niedziela, 26 lutego 2012

Przeszłości uroczyste cienie...

                  It's times like these you learn to live again.
                  It's times like these you give and give again.
                  It's times like these you learn to love again.
                  It's times like these- time and time again.

Znów jestem w domu. Tym prawdziwym. Minęło prawie pół roku, odkąd byłem tu ostatni raz. 



Te powroty mają trochę smak takiej retrospekcji… Przez dzień lub dwa mam okazję pochodzić sobie tymi dawno nieuczęszczanymi ścieżkami, które gdzieś/kiedyś zapisały się czymś w mojej pamięci. Po takim czasie oglądam je zupełnie jakby na nowo… patrzę, co się zmieniło, co zburzono, co zbudowano. Widzę jak postarzały się twarze moich rodziców, sąsiadów czy ludzi, których kiedyś spotykało się niemal codziennie…

Prawie każde miejsce to wspomnienia najróżniejszych wydarzeń. Przeszłości uroczyste cienie tego, kim byłem ileś lat temu. Często zastanawiam się, jak mocno mnie to wszystko ukształtowało…  Doprowadziło w obecne miejsce, myśli, wpłynęło na postrzeganie świata, wrażliwość, poglądy…

Zobaczyłem się dziś z moimi dwoma najlepszymi kumplami, jeszcze z czasów ogólniaka. Właściwie już od dawna myślę o nich nie w kategorii "przyjaciół"… a bardziej jak o członkach rodziny. Znamy się 10-11 lat. Zawsze jeden szedł w ogień za drugim. Bez wahania, bez przeliczania tego na zasadzie: "czy mi się to opłaca, czy nie- i co z tego będę miał?". Wiemy o sobie więcej niż chyba ktokolwiek. Nie ma strachu, by o czymś mówić, odsłaniać się… W jednej chwili ściągasz z siebie wszystkie maski, które trzeba przywdziewać by przetrwać jakoś dzień. Pokazujesz prawdziwą twarz, niczego nie musisz udawać, udowadniać. Jest się w 100% sobą… Przez te 10-11 lat każdy musiał iść poniekąd w innym kierunku. Nie widywaliśmy się czasem nawet i pół roku… A mimo to przy spotkaniach jest tak, jak było od zawsze.

Naszła mnie taka refleksja… Bo spoglądam na nich- od lat stałych, niezmiennych, cierpliwych, trwających pewnie na swoim posterunku. A potem widzę tą rzeszę tzw. "pseudo przyjaciół"… Którzy są mili, gdy tylko sami czegoś potrzebują; uśmiechają się szeroko- a gdy nie widać, kombinują jak wsadzić ci nóż w plecy… Na moje szczęście- od dziecka miałem w sobie jakiś taki dodatkowy zmysł- kompas lub barometr, dzięki któremu wyczuwałem intencje ludzi pojawiających się gdzieś w około. Coś na zasadzie: "wystarczy mi 5 minut rozmowy z tobą a zobaczę, o co tak naprawdę ci chodzi". I w jakichś 97% zmysł bywał nieomylny. Może dlatego łatwiej mi się żyje. Gdy na horyzoncie pokazują się te "życzliwe" osoby- instynktownie czuję, co może nadejść za jakiś czas. Dlatego przeważnie nie przeżywam rozczarowań, uczuć silnego zawodu. Po prostu prędzej czy później następuje to, czego i tak się w głębi duszy spodziewałem. Nie ma więc zaskoczenia- jestem przygotowany...

Ci, którym ufam- to dla nich jest moje serce, czas, współczucie i zrozumienie. To dla nich trwam w gotowości i wiem, że warto. Po prostu.

Czasem przyglądam się z pobłażaniem tym pozostałym "pseudo"… Którym tak łatwo przychodzi ocenianie mnie, szufladkowanie, orzekanie i 'mądre wnioski'- bo tak mocno przekonani są, że wszystko o mnie wiedzą... Tymczasem nie znają mnie wcale. A ja posyłam im tylko lekki uśmiech- wiem, że są jedynie tymi, którzy pojawiają się… i niebawem odejdą, jako te przeszłości uroczyste cienie…


środa, 22 lutego 2012

Jak słodko zostać świrem...


