poniedziałek, 29 grudnia 2014

Optymistycznie, jak na sam koniec

Wylądowałem w szpitalu po tym, jak dostałem ataku kolki nerkowej. Mam sporą tolerancję na ból, ale czegoś takiego jak wczoraj nie przeżyłem już dawno. Wchłonąłem kilka kroplówek, rzygałem pół nocy- ale będę żył. Lekarka kazała mi pić więcej piwa. O, ironio. W sumie niejeden ucieszyłby się z takiej kuracji.

Mój ojciec również jest aktualnie w szpitalu. Wykryli mu kamień wielkości 4 cm. To mi zaczyna coraz bardziej przypominać o tym, że jednak nie jesteśmy nieśmiertelni (a przecież mieliśmy być). Najwyraźniej ktoś nas oszukał. Banda decydentów. Chociaż z drugiej strony- mieć 29 lat, nie pić alkoholu, prowadzić zdrowy tryb życia, omijać fastfoody, uprawiać dużo sportu i trafić na SOR z powodu nerek- tylko pogratulować!

Myślałem trochę o M. Całościowo i w kontekście. Czasem nachodzą mnie takie rozkminy w stylu: co u niej, jak żyje, czy jest z kimś? Trudno chyba, by nie nachodziły. W końcu spędziliśmy ze sobą trzy lata, i teoretycznie była to osoba, z którą miałem/chciałem się chajtać. Wiem, że parę miesięcy temu pisałem tu różne rzeczy, o tym jak nie pasowaliśmy do siebie, jak wszystko odpływało. W sumie decyzję o rozstaniu podjęła ona. Nie do końca wiem, co było przyczyną. Nie przyznałem się jej nigdy, ale przeszperałem jej kiedyś wiadomości na fejsbuku. Wynikało z nich, że kiedy ja jeździłem po kraju ze zleceniem od Starej Matki Korporacji, ona w tym czasie już kogoś miała nakręconego. Więc w sumie nie ma się co dziwić... Nie wnikałem w temat. Może ma, może nie ma. Czasem tylko wychodzi ze mnie taka zła kurwa (za przeproszeniem) i wyobrażam sobie, że może wcale nie ma teraz kolorowo, albo trafiła na kogoś gorszego. Możecie mnie teraz zjechać od góry do dołu- ale w życiu nie uwierzę, jeśli powiecie, że sami tak nigdy nie mieliście :) Generalnie w takim przypadku problem siedzi w nas samych. Kiedy jesteś tym porzuconym, a nie rzucającym (położenie jest tu istotne) masz podkopaną wiarę w siebie. Obwiniasz się za całą sytuację, próbujesz doszukać dziur w całym. Znaleźć powód, przyczynę. A kiedy nie znajdujesz, zaczynasz idealizować swoją osobę. Myśleć, że przecież nie jesteś taki najgorszy. Automatycznie zakładasz więc, że nawet jeśli twój były/była kogoś ma- to i tak siłą rzeczy będzie mieć przejebane. Na pewno mniej słodko niż nawet w najgorszym okresie, jaki wspólnie przeżyliście, gdy byliście jeszcze razem. A ego ma radochę. Ciężko jest zaakceptować to, czego nie chcemy dopuścić do myśli. Że nie jesteśmy lub nie byliśmy czyimś ideałem. Że żyje tam osoba, która jest od ciebie ciekawsza, inteligentniejsza, bardziej zaradna, lepsza w łóżku. I że twój/twoja ex tak naprawdę tryska szczęściem oraz radością życia, o której możesz sobie jedynie pomarzyć, kiedy ona śmieje się za twoimi plecami. Im szybciej to zaakceptujesz, tym szybciej ruszysz dalej. 

Tak więc nie jestem ideałem. Mimo całej tej otoczki, złożonej z bycia gitarzystą, fotografem-amatorem, dwukrotnym maratończykiem, podróżnikiem który zjeździł całą Europę. Mimo mirażu moich wszystkich tatuaży, skoków na bungee, czy innych ekscytujących rzeczy które dokonałem. Mimo moich prób uzdrawiania świata oraz tylu innych spraw, których nie zdołałem wymienić. Jestem chodzącą kupą gówna, jak każdy inny i jeszcze wielu na tym małym świecie. Mam swoje pieprzone wady. Durne przyzwyczajenia. Głupi odruch nie dostosowywania się. I śmierdzą mi stopy. You are not special. You are not a beautiful or unique snowflake. You are the same decaying organic matter as everything else. We are the all-singing, all-dancing crap of the world.

Zniszczył mnie ten rok i wypalił do gołej ziemi, niewiele pozostawiając w zanadrzu. Są rzeczy z których jestem zadowolony i nie mogę temu zaprzeczyć. Ale przez większość czasu to była chyba walka z wiatrakami. Na tak mało spraw miałem naprawdę rzeczywisty wpływ. Większość szła z biegiem rzeki- albo to zaakceptujesz, albo nie. Mogłem się zgiąć lub nagiąć- pomimo wmawiania sobie, że jest inaczej. Że mam kontrolę. Gówno prawda. 2014 rok zjechał mnie jak prostytutkę i robił ze mną co tylko chciał. Już wcześniej spisałem ten miesiąc na straty. Teraz karma mi to tylko udowodniła, i na potwierdzenie wylądowałem w szpitalu z nerkami. Obiecałem sobie, że od stycznia zabiorę się za parę spraw. Nie wiem, może trzeba po prostu wszystko zapisywać (podobno tak łatwiej osiąga się cele), lub układać jakiś plan na poszczególne miesiące? Enyłej, ja tu jeszcze wrócę. Wszystko pochwytam i wszystkiego się nauczę. Tak więc to chyba tyle. Do zobaczenia w 2015 roku. Over. 

poniedziałek, 22 grudnia 2014

[PARABOLA]

Od jakichś czterech miesięcy cieszę się z mojego nowego "dziecka". Założyłem kolejnego bloga. Trochę przez pryzmat tego, że kiedyś mocno jarałem się fotografią. Robiłem setki zdjęć, planowałem sesje. Gdzieś jeszcze nawet można odkopać mój profil na deviantART, na którym regularnie publikowałem swoje obrazki. W ciągu ostatnich kilku lat ta moja pasja umarła śmiercią naturalną- poza zdjęciami z urlopów, czy ewentualnie na potrzeby totalnie użytkowe nie robiłem z tym właściwie nic. Nowy blog ma być więc motywacją do pewnego rodzaju "powrotu". Na razie opublikowałem tam zdjęcia ze starej kolekcji. Zmieniłem jedynie podejście do nich i obrabiałem je pod zupełnie innym kątem. Takie odświeżenie koncepcji, nowe spojrzenie. Mam nadzieję, że za miesiąc lub dwa chwycę po prostu za aparat i zacznę strzelać kolejne fotosy. 

