piątek, 28 czerwca 2013

Trzy kartony vol. 2

Jestem samozwańczym Mistrzem Przeprowadzek. O wielkości mojej nowej domeny świadczy zarówno kategoria planowania, sprawności logistycznej jak i... częstotliwości. Właśnie wczoraj zaliczyliśmy drugą przeprowadzkę w ciągu niecałych dwóch tygodni (!) od poprzedniej. Lokum które dzielę z M. oraz Kotem- Knotem nawiedziły trzy plagi: Wilgoć, Grzyb i Pleśń. Okazało się, że nigdy nie należy lekceważyć potęgi żywiołów i matki natury. Nawet w bloku na łonie Wielkiego Miasta.

Na początku było superancko. Ogólnie nie mogliśmy się z M. nacieszyć, że w końcu zamieszkaliśmy razem, że mamy Kota, luz w prawie własnych czterech ścianach, kolekcję kubków, przypraw, alkoholi i te de. Do tego trafił nam się kapitalny właściciel- ukraiński olbrzym o (prawdopodobnie) gołębim sercu i służbowej (nadanej przez nas) ksywie: Jerzy Przyjaciel Młodzieży. Bo na Jerzego można liczyć:
- Wiesz Jerzy, przydałaby się nam komoda- mówię.
- Nie ma sprawy!- rzuca w pośpiechu, i następnego dnia mam już dwie. Internet? Żaden problem, macie hasło, raz-dwa. I reszta w ten sam deseń. 

Problemy zaczęły się, gdy spadły ulewy- lało dzień w dzień. Sporadycznie, cyklicznie, duży deszcz, mniejszy, kapuśniak lub wersja hard a'la strumień z armatki wodnej. I zauważyliśmy nad ranem, że obok ściany zbiera się wilgoć. Starliśmy, ale jakiś czas później pojawiła się znowu. Uznaliśmy, że rozprawimy się z tą manifestacją sił natury za pomocą technicznej myśli i nowoczesnych osiągnięć naukowych: zakupiliśmy więc w Real'owcu urządzenie zwane Pochłaniaczem Wilgoci.

Dzień później jestem w pracy i dostaję sms od M. Coś w stylu: "Wilgoci przybywa, ścieram i ścieram, ale to nic nie daje". Myślę sobie: dooobra, pewnie przesadza. Wieczorem się ogarnie... Okazało się, że wilgoć rozprzestrzeniła się na całą długość ściany. Kolejnego dnia czytam na wyświetlaczu komórki: "Mamy grzyba na ścianie". I następnego: "Otwieram wersalkę, a tam na płycie pilśniowej jest pleśń". Ja pierdolę. 

Dałem cynk Jerzemu- wparował z impetem, dokonał oględzin sytuacji, konsultacji technicznej z drugim Specjalistą marki Majster... Chwila żołnierskiej, lakonicznej negocjacji (rozprawa długa nie była) zaowocowała stwierdzeniem, że powodzian należy ratować. I że należy się zadośćuczynienie. Tak więc w tempie niemal ekspresowym przenieśliśmy nasz wesoły majdan dwa piętra wyżej do kawalerki o większym metrażu, z olbrzymim oknem, słonecznym widokiem, bez wilgoci, grzyba i innych atrakcji. Oraz za podobną cenę. Dobry deal. (Tryb ekspresowy został tu użyty nie przypadkowo: nowe klucze dostaliśmy wczoraj około 21', zaś dziś do godziny 12' wszystkie tytułowe "trzy kartony" wraz z Kotem wylądowały już na nowym miejscu). 

