sobota, 29 grudnia 2012

Obcy w swoim mieście?



Od czasu, gdy jakieś siedem lat temu wyjechałem na studia z mojej rodzinnej miejscowości jestem tam raczej gościem. Przyjezdnym, który pojawiał się raz na miesiąc, dwa lub trzy, a niekiedy nawet i pół roku lub dłużej. Mimo tego, zawsze kiedy wracałem to miałem coś w rodzaju poczucia, że "rządzę tą dziurą". Nie w sensie terroryzowania sobą całej okolicy. Po prostu miałem taką świadomość, że to miasto jest MOIM miejscem, gdzie znam każdą ulicę, blok, ścieżkę, lasy czy twarze- mniej lub bardziej lubiane. W pewnym sensie kojarzyłem te rzadkie wizyty w domu z formą regeneracji, psychicznego odpoczynku od zgiełku Wielkiego Miasta. Czekałem na nie a potem wchłaniałem każdą cząstką siebie.

Tymczasem przyjechałem tu na kilka dni na święta i poczułem się obco jak nigdy. Zupełnie jakby coś się zmieniło: może w tym miejscu, może we mnie samym. Nie mogłem się odnaleźć, z nikim się też nie widziałem. Wprawdzie zacząłem ustawiać moją starą ekipę na jakieś spotkanie... ale w pewnym momencie odpuściłem, bo odniosłem wrażenie, że chyba tylko mi na tym zależy. 


Do Wielkiego Miasta wróciłem drugiego dnia świąt, ochoczo jak nigdy dotąd.  Jak do prawdziwego "domu". Być może tak się właśnie stało, że ta znienawidzona przeze mnie, brudna i zatłoczona, kąpiąca się w ścisku anonimowości Warszawa nagle stała się moim domem. Nową częścią nowego mnie. Bo co w ogóle tworzy pojęcie "dom"? Swój kąt i metry kwadratowe? Kolekcja kubków, nowe zasłony w oknach i telewizor? Własna meblościanka ze stajni IKEA? Ludzie? Kiedy wieczorem zasypiałem wtulony w Nią, pomyślałem nagle: "Jestem w domu, jest dobrze". Więc to chyba jednak nie jest kwestia tej meblościanki...

Dzisiejszego dnia obudziłem się dosyć wcześnie. Poćwiczyłem trochę, zjadłem śniadanie, potem szybki prysznic. Zalałem tumbler kawą z mlekiem, uzbroiłem uszy w słuchawki, odpaliłem mp3 i ruszyłem nad Wisłę. Pospacerować i odetchnąć świeżym powietrzem. Pogoda dopisała- nie było zbyt zimno, do tego na kilka godzin wyjrzało słońce. Zwolniłem tempo.

Na co dzień, goniąc do pracy, po zakupy, czy na spotkanie- pewnych rzeczy nie da się zauważyć, zarejestrować. Nie zwracasz uwagi na krę lodową, która spływa po rzece. Przechodzisz z obojętną miną obok ciekawego graffiti. Nie odnotujesz, że nawet pociąg przejeżdżający przez Most Gdański robi to z pewną dawką uroku. A o to w tym wszystkim chodzi.

Od dziś nie jestem już obcy w tym Wielkim Mieście. Od dziś "rządzę tą dziurą". 




poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gwiazdkowy papier toaletowy

Wesołych Świąt, ludziska! PS. Jeśli nie zastaniecie dziś pod choinką swoich wymarzonych prezentów... to poniżej macie odpowiedź na pytanie, co stało się z Waszym listem do Świętego Grubego :)




piątek, 21 grudnia 2012

Na wypadek końca świata...

Mówią, że to właśnie dziś ma nadejść koniec świata... Pamiętam, że tak samo mówili w roku 1999 i 2000. Na dacie 21 grudnia 2012 kończy się kalendarz Majów. Zwolennicy teorii spiskowych zacierają ręce. Oglądałem ostatnio jakiś program dokumentalny na Discovery o ludziach, którzy w obawie przed zagładą budują sobie schrony i bunkry z zapasami broni palnej oraz żywności. Na chwilę obecną na pięknym, bezchmurnym niebie nie widać żadnej asteroidy zmierzającej w naszym kierunku, po ulicach nie szwędają się grupy żądnych krwi zombie, zaś ja za dwie godziny ruszam do pracy. Czyli dzień jak co dzień...