Wiem, że parę osób zagląda tu jeszcze na tego bloga. Więc będzie mi miło, jak wejdziecie o tu: http://parabolis.blogspot.com/ i klikniecie w niebieskie okienko DOŁĄCZ DO TEJ WITRYNY. Nowe dziecko zwie się PARABOLA. Przyjemnego oglądania!







piątek, 19 grudnia 2014

Człowiek Warzywo

Zdycham. Orbituję co kilka godzin pomiędzy aspiryną, Gripexem, Rutinoscorbinem, Theraflu i buteleczką Xylorinu. Więc jest przyjemnie. Nie ma to jak mieć dwa dni wolnego i zarezerwować je całkowicie na leczenie choróbska. Oto rachunek za 190 godzin przepracowanych w poprzednim miesiącu, niedospane noce oraz stres.

Leżę i warzywię dokumentnie. Zdążyłem obejrzeć cały cykl "Koszmaru z ulicy Wiązów", czyli wszystkie 7 filmów z Freddym Krugerem w roli głównej. Jednym słowem: niebyt kreatywnie. Ale chyba tego mi teraz potrzeba. Odsypiam zaległości, wygrzewam się i piję ciepłą herbatę. Wyłączyłem nawet komórkę by nie odbierać telefonów z pracy.

Nienawidzę trochę tej pory roku. Być może tak usprawiedliwiam swoje własne lenistwo i apatię. Taka próba zasłaniania się i szukania wymówek- najłatwiej zwalić wszystko na aurę, złą pogodę, cokolwiek. Ale chyba zawsze tak było ze mną. Cieszę się, że poniekąd ten okres jakoś szybko mi zleciał- praktycznie za kilka dni będą święta, potem zaraz Nowy Rok i styczeń. Pozostanie jedynie przemęczyć się oraz przebrnąć przez luty, marzec. W kwietniu nauczę się znowu żyć.

Gdzieś w głowie zaczynają mi powoli kiełkować myśli dotyczące noworocznych podsumowań. Dzieje się to jakoś podświadomie- bo nie starałem się nigdy przywiązywać do takich rzeczy szczególnej uwagi. Ale świadomość tego, jak szybko zmieniają się numery dni w kalendarzu najwyraźniej robi swoje. Mam takie wrażenie, że chyba spisałem ten grudzień już na straty. Byle tylko jakoś go przeżyć i zakończyć w jednym kawałku. Wyobrażam sobie, że nowy rok będzie bardzo przełomowy. Że poznam w końcu kogoś. Że lato będzie tak samo intensywne jak to poprzednie. Skoczę na spadochronie. Prawdopodobnie zmienię pracę. Przybędzie mi kilka nowych tatuaży. Obudzę się z tego odrętwienia.

wtorek, 16 grudnia 2014

Synestezja

Kiedyś powtarzano mu, że narkotyki to zło. Dlaczego? Bo tak. Być może nie do końca w to wierzył. Pamiętał jedną z wypowiedzi Billa Hicks'a: "Myślę, że narkotyki zrobiły wiele dobrego dla tego kraju. Naprawdę. A jeżeli nie wierzysz, że narkotyki zrobiły dla nas coś dobrego, zrób mi przysługę. Idź dziś wieczorem do domu. Weź wszystkie swoje płyty, wszystkie kasety i CD… i spal je. Bo wiesz co? Muzycy, którzy stworzyli tą wspaniałą muzykę, która wzbogacała twoje życie przez te lata… byli naprawdę nieźle naćpani. The Beatles byli tak naćpani, że nawet pozwolili Ringo zaśpiewać kilka zwrotek". Zresztą- pieprzyć to. To nie był nigdy temat, który naprawdę zasługiwałby na więcej uwagi niż rzeczywiście potrzeba. Wszystko zmieniało się przez lata. Dorastał, dojrzewał. Na swój sposób układał małe fragmenty życia na formę większej budowli. Najpierw mocne fundamenty. Fundamenty to podstawa. Potem ściany. By nikt i nic nie wtargnęło do środka. O to zadbały niemal wszystkie kobiety, z jakimi miał do czynienia. Na koniec dach. By czuć bezpieczeństwo, spokój. A więc pora wstawić meble. Muzyka- jest. Wygodne łóżko- jest. Potem książki, filmy. Nastaw jakiś numer i odpalamy. 

Zwykle siedział zamknięty w czterech ścianach. Delektował się działaniem w zaciszu swego pokoju, słuchając pozytywnej, przestrzennej muzyki ze specjalnie ułożonej track listy. Ustawiał wizualizację w stylu windows media player'a i pozwalał, by wzrok podążył gdzieś w centrum wirujących na ekranie fraktali. Sztywniał mu kark, głowa robiła się coraz cięższa. Myśli stawały się ułożone, ale odnosił wrażenie, że krążą gdzieś obok- czasem tylko przeplatając się z nim we wspólnym tańcu. Czuł spokój. Izolację od wszystkich złych doświadczeń które zgromadził przez lata. Potem zasypiał i spał twardo, tak, jak nie zdarzyło się od dawna. 

Pewnego razu wyszedł na miasto. Musiał pilnować, by nie uśmiechać się do ludzi. To by było dziwne. Podróżował tramwajem jak kolejką na rollercoasterze. 160 km/h. Dotarł na koncert. Stał tam całkowicie sam, pomimo faktu, że otaczało go około 400 osób. Muzyka dźgała go ostrzem po całym ciele. I było to przyjemne umieranie. 


Powiedz, gdzie podziewałaś się kiedy byliśmy na haju? Kiedyś mnie znajdziesz, gdzieś pod przepaścią. 

środa, 3 grudnia 2014

36. Maraton Warszawski

W pisaniu bloga najwyraźniej także mam spore zaległości. O tych życiowych już nie wspomnę, ale to inny temat. A więc: Maraton! Kolejne 42 km przebiegnięte. Oficjalnie jest powód do dumy, bo poprawiłem się co do zeszłego roku o pół godziny- biegłem równo 4h:29min:41sec. Tym razem nie męczyłem się też sam. Udało mi się namówić swojego kumpla z pracy, więc przez 3/4 trasy miałem towarzystwo w postaci K. Ma to swój plus- jest się do kogo odezwać, łatwiej utrzymywać równe tempo, dopinguje też wspólna motywacja. Niestety przyznam, że w tym roku ten bieg dał mi ostro po dupie. Tradycyjnie około 32 km zderzyłem się ze swoją "ścianą". Opadłem z sił i to tak fatalnie, że w końcu zmusiłem K., by dalej pobiegł szybciej sam, już beze mnie. Miałem spore trudności z oddychaniem na pewnym odcinku trasy, i dopiero kiedy zwolniłem oraz uspokoiłem jakoś organizm udało mi się to przezwyciężyć. Na 36'tym kilometrze złapał mnie za to skurcz w udzie- tak silny, że sądziłem iż jest już "po zawodach"- dosłownie. Udało mi się to jednak rozchodzić i doleciałem już do mety bez większych przeszkód. 