Mimo wszystko mam nadzieję, że następny post dotyczący przeprowadzki pojawi się na tym blogu za jakieś minimum 2-3 lata...


czwartek, 20 czerwca 2013

Trzy kartony

Dopiero konieczność przeprowadzki uświadomiła mi, jak duże ilości niepotrzebnych rzeczy posiadam lub gromadzę. Podczas pakowania się dochodzi do małej weryfikacji: co się przydaje, co zabrać, a czego nie. Tak więc w ostatecznym rozrachunku wyrzuciłem przynajmniej trzy worki totalnych śmieci. Natknąłem się na kopie umów ze starej pracy (sprzed 3-6 lat), potwierdzenia opłat za stancję na Gocławiu, kserówki oraz absolutnie zbędne notatki ze studiów... a także na ubrania w rozmiarze XXL z czasów, gdy ważyłem nieskromne 110 kg (szedłem nie na mięśnie, a na masę- zwłaszcza w okolicach sadła :)


Wszystkie rzeczy niezbędne udało mi się pomieścić w trzech kartonach, plecaku i dwóch torbach (nie wliczając w to oczywiście kompa, gitary, pieca, aparatu, namiotu i karimaty). Trzy kartony- cały mój dobytek, zgromadzony od 10 lat życia poza domem. Trochę to dołujące. Choć z innej perspektywy trzeba przyznać, że minimalizm ma swoje plusy- zwłaszcza gdy musisz przewieźć wszystkie graty z jednego końca miasta na drugi.


piątek, 14 czerwca 2013

Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia...

Prawie dwa i pół miesiąca zajęło mi znalezienie nowej stancji. W Wielkim Mieście teoretycznie nie powinno to stanowić aż tak wielkiego problemu- odpalasz gumtree i ogłoszeń jest multum. Ale najwidoczniej kategoria pt. nieruchomości również zdaje się potwierdzać regułę, że jeśli tylko nie narzekasz na brak kasy to możesz w Warszawie zrobić wszystko.

Ja niestety nadal "Reprezentuję biedę" (since '2011), dlatego mam ograniczony budżet i muszę się liczyć z każdą złotówką. Jako że ostatni raz aktywnie poszukiwałem stancji prawie 5 lat temu (wylądowaliśmy z A. na Gocławiu, potem był transfer po koleżeńsku na Żuliborz) optymistycznie zacząłem poszukiwania do sumy 450 zł. Bardzo szybko zweryfikowałem kwotę do 450- 500, potem o kolejne 50 zeta do góry, aż ostatecznie zamknąłem się w okrągłych 600. Nie ma zmiłuj. 

W końcu- bo zacząłem już tracić nadzieję- zacumowaliśmy z M. w kawalerce o przyjemnym standardzie na Gocławku, za 1000 zeta + drobne opłaty. Czyli jest koks. Wczoraj podpisałem umowę, uregulowałem płatności i odebrałem klucze. Momentalnie zeszło ze mnie całe nagromadzone ciśnienie, nerwy i niepokój. Bo takie właśnie były te ostatnie dwa i pół miesiąca. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieć wątpliwości na tematy czysto egzystencjalne- prawdę w mig objawi wam piramida potrzeb Maslowa (konkretnie: jej podstawa). Wyobraź sobie, że grozi ci głód, lub zostajesz na plaży bez ubrania. Albo masz niepewną sytuację mieszkaniową- jak w tym przypadku ja. Uwierz, że ostatnią rzeczą jak ci przyjdzie do głowy będzie zdobywanie świata, realizacja szumnych marzeń, wspólna radość z wesołymi kompanami czy pisanie wierszy. 

Dobrze, że mam to już za sobą. Jutro czeka mnie jeszcze wielkie pakowanie. Szkoda, że nie liczyłem, ile kasy wydzwoniłem na same tylko ogłoszenia, lub ile różnych stancji udało mi się odwiedzić. Wiem, że było tego dużo. Bardzo dużo. W sumie sam proces poszukiwania lokum to ciekawa sprawa. Rozwija poglądowo i zmusza do elastyczności względem naprawdę różnych, czasem skrajnie odmiennych zjawisk. Tak więc zapraszam do wisienki na torcie- mojego TOP 10 przygód z kategorii: mieszkanie wynajmę!

Miejsce 10: Gdzie są zwłoki? 
Początek mojej podróży- z tego co pamiętam do była jakaś klita na Placu Grunwaldzkim. Facet pokazuje mi mieszkanie. Styl: mocny PRL. Meble pamiętające wczesnego Gierka, farba na ścianach z okolic stanu wojennego. Otwiera mój przyszły-niedoszły pokój, i... WTF? W kwestii wyjaśnienia: ciężko mnie obrzydzić. Wiele widziałem, pracowałem czasem w okropnym fetorze. Kiedy jem obiad swobodnie można mi opowiadać o sraniu, gównach, sobotniej sraczce czy rzyganiu. Nie ma problemu. Natomiast gdy uchyliły się tamte drzwi- pierwszy raz w moim życiu miałem ochotę z miejsca puścić pawia. Nie wiem, kto lub co tam umarło... ale smród był straszny. Zwłok niestety nie udało mi się zlokalizować. Podziękowałem.

