środa, 28 listopada 2012

Dziecko najlepszego kumpla

Dzisiejszego poranka mój najlepszy kumpel T. podzielił się ze mną nowiną: w maju przyjdzie na świat jego pierwszy potomek. Radość... i poniekąd niedowierzanie. Jak to... dziecko? Ale już? W końcu jesteśmy jeszcze tacy młodzi... jeszcze nie pora, jeszcze jest tyle czasu... Zaraz za tą myślą dochodzi do mnie inna, że przecież mamy obaj prawie po 28 lat. Wskazówki zegara mają tą tendencję, że nie lubią zwlekać. On jakieś pół roku temu wziął ślub. Szybki kredyt, dom, teraz dziecko (chyba jestem w przysłowiowej "czarnej dupie"). 

Dosłownie tydzień temu zajrzałem na fejsbukowy profil mojego znajomego z czasów licealnych. Jest starszy ode mnie o jakieś trzy lata. Dokładnie tyle ma chyba teraz jego córka. K. zawsze lubił fotografikę- od czasu do czasu nadal coś cyka, jest na bieżąco z nowinkami. Ostatnio wrzuca na profil jej zdjęcia. Na szczęście (ku chwale jego poczucia gustu) nie są to zdjęcia typu: "Mój dzieciak właśnie upierdolił sobie japę kaszką", "Mój dzieciak wali klocka do nocnika", czy "Mój dzieciak się nażarł i teraz śpi". Fotografie jego autorstwa mają smak, wyczucie i treść. Pod spodem czytam komentarze jego znajomych- równolatków. Pamiętam ich z ogólniaka- banda freaków, skrajnych dziwolągów i buntowników idących pod prąd. A jak piszą? "Fajna dzidzia", "Mała modeleczka- i fotograf też niezgorszy"; etc., etc. ... 

Po dzisiejszej nowinie od T. uświadomiłem sobie, że nadchodzi ten moment w którym potencjalnie dołączam powoli do tego grona... Grona "poważnych i dojrzałych" ludzi, żyjących poważnym i dojrzałym życiem (i piszącym komentarze na fejsie... sami wiecie jakie: poważne i dojrzałe). I jest mi z tym dziwnie nieodpowiednio, jak w ubraniu które wygląda ładnie, ale jest za ciasne. W głębi siebie mam nadal 20 lat. Mimo, że dostałem już wielokrotnie od życia po dupie, jestem świadomy swego doświadczenia czy wiedzy o życiu- to nadal marzę o tym, by podróżować, zmieniać świat, mieć wernisaż własnych fotografii, wydać kiedyś książkę i zostać gwiazdą pieprzonego rocka. 

                                                       ...

Właśnie dotarło do mnie, że nigdy nie pisałem tu o T. Znamy się od 12 lat. Połączyły nas rzeczy, które innych na pewno by podzieliły. Tymczasem obaj przeszliśmy te wszystkie brudy ramię w ramię, bez złości i wrogości. I chyba scementowało to nasze ścieżki już na zawsze. Razem dojrzewaliśmy, mądrzeliśmy, wygłupialiśmy się i cierpieliśmy. Dziś rzadko się widujemy- inne miasta, duże odległości. Ale zawsze jakoś wyczuwamy zmiany u każdego z osobna... gdy dzieje się źle, czy coś ważnego. Empatia- telepatia. I tak oto, ten milczący, spokojny i mało wylewny typ stał się dla mnie jedną z najbliższych osób. Taki brat krwi, przyjaciel... teraz mąż i przyszły ojciec. Za kilka tygodni pojadę do domu i wyciągnę go na wódkę. 

