środa, 21 grudnia 2011

Last Fucking x- MASS


Tytuł posta bynajmniej nie przypadkowy: oto wielkimi krokami zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Czas spełnienia marzeń, wyczekiwania, cudownej, rodzinnej atmosfery, zgody, ciepła, a nawet pojednania- gdy wszelkie spory, zwady zanikają i łamiemy się opłatkiem. Tak przynajmniej wygląda to na filmach, natomiast w życiu codziennym- cóż, nie zawsze…



Tutaj chciałbym prosić o uwagę, zanim przeczytacie następny akapit: jeśli nie macie ukończonych 18 lat- wyłączcie tą stronę i pod żadnym pozorem nie czytajcie dalej. Już? No więc jedziemy…

Mam taką teorię, że cała ta świąteczna atmosfera pryska bezpowrotnie w diabły wraz z odkryciem pewnego faktu: Święty, czerwony grubas Mikołajem potocznie zwanym NIE ISTNIEJE, i co więcej- prezenty podkładają rodzice. (…ostrzegałem? ). Od tego momentu to już jest równia pochyła.

Wydaje mi się, że święta to obecnie kolejny masowy produkt kapitalizmu i nagonki społecznej. (Obywatelu) "spraw, by były niezapomniane. Przygotuj dwanaście potraw. Na bogato. Kup, kup, KUP dużo prezentów- im więcej, im będą droższe- tym bardziej udowodnisz, jak mocno kochasz swoich bliskich. Nie masz pieniędzy? Weź kredyt, zastaw się, a postaw się!". I tak dalej.

Idealny przykład prawdziwej "świątecznej atmosfery" łatwo można odnaleźć w supermarketach oraz dużych centrach handlowych. Polecam to gorąco. Pogoń za prezentami, długie godziny w kolejkach, przepychanie się między ludźmi (którzy w jakiś dziwny sposób zawsze blokują nam przejście), bluzgi, pretensje, reklamacje i ogólne kłębowisko nerwów.

To wszystko spada w dół: jeszcze chwila, a wybuchnie… Zagonieni i zewsząd bombardowani tą wigilijną propagandą zapominamy o tym, gdzie naprawdę może tkwić prawdziwe sedno magii Świąt. Przydałoby się wysadzić te cholerne billboardy w powietrze, skasować jakoś reklamy, przebić opony w ciężarówce Coca- Coli, wysłać w kosmos Kevina, i na do widzenia puścić mu nieśmiertelne "Last Christmas" równie nieśmiertelnego Dżordża Majkela.

Z obserwacji i własnych doświadczeń widzę, że Święta mogą być naprawdę stresogennym i mocno wykańczającym epizodem. Idąc gdzieś za Markiem Twainem: "Często myślę, jaka szkoda, że Noe wraz z całą swą kompanią nie spóźnił się na Arkę".

Mimo wszystko: życzę Wam wszystkim spokojniejszych, bardziej rodzinnych, i naprawdę kojących, radosnych Świąt. Nie dajcie się nagonce i masowej głupocie.


środa, 7 grudnia 2011

...

                          "Prawie prognoza pogody"
                                   ...

                                  Po nocy
                                  wstaje dzień
                                  błyszczy słońce

                                  po wojnie
                                  przychodzi pokój
                                  odgarniamy ruiny

                                  po chorobie
                                  wstajemy z łóżka
                                  idziemy na spacer

                                  można by wyliczać
                                  tak dalej
                                  bez końca można

                                  więc
                                  nie martw się mała
                                  jakoś układa się
                                  to życie

                                  naprawdę.
                           - Andrzej Szmidt, „Złożenie broni”, 1966 r.

piątek, 25 listopada 2011

Kolejny dzień w polskim "raju"

Kocham medialną propagandę w typowo polskim wydaniu. Dzięki koleżance ze studiów trafiłem na filmik stworzony przez speców z PARP, czyli Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości. W telegraficznym skrócie animacja opiewa wspaniałą gospodarkę naszego kraju, i szeroko pojęty dobrobyt. Oto bohater dzisiejszego wpisu, enjoy:



PARP to oczywiście agencja rządowa, więc ten indoktrynujący gniot jaki zamieściłem powyżej teoretycznie nie powinien nikogo zdziwić. A jednak jakoś trudno przejść mi obok tego obojętnie…

Na szczególną uwagę zasługuje kilka informacji, jak choćby ta z 3:38: "Do 2013 roku Polska otrzyma z Unii Europejskiej ponad 130 mld dolarów, dzięki czemu stanie się głównym beneficjentem środków unijnych". Hmm, szkoda jedynie, że szanowny PARP nie wspomina tu, że do dnia dzisiejszego (mamy końcówkę roku 2011) wykorzystaliśmy niecałe 10% tych dotacji- na zużycie zaś pozostałych 90%, które przepadną wraz z dniem 1 stycznia 2013 nie ma nawet absolutnych szans- a to dzięki tym rzekomo idealnym "programom zagospodarowania tych środków". Pytanie: jakim programom? Znacie jakieś z nazwy?

Jedziemy dalej: "( 4:04)… budowane są autostrady, mosty, linie kolejowe" (sic!); "(4:19) Polska to również edukacyjne imperium, na wyższych uczelniach studiuje co drugi młody polak"… Miło by było jedynie zetknąć to jakoś z rzeczywistością- wypadałoby tu wspomnieć, że ten "co drugi młody polak" po ukończeniu swoich studiów nie może znaleźć sensownej pracy za godziwe pieniądze…

Po obejrzeniu tego filmiku można wysnuć właściwie tylko jeden wniosek: mieszkamy w raju. Gospodarka kwitnie, ludzie mają pracę, są szczęśliwymi obywatelami świata; mleko, miód i dobrobyt!