Facet (typowy przeciętniak: inteligent, średni wiek, okulary, krótka, "żołnierska" fryzura, krawat i biała koszula) jedzie samochodem. Właściwie to nie jedzie- bo tkwi nieruchomo w kilometrowym korku. Otoczenie jest dosyć niesprzyjające. Ze szkolnego autobusu z naprzeciwka dochodzą go wrzaski rozentuzjazmowanych nie wiadomo czym bachorów. Po prawej obrzydliwie grube, spocone babsko maluje sobie obleśnie usta szminką. Ohyda. A tuż za nim- dwóch wieśniaków w kabriolecie, którzy co chwila drą się i trąbią klaksonem, jakby to miało w jakiś cudowny sposób przyśpieszyć jazdę… Jest potwornie gorąco, a klimatyzacja postanowiła oczywiście odmówić posłuszeństwa.

Koleś nie wytrzymuje. Otwiera drzwi i porzuca auto- dom jest wprawdzie daleko, ale lepsze to niż sterczenie w tym cholernym korku do usranej śmierci. Musi rozmienić pieniądze by zadzwonić z automatu do żony i powiedzieć jej o opóźnieniu, więc zachodzi do spożywczaka. Za ladą stoi pieprzony koreaniec.
- Rozmieni mi pan?
- Nie rozmienić. Musi coś kupić- odpowiada żółtek.
Facet rozgląda się po sklepiku, bierze do ręki puszkę coca-coli i kładzie przed sprzedawcą.
- Osiem pięć cent.
- Co?
- Osiem pięć cent.
- Nie rozumiem.
- Osiem pięć cent!
- Osiemdziesiąt pięć centów? Za puszkę 0,33?! Przecież to jest jej dwukrotna wartość! Nie zostanie mi dosyć na telefon. Dam panu 50 centów. Proszę mi je rozmienić.
- Nie ma mowy- obstaje przy swoim Koreańczyk- Napój, osiem pięć cent. Płacić albo iść!
- Żąda pan tak wiele, a nie zna pan liczby mnogiej?!
Koreańczyk sięga po kij bejzbolowy i każe się facetowi wynosić. Koleś nie wytrzymuje, coś w nim pęka. Wyrywa mu kij. "Płacę podatki, utrzymuję takie szumowiny i pasożyty jak ty. Nie będziesz mi mówił, że mam płacić za zwykłą puszkę coli tyle pieniędzy, nie umiejąc się nawet poprawnie wysłowić". Mała lekcja historii- cofnijmy ceny do tych sprzed roku. Kilka uderzeń kijem w sklepowe półki i żółtek nagle zmienia zdanie:
- Tak, tak, puszka 50 cent, 50 cent!!!
- Biorę. Zakupy u pana to prawdziwa przyjemność.

Facet wychodzi. Zabiera puszkę i kij ze sobą. Daleko nie uchodzi, bo okazuje się, że but jest dziurawy. Przysiada na pobliskim murku, ogląda zdezelowaną podeszwę, popija swoją colę. Drogę zachodzi mu dwóch meksykańskich wyrostków. Gówniarskie hip-gangster-wanna be.
- Facet, jesteś na naszym terytorium. A tu nie wolno siadać… chyba, że zapłacisz- z szelmowskim uśmiechem zagaduje jeden z nich i wyciąga nóż. Zła decyzja. Białas chwyta za kij, tłucze gówniarzy na kwaśne jabłko. Teraz ma już nóż….

Pół godziny później te pobite dwa cwaniaczki się przeorganizują i spróbują kropnąć białasa z broni półautomatycznej. Tak się składa, że mają ich całą torbę. Na nieszczęście- nie trafiają, zaś auto którym jadą ulega wypadkowi. Tym sposobem nasz wkurwiony, sfrustrowany i doprowadzony do ostateczności bohater staje się jej nowym właścicielem. Zabiera broń i rusza na miasto. Dowieść swoich racji. I postrzelać. Bo to idealny dzień, by dać upust szaleństwu.