Miejsce 9: Podłoga się wali, ale 800 zł musi być!
Solec, kolejne mieszkanie a'la upadek muru berlińskiego i "Wind of change". Pokój dosłownie 2-3 m2, na ścianie spore pęknięcie sięgające podłogi. W kącie grzyb i złuszczony tynk. Jestem zdezorientowany, bo w ogłoszeniu było 450 zł + drobne opłaty, natomiast właścicielka- baba marki Baba wypala z przekonaniem: 800 zł. Uwielbiam ludzi interesu. 

Miejsce 8: Miła i spokojna babcia... z alzheimerem.
Trafiłem pewnego razu na ciekawe ogłoszenie. Sparafrazuję. To było coś w stylu: "Wynajmę tanio pokój 300zł + gaz i prąd (woda w czynszu). Sąsiedni pokój zajmuje nasza 82 letnia babcia, którą chcemy by osoba wynajmująca doglądała i pomagała w prostych czynnościach (jedzeniu, chodzeniu i ubieraniu się). Babcia ma problemy z pamięcią, nie mówi, ale jest pogodna". Coś w ten deseń. W sumie tanio. Plus alzheimer w prezencie. 

Miejsce 7: Panie, to nie mój numer. 
Wchodzę na gumtree, i po kilku minutach znajduję ofertę idealną. Dzwonię:
- Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia o stancję, czy to jest jeszcze aktualne?
Gość po drugiej stronie odpowiada:
- No witam. Tylko wie pan... ja nie mam nic do wynajęcia. Ktoś mi od kilku tygodni jakiś głupi kawał robi, wpuszcza ogłoszenia na portal, podaje mój numer. I dzień w dzień tylko non stop telefon dzwoni. A ja nie mam żadnej nieruchomości panie... :)

Miejsce 6: Agencja.
Nie mam takich słów i przekleństw by zwymyślać godnie ten twór. Może brakuje mi wyobraźni, ale nie umiem zrozumieć, po co właściciele mieszkań, którzy chcą wynająć zwykły, przeciętny pokoik za 400-500 zł (co to za pieniądze?) zlecają takie rzeczy agencjom. Warunki korzystania z ofert agencyjnych są takie, że aby jedynie obejrzeć stancję- podpisujesz umowę i płacisz 200- 300 zł. Niezależnie od tego, czy się zdecydujesz. Agencja to zło. Agencjom mówimy stanowcze: NIE!

Miejsce 5: Ogłoszenia- perełki.
"Witam. Mam do wynajęcia pokój (wygląd normalny) w mieszkaniu dzielonym z sympatycznym i bezkonfliktowym właścicielem lat 49. Niekrępujący dostęp do łazienki, kuchni, korzystanie ze sprzętów AGD/RTV. Oferta jest tania, bo 250 zł/mc bez opłat. Od razu mówię, że szukam osoby pogodnej i tolerancyjnej, gdyż jestem naturystą odpoczywającym swobodnie po mieszkaniu. Tylko poważne oferty".

Miejsce 4: Ogłoszenia- perełki vol.2
"Cześć, dwie zwariowane studentki Ola i Marta (23 i 24 lata) szukają współlokatora do mieszkania. Jeśli jesteś stylistą gejem- to właśnie Ciebie szukamy! Nie ukrywamy, że zależy nam, byś od czasu do czasu zrobił nam włosy, paznokcie itp.".