Mam chyba pewną refleksję, że Maraton- ale taki rzeczywisty- zaczyna się dopiero po 30'tym kilometrze. To taki próg, magiczna granica pisana cienką linią, po której organizm naprawdę udowadnia na ile go stać i co może udźwignąć. Wychodzi każdy ból, niedociągnięcia w treningach oraz to, co siedzi w głowie. Ja miałem tam tylko myśl, że jest to jedna wielka męczarnia. Pełna pytań: "I po cholerę ja to robię, na co mi coś takiego?". Przekraczając linię mety byłem tak wykończony, że nawet nie miałem siły by się cieszyć.



Ulga przyszła dopiero później. Odebraliśmy medale i poszliśmy poleżeć na trawie pod Stadionem Narodowym. Odpoczywaliśmy tak około godziny. Nad nami słońce, niebo. Każdy mięsień wołał o pomstę ze zmęczenia. Tyle kląłem na ten bieg w jego trakcie... ale po wszystkim, leżąc i patrząc się w chmury- czułem tą radość. I pewność, że za rok pobiegnę kolejny raz. Mój znajomy, który jest już doświadczonym maratończykiem powiedział mi rok temu, przed moją pierwszą 42'ką:
- Wiesz, kiedy to przebiegniesz, to otworzy ci się umysł. Zrozumiesz sens tego wszystkiego, i serio- inna perspektywa. 
Przebiegłem więc. Czekam, czekam... i nic. Żadna magiczna furtka się nie otworzyła, nie spłynęło na mnie olśnienie w strudze błyszczącej poświaty. Ale myślę, że to zależy od podejścia. Moje życie pełne było zawsze takich "kamieni milowych"- wydarzeń zmieniających perspektywę, spojrzenie. Dlatego chyba nie miałem aż tak drastycznych doświadczeń jak wspomniany wyżej kolega. Wiem za to, że zyskałem tylko pewność jednej myśli. Że nic mnie kurwa nie złamie. (Chyba). 


czwartek, 27 listopada 2014

Życie bardziej bezrefleksyjne

Ostatnio coraz rzadziej tu zaglądam. Kiedyś tematy do pisania wystrzeliwały ze mnie jak na zawołanie. A teraz mam wrażenie, że chyba nawet nie mam o czym pisać. Praca stała się właściwie całym moim życiem. Biję rekordy godzinowe (ostatnio ponad 16h), jestem tam przed lub po "oficjalnym" czasie arbeitu, a niekiedy nawet wtedy, gdy mam wolne. I niby ok, sam się na to godzę. Lubię tam być, lubię to, co robię, lubię swoich ludzi. Uświadomiłem sobie niedawno, że to właśnie dzięki nim, i tej pracy- na którą tyle się zawsze narzekało- tak łatwo poradziłem sobie z tym całym rozstaniem czy innymi kłopotami. Do tego szkolę się na level wyżej- a to jest coś, do czego zawsze dążyłem, o czym marzyłem. Szkolenie jest mega interesujące (HR w większości), i po prostu mam olbrzymie poczucie satysfakcji, że w końcu ten mój "plan na życie" zaczyna się powoli ale sukcesywnie realizować. Bo nawet jeśli nie dadzą mi zbyt szybko oficjalnego "stołka", to samo to szkolenie otworzy mi właściwie wiele drzwi. 

Tak więc poświęcam się temu w stu procentach. Odłożyłem totalnie na bok myśli o szukaniu sobie kogoś. Od maja właściwie nie chodzę na żadne imprezy i unikam alkoholu jak ognia. Poza dwoma wyjazdami na działkę z ekipą z pracy, Woodstockiem, czy sporadycznymi wyjściami na 1-2 piwa- praktyczna abstynencja. Kontakty z ludźmi, z którymi byłem kiedyś blisko- rozwiązały się samoistnie przez brak czasu lub odległości. Nie gram już w zespole, nie tworzymy nowej muzyki. Funkcjonowanie ograniczyło się do pracy i ćwiczeń na osiedlowej siłowni. Czasem łapię się na tym, że nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałem jakąś totalnie wciągającą, czy poruszającą książkę. Rzadko oglądam filmy, nie szukam nowej muzyki. Moje życie stało się totalnie bezrefleksyjne. Nie mam jakoś rozterek, które kiedyś towarzyszyły mi na co dzień. Nie mam dylematów, które roztrząsam godzinami. Wszystko stało się proste i klarowne. Pracuję, szkolę się, staram się robić wszystko najlepiej jak potrafię, latam na siłkę. Tyle. 

Jeszcze rok temu coś takiego wywołałoby we mnie jakiś wewnętrzny alarm. Poczucie, że coś nie jest tak. Dziś za to jest mi z tym faktem totalnie ok. Ta firma reguluje mój rytm. Dała mi poczucie odpowiedzialności, wytyczyła jakiś cel. Zmieniłem też swoje nastawienie. Kiedyś "praca" była dla mnie koniecznością wybicia i odbębnienia cholernych 8 roboczogodzin- jedynie środkiem, mającym pomóc w spełnianiu swoich marzeń. Teraz stała się celem, targetem, wytyczną postępowania oraz podejmowania decyzji- jak najskuteczniej, i jak najefektywniej. Zacząłem podziwiać, stosować i wierzyć w te wszystkie zasady, jakie rządzą moją korporacją. Są namacalną podporą do codziennego wstawania, życia. Nie mam już wątpliwości. Sprawy, które się wydarzają oceniam w kategoriach faktu. Na chłodno, bez emocji. Nie wiem jeszcze tylko, czy to konsekwencja tego, że stałem się trybikiem jednej, wielkiej maszyny... czy jest to jakiś element dorastania, dojrzałości wewnętrznej- która przyszła wraz z wiekiem?

Wiele spraw jeszcze mnie jakoś rusza, mimo wszystko. Dowiedziałem się właśnie, że jedna z osób które pracują w mojej korpo jest chora na raka trzustki. Ma 23- 24 lata. To tyle, co nic (niemal). I myślę sobie, że ja- dla porównania- przynajmniej coś użyłem. Zwiedziłem prawie całą Europę. Widziałem tyle koncertów, nawet sam tworzyłem muzykę. Miałem ponad pięć związków, przebiegłem dwa maratony, skakałem na bungee. Mam tatuaże. Wyszalałem się i wyciągnąłem z tego lekcje. Cholera, żyłem pełnią życia- gdzie nie żałuję praktycznie żadnej decyzji, jaką kiedykolwiek podejmowałem. Mogę więc sobie teraz być poważnym, zapracowanym człowiekiem. Żyć życiem bardziej bezrefleksyjnym, od rana do wieczora w pracy, od targetu do targetu. A co w takiej sytuacji ma zrobić ktoś tak młody jak ta chora osoba?


wtorek, 11 listopada 2014

Solaris

"Nie miałem nadziei. Ale żyło we mnie oczekiwanie, ostatnia rzecz, jaka mi po niej została. Jakich spełnień, drwin, jakich mąk jeszcze się spodziewałem? Nie wiedziałem nic, trwając w niewzruszonej wierze, że nie minął czas okrutnych cudów. Myślałem o wielkich, zatłoczonych, huczących miastach, w których się zgubię, zatracę (...). Utonę w ludziach. Będę milkliwym i uważnym, a przez to cenionym towarzyszem, będę miał wielu znajomych, nawet przyjaciół, i kobiety, a może nawet jedną kobietę. Przez pewien czas będę sobie musiał zadawać przymus, aby uśmiechać się, kłaniać, wstawać, wykonywać tysiące drobnych czynności, z których składa się ziemskie życie, aż przestanę je czuć. Znajdę nowe zainteresowania, nowe zajęcia, ale nie oddam im się cały. Niczemu ani nikomu, już nigdy więcej".