Co do samego kalendarza Majów- czytałem, że zapowiadali oni raczej nie apokalipsę w znaczeniu jaki utarł się w naszej zbiorowej świadomości, a po prostu przełomową datę i zmierzch epoki: jakieś wydarzenie, które ma zmienić raz na zawsze postrzeganie istoty drugiego człowieka. A że w ich zapisach po dacie 21.12.12 nie widnieje nic dalej... Cóż, analogicznie- kiedy nam kończy się kalendarz... idziemy do sklepu i zwyczajnie kupujemy następny. 

Czasami lubiłem sobie wyobrażać Koniec Świata. Niespecjalnie wierzę w biblijną wersję sądu ostatecznego, najazd przybyszy z kosmosu ani apokalipsę żywych trupów. Najbardziej obawiałbym się, że to my sami- ludzie- moglibyśmy zgotować sobie zagładę. Jakiś nowy, okrutny konflikt zbrojeniowy lub ewentualnie gniew natury za sposób, w jaki czasami z niej korzystamy. Generalnie świat dążył zawsze w swej mądrości do równowagi, tymczasem my zaburzyliśmy i przekroczyliśmy ją już dawno temu... 

Tak czy inaczej- wydaje mi się, że perspektywa nadejścia jutra jest jednak nadal osiągalna i wysoce prawdopodobna. Jeśli nagle ujrzę na wieczornym niebie rozświetloną asteroidę pędzącą w naszym kierunku to po prostu pojadę do najbliższego sklepu monopolowego i pożegnam się z ziemskim padołem jakąś huczną imprezą. W ostatnich chwilach wypadałoby to wziąć "na klatę" :)





wtorek, 4 grudnia 2012

Grudzień i zakurzony plecak

Porywistymi podmuchami coraz mroźniejszego wiatru nadszedł grudzień. Można się zgodzić lub nie, ale moim zdaniem Wielkie Miasto nie wygląda w tej perspektywie jakoś szczególnie zachęcająco. Chociaż z drugiej strony trudno spływać zachwytem nad urodą pory roku, gdy wstajesz rano i jest ciemno, a gdy kończysz pracę i jedziesz do domu... znów jest ciemno. A wszystko to położone jakby w cieniu widma pośpiechu, tłumu i walki o uciekające minuty. Zimą można się zachwycić i nacieszyć... ale nie w towarzystwie szarych bloków. Rok temu udało nam się z M. wyrwać na kilka dni do Zakopca, i wtedy chyba pierwszy raz poczułem, że zaczynam nawet lubić zimę.  

Od zakończenia studiów w październiku minęły prawie trzy miesiące... A to oznacza, że dokładnie przez tyle nie ruszałem się poza Warszawę (nie licząc krótkiego wypadu koncertowego do Kielc). Spoglądam czasem na mój plecak, który kurzy się, zawieszony bezładnie na oparciu krzesła pod ścianą... I tęsknię trochę za tymi wypadami na zjazdy. Tęsknię po prostu za ruchem, przemieszczaniem się, kołyszącymi pomrukami autobusu, zmianą środowiska i widoków za oknem. Perspektywą, że wsiadam sobie z plecakiem w jednym miejscu, a cztery godziny później wysiadam jakieś 200 kilometrów dalej. Wdycham inne powietrze, spoglądam na inne twarze, kontempluję inną przyrodę i zwalniam tempo... Bo wszystko co wielkomiejskie- ten pośpiech, anonimowość, obojętność i dystans zostaje na te kilka dni gdzieś indziej- na jednym z przystanków Dworca Centralnego. Takie chwilowe wakacje: wsiadam, i do widzenia!

Odczuwałem ostatnio gdzieś w sobie taki nerwowy dyskomfort- prawdopodobnie spowodowany właśnie tym nie wyjeżdżaniem. Czasem czułem po prostu, że muszę spakować ten plecak i ruszyć, gdziekolwiek. Ale wiadomo- nie zawsze się da, bo albo brakuje hajsiwa, albo urlopu, powodu czy sprzyjających okoliczności. Za jakieś dwa tygodnie w końcu pojadę odebrać dyplom, więc będzie okazja by łyknąć trochę nowej przestrzeni. Ostatnio ciągnie mnie znowu do zdjęć, więc może wezmę ze sobą aparat i nawiedzę jakiś plener. Z dala od bloków i zgiełku godzin szczytu.