czwartek, 22 listopada 2012

R.I.P. Stalking Cat

5 listopada 2012 r. w wieku 54 lat zmarł Dennis Avner- światu znany bardziej jako Stalking Cat. Dla osób zorientowanych co nieco w świecie tatuażu i modyfikacji ciała była to na pewno postać nietuzinkowa. W młodości pracował jako technik sonaru dla armii Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu kariery wojskowej rozpoczął zaś długoletni proces zmieniania swojego ciała- wszystko po to, by upodobnić się do tygrysa... a konkretnie- tygrysicy. Rodzice Dennisa wywodzili się z indiańskich plemion Lakota oraz Huron. W tradycji Huronów istnieje wiara w fizyczne przeobrażenie człowieka w jego duchowego patrona zwierzęcego lub totem. I tą właśnie drogą przez ponad dwadzieścia lat podążał Avner. Poddając się szeregom skomplikowanych operacji plastycznych, stał się poniekąd pionierem tego typu modyfikacji. Dzięki implantom na twarzy, chirurgicznej zmianie kości policzkowych, warg, nosa, uszu, spiłowaniu zębów, tatuażom pokrywającym całą powierzchnię ciała oraz piercingowi- udało mu się upodobnić do swego totemu. W krótkim czasie stał się jedną z tych osób które znalazły sławę, ale nie bogactwo. Był częstym gościem konwentów tatuatorskich, różnego rodzaju zjazdów "freak'ów", programów telewizyjnych i radiowych- podróżował po wielu krajach jako rodzaj ciekawostki (kilka razy odwiedził również Polskę). Jego bliscy i znajomi wspominają go jako człowieka spokojnego i sympatycznego... czasem równie smutnego, jak i niezwykłego. Kilka tygodni temu zmarł w swoim domu w Nevadzie. Na chwilę obecną nie podano oficjalnie przyczyny jego śmierci, z wielu pobocznych źródeł wynika jednak, że prawdopodobnie popełnił samobójstwo.  



Jego odejście w jakiś dziwny sposób mnie zasmuciło. Nie tylko dlatego, że regularnie śledziłem postępy jego transformacji. Był nawet jedną z postaci, które opisałem w mojej pracy magisterskiej na temat roli tatuażu w życiu młodzieży współczesnej. O śmierci Dennisa przeczytałem na jednym z portali informacyjnych. Przybiły mnie maksymalnie komentarze internautów... pełne nienawiści, odrazy i wrogości.

To naturalne, że z jego aparycją budził zapewne zarówno sympatię jak i niechęć- z tym pręgierzem skrajnych emocji przyszło mu podróżować przez całe życie. Nigdy chyba nie zrozumiem, jak można żywić do kogoś tyle jadu tylko dlatego, bo odważnie spełniał swoje marzenia, lub żył według własnych reguł i zasad? Ale to jest chyba takie typowo "polskie"- jeśli ktoś robi coś odmiennego niż wszyscy, jest przez to w jakikolwiek sposób 'inny' ...i co najgorsze- szczęśliwy, nasza recepta na to jest jedna: dobić, zniszczyć, skopać i zmieszać z błotem. Zastanawiam się, skąd to się bierze... i do czego prowadzi?

Jestem miłośnikiem tatuażu, sam posiadam dwa (i na tej ilości zapewne nie poprzestanę)- ale oczywiście nigdy nie zrobiłbym z sobą tego, co Stalking Cat... Mimo tego podziwiam go i szanuję- tak po prostu; poniekąd za odwagę, upór oraz wiarę w sens swoich poczynań. Gdziekolwiek teraz trafił- mam nadzieję, że osiągnął swój cel i jest tym, kim chciał być całe swoje życie- prawdziwym tygrysem. I żyje gdzieś szczęśliwie swoimi pozostałymi ośmioma kocimi żywotami...


niedziela, 18 listopada 2012

Tęczą w mur




Jakiś czas temu natknąłem się w sieci na dosyć ciekawy projekt street art'owy. Jego pomysłodawcą jest szwedzki graficiarz o pseudonimie Akay. Wśród ludzi zorientowanych w temacie jest to postać dosyć znana. W swoich początkach trudnił się graffiti, obecnie woli zaś tworzyć różnego rodzaju i formatu instalacje (także przy współpracy z innymi performerami) czy większe projekty, jak choćby jego sławny "Akayism"- http://www.akayism.org/