Brzmi jak deklaracja. Wystarczy po prostu przestać czuć cokolwiek. Mieć cel, żyć, realizować swoje marzenia... ale nie wystawiać się powtórnie na strzał. Nikomu, już nigdy więcej.
 

czwartek, 2 października 2014

Zaprzepaszczone siły

Chyba kiepsko znoszę ostatnio samotność. Niby wszystko jest ok. Żyję, funkcjonuję w miarę normalnie. Wstaję rano, jem urozmaicone śniadania. Potem praca... praca... i jeszcze raz praca. Przez ostatnie miesiące to właśnie praca stała się moim "domem". Ciągnąłem dwa obszary jednocześnie, co wymagało ode mnie nieraz 14 godzin arbeitu, niemal dzień w dzień. Do tego w sporym stresie. Ale luz, to co robię sprawia mi satysfakcję, kocham też te zwariowane łobuzy z mojego team'u. W międzyczasie, łatając luki pomiędzy wszystkimi obowiązkami, starałem się powciskać w wolne miejsca różnego rodzaju wypady, spotkania czy inne aktywności, takie jak chociażby treningi do maratonu. 

Ale gdzieś w tym całym chaosie codzienności dochodzi mnie ta myśl. Że mam niemal 30' na karku. Że jestem sam. Nawet jeśli kogoś poznam- znów będę musiał tworzyć wszystko od nowa. Kolejna powtórka z rozrywki i kolejne utarte schematy, przez które trzeba przebrnąć kroczek po kroczku. Oczywiście, bez zapewnień, że tym razem to się na pewno utrzyma, że tym razem przetrwa i ocaleje. Bo takowych nie ma nigdy. Choć bawi mnie trochę myśl, że załóżmy stworzę kolejny związek w który włożę tyle serca i starań co (statystycznie) zawsze, znów miną 2-3 lata i wszystko rozpieprzy się z byle gównianego powodu (statystycznie). Jezu, będę miał wtedy ile... 34 lata? Można tak całe życie :-P

Ostatnio zadzwonił do mnie z życzeniami mój ojciec i pyta:
- Synu, no to kiedy ty się wreszcie ustatkujesz?
Odpowiadam szczerze, całkiem rozbawiony pytaniem:
- Tato, kurwa- ale ja już od bardzo dawna jestem tak mega ustatkowany, tylko te moje popierdolone partnerki coś nie bardzo...

No nic. Życie toczy się w tym całym burdelu swoim własnym rytmem. Nie ma co narzekać. Za minutę trzeba będzie wstawać i żyć.



czwartek, 11 września 2014

Bungee!

Skoczyłem. Bungee jest jedną z tych rzeczy, które mają mało wspólnego z pojęciem "zdrowego rozsądku". Instynkt przetrwania człowieka zwykle chroni przed czynnikami narażającymi go na niebezpieczeństwo. W grę wchodzi zapewne sprawa z przekazaniem genów- priorytet, dla jakiego organizm w ogóle funkcjonuje. Dlatego też większość ludzi nie bawi się w podobne "głupoty". Większość wybiera ów "zdrowy rozsądek". 

Taki skok to poniekąd "próba generalna przed samobójstwem". Umówmy się, że technicznie te czynności różnią się jedynie tym, że w przypadku bungee jesteś zabezpieczony liną. Masz świadomość, że nic ci się nie stanie... chyba, że zdarzy się wypadek. Dlatego niezależnie od tego, jak odważny jesteś- strach dogoni cię i tak. Jak to było w pewnym polskim filmie: "Mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, wujka też- ale natury nie oszukasz!".

To co lubię w takich sytuacjach to obserwowanie reakcji własnego organizmu. Już kiedy przypinają ci uprząż zaczyna skakać adrenalina. Wiesz, że coś się święci. Spoglądasz na dźwig, który wyniesie cię w górę na ponad 90m., i zadajesz sobie pytanie: "I po co mi to?". Wchodzisz lekko chwiejnym, niezdecydowanym krokiem na rampę, która po chwili wystrzela w górę. Pierwsze co sobie uświadamiasz, to ciężar liny u nóg, która wraz z wysokością nabiera wagi i ściąga cię wyraźnie w dół. Dla mnie najgorszy był chyba sam wjazd. Pochylasz głowę i obserwujesz, jak cała rzeczywistość zaczyna się kurczyć. Patrzysz w górę... a dystans do pokonania jest jeszcze tak duży.

Na szczycie rampa zatrzymuje się. Z góry widać całą Warszawę. Instruktor otwiera bramkę i z obojętną miną oraz spokojem indyjskiej krowy w głosie mówi ci:
- Teraz podejdź do krawędzi. Trzymam cię z tyłu za uprząż, więc puść się rampy, rozłóż szeroko ręce. Jak tylko będziesz gotowy- wykonaj skok przed siebie płasko na brzuch; tak, jak chciałbyś rzucić się na łóżko

I to tyle. Dwa głębokie oddechy. Wypowiadam "ostatnie słowa": 
- No to dziękuję. Taaak... To skaczę.
W mojej głowie myśli przetaczają się lawinowo. Cały organizm napędzany przez instynkt przetrwania próbuje buntować się i krzyczeć, bym nie skakał. Czuje jednak, że te krzyki nie są w stanie się przebić nigdzie dalej. Bo moja motywacja jest zbyt silna- o tym marzyłem, po to tu przyjechałem. Wiem, jakiej nagrody mogę się spodziewać. Przypominam sobie, co powiedziałem przed chwilką instruktorowi- po takiej deklaracji głupio byłoby się wycofać.

