywane są przelanym jadem z pokolenia na pokolenie. Nie ma tu w ogóle cyrkulacji społeczeństwa- nawet młodzież, która ucieka stąd na studia, nierzadko po ich ukończeniu- z braków pomysłu na dalsze życie powraca tu… by zasilić szeregi bezrobotnych, popadać we frustrację, zniechęcenie; w konsekwencji przejmując konserwatywne poglądy tzw. „reszty” i wtapiając się w tłum- w myśl: „bo tak trzeba”. I tak kisi się ta mieszanka we własnym jadzie, plotkach i tępieniu wszelkich oznak czegokolwiek, co odstaje, lub nie mieści się w przyciasnych szufladkach i katalogach stworzonych lata temu… 

A jednak, jest coś co przyciąga. Tereny poza miastem są przepiękne. Lasy, łąki, zapomniane bunkry, mogiły przydrożne, stare kaplice i domy, pagórki- to wszystko tchnie wspaniałą energią, czymś odległym, a jednocześnie tak powszechnym, że czasem się tego nawet nie zauważa, omija wzrokiem… jakby przyroda i jej wytwory same chciały na własne życzenie skryć się przed spojrzeniem zbyt ciekawskich oczu. Kolejna magia tego miejsca- jeśli się chce, i nauczy patrzeć- wszystko to można dostrzec.

Ostatni miesiąc spędziłem, zamykając się na własne życzenie w 4 ścianach pewnego przytulnego warszawskiego mieszkania… Odgrodziłem się od znajomych, wszelkie kontakty ograniczając niemal do niezbędnego minimum. Pisałem sobie pierwszy rozdział mojej pracy magisterskiej o tatuażach, szukałem muzyki, która ruszyłaby te wszystkie martwe sprawy w moim życiu, czytałem, obejrzałem też stare filmy, które zawsze były dla mnie inspiracją, podporą w trudnych momentach, lub drogowskazem, jakiego obecnie bardzo mi brakuje.

I tak mijał dzień za dniem… Czas płynął, ale nic się nie zmieniało- odpowiedzi nie nadchodziły, a we mnie rosło jedynie poczucie beznadziejności sytuacji, której nie zmieniały nawet owocne i dające powiew „czegoś nowego” zjazdy na studia w Olsztynie.

Parę razy wyłączałem wszystkie sprzęty, gasiłem muzykę, nie korzystałem z internetu... „Być może cisza coś mi podpowie?”. Jest coś dziwnego jednak w warszawskiej „ciszy”. Ta cisza nie koi myśli i nie przynosi spokoju. Drga natrętnie, drąży, pulsuje życiem czegoś, co nie zasypia i nie przestaje szeptać. 

W pewnym momencie nagle doszło to do mnie. Że skoro tyle czasu spędziłem w Warszawie, i nic sensownego nie udało mi się wymyślić- trzeba chyba wyjechać, i zacząć z miejsca, gdzie wszystko miało dla mnie swój początek: do domu, do "ojcowizny"… z której z taką konsekwencją zawsze uciekałem.

Hmm, „dom”… Jakie to względne pojęcie. Zdarza się czasem tak, że esencję tego słowa
odnaleźć można wszędzie: staje się nim stancja, akademik, tworzą go twoi przyjaciele... Bo nie zawsze bywa kolorowo.

Mimo wielu dziwnych myśli- spakowałem się i przyjechałem tu, do tego prawdziwego „domu”… Tam, gdzie moje korzenie, i gdzie wszystko się zaczęło. Jest coś chyba w słowach Roguckiego z Comy, który śpiewał: „ …ziemia ojców ma tę moc, która im po nocach nie da słodko spać”. 

Chyba wszystkie poważne zmiany, przewartościowania, czy poszukiwania odpowiedzi na trudne pytania należy zaczynać z tego punktu wyjścia… nieważne, co nim jest. 

Tak więc wróciłem, jestem tu. Nie wiem, czy to rozwiąże wszystkie moje wątpliwości, czy da mi sensowny drogowskaz… To nie jest istotne. Po prostu próbuję… 
 



czwartek, 14 kwietnia 2011

"Pierwsze wyjście z mroku" ...?

Pierwsze wyjście z mroku- to nazwa debiutanckiego albumu zespołu Coma. Idealna- w mojej opinii- jako tytuł dla posta nr 1. Oczywiście muzycznie są to dokładnie moje „klimaty”. Obecnie ze zdziwieniem muszę stwierdzić też, że gdyby moja codzienna egzystencja była filmem- to ten krążek jest chyba idealnym do niego soundtrackiem.  Tak, mam to wszystko w sobie- zagubienie, chaos, bezradność, apatia, samotność- i mimo, że szukam wyjścia- nadal „Spadam”. 

Dziwnie zaczął się rok 2011. Jakby wszystkie siły rządzące światem postanowiły wystawić moją cierpliwość na próbę i dogadały się, zawiązując spisek- który w najlepsze zajmuje się podrzucaniem mi przysłowiowych kłód pod nogi. 