Miejsce 3: kolejny raz... Agencja!
Agenci nieruchomości to cwane bestie. Nie pamiętam, ile razy naciąłem się na myk typu: w rubryce "wynajmujący" czarno na białym, jak wół- napisane: WŁAŚCICIEL. Dzwonisz... i kto? Taaaaak, kompletne zaskoczenie: AGENCJA! Czasem w pakiecie do w/w brak podstaw kultury i wychowania gratis. Dzwonię, po drugiej stronie odbiera typ:
- Halo, agencja nieruchomości, słucham?
Odpowiadam:
- Dzień dobry... Ahaaaa, agencja... To wie pan, dziękuję bard...
Nie zdążyłem nawet dokończyć: trzask słuchawki, zero dziękuję, zero do widzenia. Poczułem się jakby ktoś dał mi w mordę. Zwykle coś takiego po mnie spływa, ale tym razem dotarłem do jakiejś granicy. Dzwonię jeszcze raz. Odbiera ten sam automat:
- Halo, agencja nieruchomości, słucham?
Rzucam:
- Kultury trochę, chamie... 
Trzask słuchawki. Nie kryję nawet uśmiechu :)

Miejsce 2: Musisz poznać Bartka...
Ciekawa oferta na Placu Konstytucji. Pokój- fakt: klita marki klita, ale za 500 zł, z netem, a do tego wszędzie blisko. Nie ma minusów. Dzwonię pod numer, i przez 10 minut rozmawiam z kolesiem o imieniu Bartek. Okazało się, że jest poza Warszawą, więc daje mi namiar na kumpla ze stancji, Łukasza. Ugadujemy się, następnego dnia udaję się na miejsce. Wita mnie dwóch chłopaczków o smutnych twarzach i jeszcze smutniejszych spojrzeniach. Chwila konwersacji i rozgryzam sytuację. Na stancji rządzi Bartek. Mieszka tu 5 lat, jako jedyny ma kontakt z właścicielką... i ma ciężki charakter. Typu: nie zmyłeś kubka- odłączam ci internet, albo robię o 2:00 w nocy wjazd do pokoju oraz awanturę na pół bloku. Pierwszy z lokatorów ostrzega mnie i wyjawia, że odkąd się wprowadził to miał z Bartkiem spięcia każdego dnia przez rok. O byle co. W końcu wynikła mega sprzeczka i dlatego on się wyprowadza. Drugi zaś- Łukasz- cichym głosem nie zaprzecza, ale sili się na dyplomację:
- Wiesz... no nie chcę na Bartka gadać... bo ja tu jeszcze będę mieszkał. No on jest ciężki... ale wiesz, musiałbyś się przekonać sam, poznać Bartka... 
Fajna stancja- myślę sobie. I żal mi chłopaków. 
- Dobra, dzięki za ostrzeżenie chłopaki...

... i na sam koniec: deser!

MIEJSCE 1: Legia rządzi!
Mieszkanie na Gocławiu. Drzwi otwiera mi szczurkowaty typ. Oba przedramiona wydziarane: na lewym wielki napis LEGIA, na prawym mieszanka pit-bulla, pajęczyny i vide cul fide. All made by 'pijany kumpel z pierdla lub spod bramy. Pokazuje mi mieszkanie w stanie surowym, dosłownie gołe ściany, ale uspokaja:
- No łóżko sie wstawi, może jakoś komode też sie skombinuje, co nie?
Pytam o współlokatorów.
- No w jednym pokoju to mieszkam ja ze swojom pannom... a w tym drugim to mieszka jakiś koleś, 45 lat. Ale on sie nie myje i nie spszonta, to go chyba wywale, hłe hłe- demonstruje mi szeroki uśmiech z charakterystycznymi "przerwami na papierosa" co drugi ząb. 
Pytam czym się zajmują.
- No niczym, no na razie to siedzimy sobie, nie?
Tyle mi wystarczy. W głowie przemyka mi scenariusz, że wprowadzam się z całym inwentarzem. Pierwszy dzień: wieczorem brakuje gitary. Następnego dnia znika piec. Potem komputer i aparat. 
- No pszeciesz za coś trza żyć, co nie? - przekonuje mnie wyimaginowane widmo legionisty- fanatyka. 

Konkluzja: szukanie mieszkania to emocjonująca i pasjonująca przygoda. Pełna niespodzianek, zwrotów akcji, zaskoczeń. Jak pudełko czekoladek: nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Polecam każdemu.