… tak zaczyna się pierwsze 30 minut filmu "Falling down/ Upadek", w reżyserii Joela Schumacher’a. Cały obraz to dwie role: sfrustrowanego, szalejącego z bronią faceta (genialny Michael Douglas), i starającego się go powstrzymać, podstarzałego detektywa Prendergast’a (Robert Duvall). Mamy tu zderzenie dwóch żywiołów. Pierwszy bohater to nerwowy konserwatysta zagubiony w dzisiejszym dziwnym świecie, jednocześnie ofiara wykiwana  przez sprytną żonę, szefa i tych wszystkich małych dupków, próbujących mu na każdym kroku uprzykrzyć życie. Opozycją do niego jest postać detektywa: spokojnego, opanowanego, jakby pogodzonego z codziennością. Ot, zwykły człowiek z ułomnościami i słabościami, zwykły policjant wykonujący swoje zadania po prostu z obowiązku- bo nikt za niego roboty nie odwali. Na pewno nie jest to typ "super bohatera". Nie klnie, nie narzuca się, nie wymachuje bronią na lewo i prawo…



O czym jest tak naprawdę film? O duchowym upadku człowieka. O tym, do czego doprowadzić może gonitwa w naszym nowoczesnym, konsumpcyjnym i pseudo-utopijnym świecie. Presja kariery, stałe wymagania, cholerna ludzka zawiść. Te denerwujące detale: dwu godzinne dojazdy do pracy, stałe schematy, korki, przepychanki, szufladkowanie, podwyżki, niesprawiedliwość społeczna. Oraz fakt, że ciągle musisz mieć otwarte oczy, by jakiś pierdolony cwaniaczek nie chciał cię czasem wykorzystać… Pomnóż to razy tysiąc i spróbuj się nie wkurwić.

Film to trochę apoteoza zbrodni. Bo niby mamy tu szaleńca z pukawką, terroryzującego pół miasta. Ale widząc jego życie i ciąg zdarzeń, które doprowadziły go do tej cienkiej granicy- trudno jest mu nie kibicować. Podobnie jak postaci detektywa, będącej jednak przeciwieństwem naszego bohatera. Wiadomo, w podobnej sytuacji raczej nikt z nas nie sięgnąłby po broń… ale warto sobie zadać pytanie, ile razy w ciągu tygodnia łapiemy się na myśli, że chętnie wzięłoby się automat Kałasznikowa i powystrzelało tych wszystkich dupków stale "umilających" nam życie…?     


 Film jak najbardziej polecam. Naprawdę warto obejrzeć.



poniedziałek, 13 lutego 2012

Pan Marks i jego mądrości


Wchodzę na onet, zaglądam na wp.pl; odpalam serwis informacyjny w TV, czytam niusy w "Metrze"... Wszędzie podobnie: kryzys, kryzys, kryzys, bieda, nędza. Tu spadek waluty, tam załamanie notowań giełdowych. Grecy są bliscy bankructwa, w sznureczku ustawia się Portugalia i Hiszpania, a z kolei Włosi strajkują. U nas niby ekonomia na plusie, ale ceny nadal idą systematycznie do góry: podatki, benzyna, żywność. Bezrobocie aż miło, i coraz częściej słychać to znane pytanie pod tytułem: "Jak żyć?!".

Parę tygodni temu natrafiłem na taki oto cytat: "Posiadacze kapitału będą oddziaływać na klasę robotniczą, aby kupowała coraz więcej drogich dóbr, domów i technologii zmuszając ją do zaciągania coraz więcej drogich kredytów, aż w pewnym momencie długi staną się niemożliwe do spłacenia. Niespłacone długi będą prowadzić do bankructw banków, które trzeba będzie nacjonalizować i państwo wejdzie na drogę, która w końcu doprowadzi do komunizmu".
                           - Karol Marks, 1867 r.

Raczej nie wydaje mi się, byśmy akurat mieli cofnąć się w klimaty komunizmu- aczkolwiek trudno odmówić tu Panu Karolowi pewnych racji. Ludzkość chyba naprawdę zatacza w swej historii wieczne koło, w którym punkt wyjścia staje się po jakimś czasie linią mety. Trochę jak pies, goniący własny ogon…