Nie narzekam na brak atrakcji. Styczeń zaowocował restrukturyzacją szeregów personalnych w firmie, w której pracowałem już od 4 lat- skutkiem czego wraz z marcem musiałem powiedzieć pracy „bye!” i udać się na słodkie, acz obecnie dość powszechne bezrobocie. Dodatkowo sympatycznie zalegającą za paznokciem drzazgą drażnią mnie inne czynniki. W jakiś sposób nagle doszły do głosu zaległe, niedokończone, niewyleczone (lub wyleczone zbyt słabo) sprawy. Konflikty z rodzicami, o których rozwiązanie zabiegam chyba tylko ja sam- mimo, że nie byłem nawet ich bezpośrednim prowodyrem… 

 Zdaję sobie sprawę, że wpadłem w totalne pomieszanie, zaczynam negować wartości do których sam doszedłem poprzez empirię, nie wiem już w co wierzyć, co zostawić, co odrzucić, komu zaufać- nie wiem też, czego sam właściwie pragnę. Czuję się jak na rozstaju- kilka dróg do wyboru, ale żadna nie wydaje się być ani przyjazna, ani nawet zbyt dobrze widoczna. Brakuje drogowskazu. To co niegdyś jasne, trwałe i przejrzyste- dziś wydaje mi się być jednym wielkim znakiem zapytania. 

Hmm, ktoś by pomyślał- diagnoza jest prosta- zapewne zbyt wielkie lenistwo, nuda, stagnacja itp.- w końcu łatwiej przecież ponarzekać i użalać się nad sobą, niż zakasać rękawy i zacząć działać, zmieniać otoczenie i przez to jednocześnie jakość codzienności... 
Co jednak, gdy wiem, że moje życie jest zaprzeczeniem stagnacji- mam pasje którym się oddaję, tworzę zdjęcia, dźwięki, szukam niepoznanego, bodźców- mam do tego obowiązki (więc raczej na lenistwo pozwolić sobie nie mogę).

Mam teraz 26 lat… I kiedy próbuję przyglądać się lub podsumować ostatnie kilka lat- czuję poniekąd, jakbym je „przespał”. Nie wiem na ile jest to dobre określenie, skoro jednak łączyłem jakoś pracę, samodzielne utrzymywanie się, studia, związki, własny rozwój duchowy, pasje i spełnianie marzeń. 

Wszystko to teraz wydaje mi się teraz bezcelowe, pozbawione głębi, jakiegoś sensu, wartości… Jakby błądzenie w miejscu. 

Do tego gryzę się sam z moim światem wewnętrznym. Zaczynam negować wartości które sobie wypracowałem, prawdy do których dochodziłem przez lata. Miłość? Przyjaźń? Wiara w człowieka? To jest jakby zakrzywione- bo niby jest… a jednak. 

Im bliżej trzydziestki, tym mocniej widać pewną tendencję: przyjaciele, którzy zawsze gdzieś byli obok jako część twego życia- teraz z niego znikają, wiążą się i odchodzą na własne życzenie, zamykając się w murach własnoręcznie zbudowanego getta tzw. „poważnych spraw poważnego życia”. A tym, co pozostaje dla ciebie, jest samotne przyglądanie się w poczuciu bezradności, gdyż na pewne decyzje nie ma się już wpływu. I stopniowe obojętnienie na wszystko w około.

Mam wrażenie, ze budując od podstaw swoją życiową filozofię, próbując zgłębić każde czynniki i prawdy do końca- wszedłem po prostu w pewne sfery zdecydowanie… zbyt głęboko. I chyba nie jest to wcale takie dobre. Bo czasem jest lepiej wiedzieć mniej- tak łatwiej żyć: bez zbędnych pytań, wątpliwości, rozterek, analizowania. Kiedy rozłoży się całość pewnych rzeczy, dotyczących emocji ludzkich na czynniki pierwsze, prześwietli pod różnymi aspektami- wcale nie daje to stałego podłoża, oparcia. Jest chyba wręcz przeciwnie- zwłaszcza, gdy nie dochodzi się do zbyt optymistycznych wniosków. Kiepsko, kiedy da się wszystko przewidzieć- wtedy nic już nie zaskakuje. I wcale nie twierdzę, że jestem „alfą i omegą”- o nie. Daleko mi do tego stanu. Ale jestem świadomy, ze udało mi się przekroczyć pewną granicę; zawrócić już nie sposób- a jednocześnie trudno dalej żyć miedzy ludźmi tak, jak do tej pory. To jest tak, jakbyście całe życie jeździli maluchem, a potem ktoś pożyczył wam na miesiąc ferrari. Uwierzcie- po miesiącu perspektywa powrotu do malucha może być już sporą barierą. I tak jest ze mną. 

Elias Canetti powiedział kiedyś, że mądrość człowieka zależy od równowagi między jego wiedzą a niewiedzą. We mnie wszystko się najwyraźniej zaburzyło. I czas chyba poszukać właśnie tej równowagi.