Myślę, że przy obecnej aurze pogodowej taki rower mógłby być miłą alternatywą także dla szarych, polskich osiedli...

piątek, 9 listopada 2012

Samsara

Czy film, w którym przez ponad 90 minut nie pada ani jedno słowo dialogu może być w ogóle interesujący? Okazuje się, że tak. 20 lat po nakręceniu kultowej "Baraki" reżyser Ron Fricke zabiera nas w poetycką wędrówkę przez 25 krajów i różnych kultur. Arcydzieło nosi tytuł "Samsara"- kręcono je przez 5 lat, wyłącznie na taśmie 70 mm... To jeden z tych obrazów, które wyciskają emocje i po prostu zmuszają do refleksji. 



Samsara - w hinduizmie, dżinizmie i buddyzmie termin ten rozumiany jest dosłownie jako nieustanne wędrowanie, czyli kołowrót narodzin i śmierci- cykl reinkarnacji, któremu od niezmierzonego okresu podlegają wszystkie żywe istoty. Po każdym kolejnym wcieleniu następne jest wybierane w zależności od nagromadzonej karmy. W buddyzmie samsara oznacza również cykl przemian, któremu podlegają wszelkie byty i zjawiska włącznie z naszymi myślami, uczuciami i ciałami. Jest to powtarzany w nieskończoność proces tworzenia i upadku. We wczesnych buddyjskich tekstach samsara nie oznacza odpowiedzi na pytanie: "Gdzie jesteśmy?". Bliższa jest pytaniu "Co robimy?". Zamiast miejsca jest proces: tendencja do ciągłego tworzenia światów i zamieszkiwania ich. Gdy jeden świat upada lub znika, ty tworzysz inny i idziesz do niego. W tym samym czasie spotykasz ludzi, którzy tak samo jak ty stworzyli swoje własne światy… 

Ta idea zdaje się mocno przyświecać całej tej produkcji. Obserwujemy tu zarówno rozwój cywilizacji oraz jej wpływ na świat, sylwetki ludzi, kultury, style życia, ale także piękno natury, jej potęgę i pewne prawdy, mechanizmy rządzące naszym uniwersum. Zapisane jest to symbolicznie na każdej klatce filmu... Jednocześnie obraz po prostu popycha i zmusza nas do refleksji. Bo sporo tu kontrastów. Pęd metropolii, "kultura" świata zachodu, degeneracja i spłycanie duchowości człowieka zderzają się tu z wartościami, które przetrwały jedynie w niezliczonych zakątkach świata: w górach Tybetu, w amazońskiej dziczy, czy wśród plemion Afryki...

Wydaje mi się, że trzonem i lustrzanym odbiciem tej opowieści są dwie buddyjskie prawdy: istnieje cierpienie, ale też przemijanie zjawisk. Na dłuższym odcinku czasu to pierwsze powodują pieniądze, konsumpcja, złe uczynki i bezrefleksyjne, głupie pojmowanie życia. Jeśli uświadomisz sobie, że to wszystko co posiadasz i w czym odnajdujesz stałość- kariera, majątek, władza, prestiż- stanowi jedynie okruch, po którym  jutro nie będzie nawet śladu... to czy rzeczywiście dasz radę zasnąć spokojnie? Czy nagle zrozumiesz, że być może nie poznałeś nigdy prawdziwego znaczenia słowa szczęście

Świat przemija. Zjawiska przemijają. I ty też przeminiesz. Tak jak choćby najprostszy przykład, który tak często przewija się przez film: cykl dnia i nocy. Bez bólu, dźwięku, pamięci, znaczenia. Jak misterne mandale usypywane w "Samsarze" przez mnichów całymi tygodniami. Widzimy to i wiemy, że wymaga to czasu, precyzji, cierpliwości. Może to kogoś zdziwić, że kiedy skończą- bez żalu oraz cienia wahania rozsypią swoje dzieło... i zaczną od początku. Bo istnieje przepływ, przemijanie, powtarzalność cyklu narodzin, śmierci... a także odrodzenia.