Przechylam się do przodu i wybijam z rampy. Słyszę swoje myśli. Jestem w szoku, że spadam tak płasko i równo. Równiuteńko, prosto w dół. Uszy zatyka mi pęd powietrza, a wszystko co na dole zaczyna przybliżać się z zawrotną prędkością. I nagle to czuję. W sobie, we własnym wnętrzu. Absolutnie czysty i wolny stan umysłu. Nagle wszystko jest bez znaczenia. Moje problemy... czy teraz mam jakieś? Jutrzejsze stresujące spotkanie z dyrektorem regionalnym? Zawód miłosny? Cokolwiek?! I okazuje się, że nic nie ma. Jest tylko tu i teraz, zawieszone na cienkiej, sprężystej linie. Pozbawione pragnień, oczekiwań, swobodne i klarowne. W tym jednym momencie żyję naprawdę i w pełni, na 100%. Wydzieram się ile sił w płucach.

Po chwili czuję jak wyhamowuje mnie lina. Krew spływa mi do głowy. Wystrzelam do góry i tańczę w obrotach kilka razy. Już wiem, że tego dnia nie umrę więc zaczynam się śmiać. Dostaję strzału endorfiny. Opadam na materac i po chwili idę już w stronę Zu, która czeka przy barierkach. Trzęsą mi się nogi i ręce. Dostałem to, po co tu przyszedłem. Kilka sekund absolutnego oczyszczenia i wolności. Wyższy stan świadomości, ułamek absolutu. Orgazm to przy tym pikuś. 







                                                              Certyfikat pokonania strachu.
Nadany przez firmę BUNGEE JUMPING MARIO.
Zaświadcza się, że delikwent X.X., nieświadom tego co czyni, w wielkim strachu i cierpieniu, ale z godnością i honorem, bez płaczu i kleksa, wykonał skok na gumowej linie z najwyższego obiektu do bungee jumping w Polsce z wysokości 90 metrów!
Warszawa, 03.09.2014.

Jeszcze tylko skok ze spadochronem i mogę umierać spokojnie.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Zanik



                                                                   Tak po prostu.


wtorek, 26 sierpnia 2014

Szacunek Ludzi Ulicy


Scenka rodzajowa z pracy. Główne osoby dramatu: ja oraz nasz "znajomy" złodziej- Dresik, który regularnie kradnie nam kawy i w razie interwencji grozi wszystkim śmiercią lub co najmniej brutalnym pobiciem. Stoję za barem, do lokalu wpada Dresik i łapie za paczki z kawą.
- Eeeeeej panie kolego, weź zostaw te kawki, dobra?!!! - wydzieram się na pół sali i podbiegam do Dresa. Ten odkłada kawy z powrotem na półkę:
- No dobraaaaa...
- Dzięki. - rzucam.
- Proszę bardzo. - odpowiada Dresik i spokojnie wychodzi.
Kultura przede wszystkim. 150% dla mnie do Szacunku Ludzi Ulicy i co najmniej +50 do Respektu na dzielni. 



poniedziałek, 18 sierpnia 2014

"Troszkę bardzo, z całej siły"

Za mną jakieś trzy parszywe dni. Niby miałem wolne, ale tak naprawdę nie robiłem totalnie nic. Zero sportu, integracji z ludźmi. Praktycznie leżałem tylko w łóżku i oglądałem filmy na kompie. Apatia pełną gębą. 

Porządkowałem swoje rzeczy, i w moim starym zeszycie znalazłem kartki z życzeniami od M., z różnych okazji: Walentynki, Boże Narodzenie, nasze rocznice... Przeczytałem tą z 3 marca 2014, z moich ostatnich urodzin. "I pamiętaj, że troszkę bardzo, z całej siły"- tak mówiła, kiedy chciała dać mi do zrozumienia, że mnie kocha. Wodziłem więc oczami po tym, co napisała i śmiałem się w duchu. Jakie to ma znaczenie, i jak się do tego odnieść, gdy praktycznie pół miesiąca później postanowiła się ze mną rozstać? Ile było prawdy w tych słowach? Czy w ogóle była w tym jakaś miłość, czy jedynie iluzja i zwidy? Po co też komuś serwować takie wyznania, skoro nie mają one najmniejszego pokrycia w rzeczywistości? Totalnie tego nie rozumiem. Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa... W jakąkolwiek stronę by nie spojrzeć. Nie umiem teraz patrzeć na zjawisko "miłości" bez jakichś chorych pokładów krytycyzmu. Wystarczy, że obserwuję to co wydarza się wokoło mnie. F. niemalże się rozwodzi. Tyle mu przyszło z wesela na pełnej pompie i poprzedzających to trzech lat poznawania swojej uroczej partnerki. Dwa tygodnie temu przyszła do mnie G. Narzekanie na swojego faceta, wątpliwości, pytania bez odpowiedzi... A tyle tam przecież uczuć. Kilka dni wstecz byłem na kilku piwach w plenerze nad Wisełką. Spotkaliśmy się gromadą, nagle w trakcie podchodzi do mnie Z. i całuje mnie dosyć namiętnie w ucho. Wszystko fajnie, tyle że za nią stoi facet, z którym chajta się za kilka miesięcy. Na szczęście nie zauważa tego. Pytam ją, co się dzieje- odpowiada: "Wkurwia mnie już". 

W sobotę byłem świadkiem na ślubie cywilnym mojego basisty. Uśmiechałem się, ale patrzyłem na nich i czułem smutek w środku. Widziałem ich szczęście, to, jak się dogadują (są ze sobą bardzo krótko), ciepło uczuć w oczach. Zastanawiałem się, jak długo będzie im to dane... jak długo to wytrzyma. Czy tylko statystyczne trzy lata, czy całe życie? Zanim się sobą nie znudzą, nie poznają w pełni, zanim nie opadnie chemia, nie wypali się ogień? Jak zmienią się ich spojrzenia, gdy znienawidzą się i zaczną wypominać wszystko co złe na przestrzeni tych lat? Uśmiechałem się więc i w głębi serca życzyłem im, by takie rzeczy nigdy ich nie dosięgły. By byli zaprzeczeniem wszystkich złych spraw, jakie dostrzegam obok. Aby swoim życiem pokazali, że to ma po prostu jakiś sens... 



niedziela, 17 sierpnia 2014

Woodstock




Parę tygodni temu zaliczyłem mój trzeci w życiu Przystanek Woodstock... po 10 latach (sic!) od ostatniego. Nie ma co- czas leci. Aż ciężko uwierzyć, że to aż tak długi odcinek. Dobrze chyba jednak zrobić coś takiego- w sensie pewnego rodzaju "powrotu" w dane miejsce i okoliczności. Niby podobne położenie oraz warunki, ale dzięki temu naprawdę możesz zaobserwować ile zmian się dokonało i na zewnątrz, i w tobie samym. Mój pierwszy Wood to 2003 rok- ostatnie Żary. Nigdy nie zapomnę tego szału, klimatu, tej muzyki, fascynacji ludźmi, więzi i poczucia połączenia. Wsiąkłem wtedy w całą tą subkulturę, chłonąłem wszystko jak gąbka. Rok później- pierwszy Kostrzyn. Już nie było tak wesoło. Zacząłem dostrzegać to, czego nie odnotowałem rok wcześniej- tzw. "drugą stronę medalu"... pijanych ludzi, zaprzeczenie wartości które były mi bliskie, degenerację. 

Od tamtej pory minęło 10 lat. Zmieniło się wszystko, mój wygląd, charakter, styl życia. Z subkultury po prostu wyrosłem. Stałem się w pełni samodzielny, bardziej odpowiedzialny. Pojechałem więc na ten festiwal bez całego tego bagażu... ale też i bez większych oczekiwań. Postanowiłem jedynie być, doświadczać, patrzeć i słuchać wszystkiego tak, jak po prostu do mnie dotrze. Bez oceniania, wartościowania, prób uporządkowania całości. Zwolniłem hamulce i na te kilka dni zostawiłem gdzieś na boku totalnie całe moje "normalne" życie. Żyłem koncertami, spotkaniami ASP- bez większej potrzeby uzewnętrzniania się przed kimkolwiek. Zaliczyłem nawet dwukrotnie crowd surfing- co było poniekąd moim marzeniem. Ta chwila, gdy tłum mnie porwał, wyniósł na dwa metry do góry i mogłem zobaczyć na moment to wszystko: zachód słońca nad polem namiotowym, kolor nieba, kontrast lasu oraz 750 tysięcy osób, niczym bezkresne morze... I świadomość, że niczego w ciągu tych kilku minut nie możesz kontrolować, jesteś całkowicie uzależniony od innych. Pustka umysłu, chwili, surowość trwania. 

Uświadomiłem sobie, że to tego od jakiegoś czasu poszukuję. Pustki i wymiaru bezkresu, nieograniczoności. To stąd próby ucieczki w adrenalinę- paintball, ćwiczenia na siłowni, bieganie, marzenie o skoku ze spadochronem, czy na bungee. Odkrywanie przestrzennej muzyki, eksperymenty z "trującymi roślinami", wyjazdy w miejsca bez ludzi. Chcę znów przeżyć to, co kilka lat temu na Tarifie, gdy kąpałem się w oceanie. Zawisnąć gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią- bez możliwości kontrolowania czegokolwiek. Absolutny błogostan, wolność, bezwład. I przekonanie, jak mało rzeczy w tym życiu ma naprawdę wielki sens.



PS. Manu Chao rządzi.

niedziela, 27 lipca 2014

Festiwal hedonizmu

Bycie singlem to naprawdę zajebista sprawa. Przynajmniej do takich wniosków ostatnio dochodzę. I nie jest to wcale jakaś gadka auto-motywująca, by samemu w to stwierdzenie uwierzyć. Często spotykacie zapewne na swojej drodze ten typ osób, które z przyklejonym uśmiechem i lekko zgryzioną miną mówią, jak to wspaniale jest im bez żadnej połówki; by wieczorem dla odmiany- gdy nikt nie widzi- płakać sromotnie w poduszkę o kształcie penisa. No cóż, mnie to na bank nie dotyczy. Od rozstania z M. moje życie to jeden wielki, nieustający festiwal hedonizmu. Czuję się trochę jak Lester, główny bohater filmu "American Beauty", który w trakcie separacji z żoną powraca do swoich zainteresowań sprzed 'nastu lat, kupuje sobie samochód marzeń, zaczyna uprawiać sport, słuchać ukochanej muzyki czy popalać trawkę. I co najlepsze- przestaje dawać sobie wchodzić na głowę. 

Generalnie po rozstaniu są chyba dwie ścieżki postępowania lub radzenia sobie z tym faktem. Pierwsza jest raczej smutna, pełna dołów, upijania się do lustra i sromotnego wypłakiwania się w poduszkę o kształcie penisa (gdy nikt nie widzi). Druga za to jest totalnym katharsis, oczyszczeniem i zwykle ma pozytywne oblicze. I na taką strategię się nakierowałem. Wziąłem się za siebie, latam na siłownię, zacząłem robić rzeczy, których dotąd nie miałem okazji spróbować. Cieszę się życiem, spotykam nowych ludzi. Odzyskałem dawną pewność siebie, ale też nabrałem w jakiś dziwny sposób szacunku dla własnej osoby. Objawia się to tym, że przestałem tak cackać się z ludźmi jak kiedyś, uważać na każde słowo, by tylko kogoś nie obrazić, itd. Nie mam problemów z opieprzeniem kogoś, gdy coś mi sie nie podoba, nie trzymam wtedy języka za zębami. Coraz więcej wymagam i egzekwuję.  Nie wiem, z czego to się bierze. Może to jakaś świadomość wieku- dobijam do trzydziestki i chyba zrozumiałem, że nie muszę się liczyć już z każdym na swojej drodze. 

Często spotykam się ostatnio z B., i czuję, że dużo dają mi rozmowy z nią. Można powiedzieć, że jesteśmy na podobnej drodze, jeśli chodzi o tzw. "życiówkę". Podobne koleje losów w związkach, podobne zawirowania z rodziną, pracą itd. Jest to poniekąd ewenement w skali porównawczej do moich pozostałych znajomych, którzy mają już swoje "dojrzałe" sprawy w życiu, kredyty na dom, żony, rozwody, dzieciaki. A co za tym idzie- rezygnację z dawnych zainteresowań, stylu życia, nierzadko osobowości... Bo nie oszukując nikogo: kumple, którzy są moimi rówieśnikami przypominają mentalnie na dzień dzisiejszy starych pryków. Nic im sie nie chce, zapuścili się, brzuszki piwne w pełnej okazałości, a sens egzystencji sprowadza się do chlania i oglądania seriali w TV. Cholera, nie chcę tak skończyć. Chociaż z drugiej strony zastanawiam się, czy moja osoba, która pomimo wieku nadal podąża za swoimi pasjami, nie daje się udupić w świecie TeFauEnu i po prostu stara się żyć pełnią tego co ma- to czy nadal jest to budujące, czy już poniekąd żenujące. Bo żyjemy w społeczeństwie które narzuca nam pewne normy: do 25 roku życia obroń się, potem szukaj pracy, a do 30'tki ożeń się i miej dzieci. B. stwierdziła wczoraj, że burzymy te jebane statystyki- z tym, że jest to po prostu najwłaściwsza droga, jaką można obrać. Chyba jej w tym zaufam. 

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że centralnie nic nie muszę. Mogę- ale nie muszę. To duża różnica, i zaczyna mi się podobać taka perspektywa. Nie mam żadnego ciśnienia, podążam sobie spokojnie z nurtem i chyba pierwszy raz od długiego czasu czuję się z tym po prostu dobrze, komfortowo. Nie stawiam sobie sztucznych progów, biorę ile się da i nie oglądam za siebie. Reszta przyjdzie sama, w odpowiednim czasie. Tak, jak zawsze.

piątek, 18 lipca 2014

Metallica by request

Mam ostatnio szczęście do koncertów za free. Najpierw Limp Bizkit, teraz Metallica. Trafiło mi się oczywiście przypadkiem. "Jeszcze" żona kumpla zdecydowała się nie jechać, i w konsekwencji bilet przypadł w udziale mi.



Dla mnie Metallica to na dobrą sprawę pewien rozdział w życiu. Zaczęło się od fascynacji w trakcie późnej podstawówki i trwało przez niemal całe liceum. To właśnie przez ten zespół chwyciłem za gitarę- bo któż wtedy nie chciał być jak James Hetfield albo Kirk Hammet? Do obrzydzenia tłukłem "Master of puppets" oraz "Czarny album". Potem zaś królowały niepomiernie "Load" i "Re-load"- królują właściwie po dziś dzień. Wiem, że wielu true-fanów by mnie za to zlinczowało, ale według mnie właśnie "Load" oraz "Re-load" to szczytowe osiągnięcie tego składu i najlepsze płyty. Metallica zaczęła grać wtedy bardzo bluesowo. Nadal mocno i z wykopem, ale sięgając do tradycji- co w ich wykonaniu brzmiało świetnie. Proste zagrywki i zabiegi, ładnie skomponowane, doszlifowane. Czego chcieć więcej? Wkrótce potem wydali "S & M"- nagrania z udziałem filharmonii z San Francisco pod dyrekcją Michaela Kamen'a, tylko dopieszczając moje zadowolenie. Pojawiły się też dwie zupełnie nowe kompozycje: "No leaf clover" oraz "Minus human"- utrzymane w stylistyce poprzednich dwóch albumów, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że zespół podąża dobrą drogą i ewoluuje w prawidłowym kierunku. No i oczywiście musiało stać się najgorsze: szeregi opuścił Jason Newsted. Basista genialny i świetny wokal wspierający- koleś który jednym gestem rozkręcał tłumy, tworzył całą atmosferę na koncertach, pozytywne wibracje. Jednocześnie najmniej doceniany z całej czwórki i ktoś, kogo nikt z oryginalnego składu totalnie nie szanował. Jego odejście było jedynie drobnym akcentem w ogólnym rozkładzie zespołu, następstwem nieuniknionego. Potem na kilka lat o Metallice trochę przycichło. Brak porozumienia, wewnętrzne spory, alkoholizm Jamesa, zamknięty świat. Wkrótce wielka M-firma zatrudniła jako basistę Roba Trujillo (wtf?) i wydała dwie koszmarne płyty: "St. Anger" i "Death Magnetic". Jedna niczym nie różni się od drugiej. Fatalne kompozycje które sprawiają wrażenie jakby ktoś połatał je z banku riffów bez zupełnego ładu i składu. Fatalny wokal i fatalne teksty. Fatalny brak solówek oraz fatalny mastering. Bębnieniu Larsa Ulrycha moim zdaniem wypadałoby poświęcić chyba cały osobny post, bo nie ma przekleństw na świecie dających upust wtopie takich rozmiarów. Lars gra (próbuje grać?) właściwie tak, jakby do bębnów nie siadał co najmniej od 10 lat. Całość brzmi (nie brzmi) okropnie, jakby rejestrowano to w garażu lub przydomowej kanciapie. Oczywiście- niby celowo. Miał być powrót do ciężkiego grania sprzed lat- a według mnie wyszła totalna kupa. Metallica zaprzepaściła tym samym całe 20 lat rozwoju. Ale to oczywiście tylko moja opinia...

W trakcie wielu lat mój stosunek do zespołu zmienił się diametralnie. Od totalnej fascynacji... do kompletnego zanegowania. Prawdopodobnie jest to naturalna kolej rzeczy. Jako gówniarz łykasz wszystko jak idzie: każdy tekst czy piosenkę traktujesz jako szczery przekaz, a dopiero później zauważasz, że większość z tego jest tylko i wyłącznie czystym biznesem, firmą. Pamiętam kiedy oglądałem dvd "Cunning stunts". Jest tam taki fragment, którym jarałem się przez lata. Chłopaki grają jakiś numer, kończą i nagle wszystko gaśnie. Na scenie zostaje tylko Jason Newsted i zapierdziela na basie skomplikowane, 12 minutowe solo. Pod koniec siada sobie na schodku i plumka wstęp do kolejnego hitu. Zapala się jedno światło: wychodzi James plumkający na gitarze wstawki do podkładu Jasona. Siada obok niego; nagle zapala się kolejne światło: wychodzi Kirk Hammet, dołącza do kolegów na schodach i tak siedzą i grają, jak trzej bolkowie czy przyjaciele z boiska. Byłem pod wrażeniem. "Wow, tyle lat, a oni nadal się lubią, przyjaźnią, mają taką chemię- braterstwo po prostu". Szok. I tylko parę lat później, gdy oglądałem kolejne dvd z koncertu na żywo- przecierałem ze zdziwienia oczy: oto kończy się numer, na scenie zostaje Jason grający 12 minutowe solo, potem siada na schodku; zapala się światło- dołącza się James, zapala się kolejne- dołącza Kirk, siadają obok siebie i grają jak trzej bolkowie. Mój świat legł w gruzach. Nie ma przyjaźni, nie ma braterstwa- za to jest choreografia. Tak, choreografia- nie bójmy się użyć tego słowa. Niestety...

No nic, gdzie ja byłem? A tak, jestem sobie na koncercie Metalliki. Spotkaliśmy się we trójkę, starzy przyjaciele z czasów ogólniaka. Ja, prawie z 30'ką na liczniku, świeżo po rozstaniu z laską z którą przez trzy lata tworzyłem związek i prawie się jej oświadczyłem- poza tym stały bywalec siłowni, niespełniony gitarzysta a także fotograf. F., dotychczas pogodny oraz pełen życia, a dziś przygnębiony i siwiejący ze stresu trzydziestolatek, stojący na progu rozwodu z "jeszcze" żoną, która już dzień po ślubie pokazała mu swoje drugie, dotąd nikomu nieznane oblicze jędzy i ogólnie mało ludzkiego człowieka. I T., mój rówieśnik, świeżo upieczony ojciec, z "spełnionymi" marzeniami: bo jest auto, dom na kredyt i posadzone drzewo. A poza tym sprawiający wrażanie totalnie nieszczęśliwego typek nie żałujący sobie alkoholu. Taka sytuacja. Siedzimy, a Metallica gra. James wykrzykuje slogany do tłumu, nagłośnienie jest tragiczne, wszystko zlewa się w jeden wielki szum. Atmosfery zero. Dosłownie. I tylko co jakiś czas, gdy rozbrzmiewa piosenka, której w pewien sposób oczekiwałem- pojawia się retrospekcja. Oto znów mam 16 lat. Siedzę w swoim pokoju na czerwonym dywanie; zaś w odtwarzaczu mojego boombox'a kręci się płyta "Master of puppets". Trzymam przycisk i po raz kolejny przewijam solówkę z utworu "Orion". Odkrywam nowe światy i marzę, że kiedyś będę umiał to zagrać sam. Zaś w szkole wymieniamy się newsami i ciekawostkami dotyczącymi zespołu. Noszę mój ulubiony T-shirt, oczywiście z logo Metalliki z płyty "Kill'em all" i obowiązkowymi czaszkami.

Retrospekcja znika. Tym razem ze sceny leci "One", a ja spoglądam na T., który ma już syndrom lekkiego nieogarniania po kilku browarach. Siedzi z mętnym wzrokiem, ręką wybija sobie rytm perkusji (kiedyś grał na niej całkiem przyzwoicie- chciał być jak Lars), a w kąciku lewego oka formuje się łza. Zastanawiam się o czym myśli. Czy on również przeniósł się do swojego pokoju, gdzie próbuje rozkminiać ścieżki bębnów? Czy wspomina tak jak ja dawne czasy i to, co udało się wygrać lub przegrać? Nie miałem odwagi zapytać.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Alcohol is bad, m'kay?

Przez to, że zacząłem nałogowo łazić na siłownię, praktycznie przestałem pić. W ciągu ostatniego miesiąca sięgnąłem po alkohol w jakiejkolwiek formie raptem jakieś 2-3 razy. Być może nie jest to oszałamiający i spektakularny wynik, chociaż jakby porównać to do moich wcześniejszych osiągów to postęp jest wręcz gigantyczny. Oczywiście nadal chodzę na imprezy itd., tyle, że jadę na soczkach lub coli. Na początku było dosyć ciężko. Chociaż nie- nawet nie ciężko. Po prostu... dziwnie. Bo oto znajdujesz się nagle w zawirowanym, zawianym centrum pijackiej odysei, gdzie życie rządzi się osobnymi prawami i regułami. Wszyscy jadą na procentach i każdy to w pełni akceptuje. Nikt nie gryzie się w język, nie oszczędza gestów, pozwala sobie na więcej wylewności niż zazwyczaj. A ty ogarniasz to na trzeźwo. Rejestrujesz każde słowo, zachowanie, zapamiętujesz najdrobniejsze detale. 

Piszę o tym w pewnym kontekście. Zacząłem się spotykać z różnymi dziewczynami i przy okazji uzmysłowiłem sobie, jak wielką rolę przy tego typu wydarzeniach odgrywa sam alkohol. Na przykład z K. umówiłem się jakieś trzy razy, z czego dwa- totalnie na trzeźwo. No i cóż mogę stwierdzić- na pewno bawiłem się zdecydowanie lepiej kiedy w ręku miałem butelkę. 

Jakie to zabawne. I trochę smutne zarazem. Bo na co dzień sobie tego nie uzmysławiamy, ale koniec końców gdy poznajemy kogoś, alkohol naprawdę działa jak pewnego rodzaju furtka lub przepustka. Nie kryjesz się z myślami, masz większą swobodę mówienia, nie zastanawiasz się co wolno, a czego nie. Nie stawiasz sobie barier, nie budujesz też zasieków przed tą drugą osobą. Jest po prostu łatwiej. Głupio tylko, że dwoje osób nie może poznać się w podobny sposób na trzeźwo. Bariera wstydu, rezerwy, dystansu i braku zaufania opada dopiero po spożyciu kilku głębszych. Oczywiście być może zależy to tak naprawdę od wielu czynników: od osób które spotykamy, okoliczności, postaw czy osobistego nastawienia. Ja akurat od K. niczego nie chcę i tym bardziej nie oczekuję. Po prostu mimo, że mam prawie 30' na karku nadal fascynują mnie poniekąd tego typu obserwacje. No nic. Nie piję nadal i lecę tymczasem na siłkę. Bic sam się przecież nie zrobi. 



czwartek, 19 czerwca 2014

Limp Bizkit's in the house



Według mnie koncerty zawsze weryfikują klasę danego zespołu. Praca w studio i rezultat w postaci płyty to po części zasługa technologii oraz dobrego producenta. Istnieją efekty, które pomagają na przykład wyciągać wokal, kiedy piosenkarz nie daje rady. A poza tym do dyspozycji jest cała gama filtrów, wybrzmień, pogłosów, wytłumień. Słowem- warsztat, który z gówna potrafi uczynić rzecz nadającą się do sprzedaży (pamięta ktoś Mandarynę?). Na żywo nic się niestety nie ukryje. 

Jeśli chodzi o koncerty to widziałem m.in. Guns'n Roses, Slash'a, Tori Amos, masę punkowych zespołów i wiele, wiele innych; ale w szczególności cenię sobie następujące: Tides From Nebula, Obscure Sphinx, Coldplay, Sweet Noise. A teraz dołączam Limp Bizkit, który grał na Orange Warsaw Festival. Co do ostatniego- akurat nie do końca kumam fenomen tego eventu. Generalnie 2-3 dni koncertów totalnie pomieszanych stylistycznie (jednego dnia DJ'e, muzyka elektroniczna, hip hop, rock czy nu-metal). Do tego diabelnie drogie bilety- więc mam wrażenie, że niektórzy chodzą tam tylko dla lansu. Tak czy siak, poszliśmy z E. właśnie na Limp Bizkit. E. miała jakieś giga wypasione wejściówki od siostry i niestety nie udało jej się ich spieniężyć- tak więc z racji, że nie bardzo miała z kim iść- zaoferowałem swoją pomoc (tak, tak- ja to potrafię się ustawić). Staliśmy jakieś 8-10 metrów od Freda Dursta i Wesa Borlanda. Muszę przyznać, że mam spory sentyment do tej kapeli. Sporo ich słuchałem kiedy byłem gówniarzem, a i teraz tak naprawdę nie są dla mnie czymś nieaktualnym. Głównie przez styl gitarzysty oraz warstwę tekstową utworów. Dużo jest tam o typowych problemach: zdradach, relacjach z innymi, rozczarowaniu, orientacji w życiu, czy rozstaniach- więc temat jak najbardziej na topie. 






Koncert był świetny. Chłopaki się nie opierdzielali i to się czuło. Nie tak jak Sting kilka lat temu, który wyszedł na scenę, odpieprzył swoje i właściwie tyle. Tutaj czuć było energię, uczucia. Strasznie lubię, kiedy w takich chwilach coś udaje mi się wyrzucić z siebie, jakąś dawkę niepotrzebnego bagażu emocjonalnego, rozterki, czy gniew. Jednocześnie coś stamtąd zabieram ze sobą. Coś nowego, nie do sprecyzowania, ale potrzebnego jak tlen do oddychania. Jedno jest pewne: urywki ze scen koncertowych w teledyskach Limp Bizkit to 100% prawdy. Jednym słowem (i przepraszam za wulgaryzm): totalny rozpierdol (prawie zginęliśmy w moshpicie). Cóż mogę dodać- został mi do zobaczenia jeszcze tylko koncert Tool i mogę umierać spokojnie.