Stawiam pytanie o pewnego rodzaju "dziennikarską uczciwość", lub zwykłe poczucie etyki i moralności… Bo skonfrontowałbym chętnie każde słowo użyte w tej produkcji ze zwykłą rzeczywistością, w której Polacy są najdłużej pracującym narodem na świecie, za cholernie niskie wynagrodzenie (nie do porównania nawet ze standardami unijnymi). Owszem- zagraniczne korporacje chętnie w nas inwestują- ale dzieje się to dlatego, gdyż na ten sam interes wyłożą w Polsce do 1/4 środków mniej, niż gdziekolwiek indziej… zyskując prawie darmową siłę niewolniczą w postaci ludzi tak zdesperowanych, że gotowi są harować jak przysłowiowe woły, byleby tylko zarobić jakiekolwiek pieniądze. Coś, jak drugie "Made in China". I to jest fakt…

Cała ta produkcja przypomina mi typową papkę w mediach, np. rodem z wiadomości TVN: "są plusy podwyżek paliwa i akcyzy na papierosy: dzięki wyższym cenom wielu Polaków rzuci szkodliwy nałóg, oraz wszyscy przyczynimy się do zmniejszenia emisji szkodliwych substancji do atmosfery".

Mam jedną prośbę: nie dajmy się robić w balona. Dziękuję. 


PS. Jakoś nie dziwi mnie, że na youtube pod tym filmikiem użytkownik PARP wyłączył opcję dodawania własnych komentarzy- naprawdę chciałbym w tym przypadku poczytać opinie internautów. Byłoby zabawnie. 

wtorek, 8 listopada 2011

Spiral out. Keep going.

Potencjał możliwości człowieka jest nieskończony. Mam tu oczywiście na myśli kreatywność oraz zdolności do budowania nowych koncepcji czy idei… Bo jak powszechnie wiadomo- jeśli czujemy nachalne przypływy twórczego geniuszu- ograniczenia prędzej czy później się pojawią same (zwykle w postaci konkretnego budżetu finansowego).

Mam taką teorię, że każda osoba, która posiada coś takiego jak "szersze horyzonty”- bardziej otwarty umysł, przenikliwy sposób postrzegania, myślenia itd.- odczuwa taki dziwny, nieustanny "głód". To jest jak wiatr, który zawsze skądś gdzieś wieje; ciągle pcha do przodu, każe iść naprzód, nie zatrzymywać się.

Czasem czuję, jakby moje życie było takim osobistym, wewnętrznym wyścigiem, w którym mierzę się… właściwie ze sobą samym. Taka podróż z punktu A do Z, pełna tego wiatru o którym piszę wyżej, cichych podszeptów tzw. "prawdziwego ja", które totalnie źle się czuje, gdy zmuszone jest stać w miejscu zbyt długo.

Czy więc sens egzystencji stanowić może właśnie tego rodzaju gonitwa? W sensie: ucz się, poznawaj, doświadczaj i wyciągaj wnioski? Jak to jest, że pewne osoby zupełnie dobrze czują się w zamkniętym środowisku z wytyczonymi granicami (których po prostu nie przekraczają); zaś inne (ci poszukiwacze) dosłownie nie mogą usiedzieć w miejscu, jeśli nie spróbują zgłębić tego nie poznanego? Czy oznacza to jakiś większy poziom świadomości?

Zauważyłem, że wraz z wiekiem zaczynam odczuwać coraz większy niedosyt… Taki, który każe szukać, rozglądać się, usprawniać. Dalej, i dalej. Żałuję tylko, że nie jestem właścicielem małej, poręcznej maszynki czasowej- bym wszystko mógł sobie rozplanować, zrealizować i przyswoić (nie zaniedbując np. snu). 



Wczoraj zdałem dosyć ważny egzamin, związany z moją pracą (taki z cyklu: "To be, or not to be…"). Jak to zwykle bywa- musiałem opanować spory zakres wiedzy, i to zarówno w teorii, jak i w praktyce. Zaliczyłem, ba! - nawet celująco. Najpierw pomyślałem, że dzięki temu będę mógł sobie wreszcie odpocząć i oddać się na jakiś czas słodkiemu zupełnie-nic-nie-robieniu. Zaraz jednak pojawił się ten wewnętrzny głos, ta potrzeba. "Jest tyle rzeczy, które mógłbyś opanować; wiedza, doświadczenie- nie trać czasu na stanie w miejscu, dąż do perfekcji". Głód, pragnienie, apetyt… Wciąż mi za mało, potrzebuję więcej. To silniejsze ode mnie.

                          It's not enough.
                          I need more.
                          Nothing seems to satisfy.
                          I don't want it.
                          I just need it.
                          To breathe, to feel, to know I'm alive.

Gdzie znajduje się ta subtelna granica- czy człowiek (w nawiasie: poszukiwacz) może dojść do punktu, w którym poczuje pełną satysfakcję z tego kim się stał, co wie, i czego doświadczył?

Korzystanie z owoców drzewa poznania (niekoniecznie tego od ‘dobra i zła’) naprawdę jest przyjemne. Nie umiem polegać na tym, co zdobyłem do tej chwili- muszę wyjść naprzód i próbować sięgnąć jeszcze dalej.

Following our will and wind we may just go where no one's been”. Spiral out. Keep going. 

wtorek, 1 listopada 2011

Rzeka


Cały dzień chodzi mi po głowie pewien utwór. No więc proszę bardzo: Ptaky, i tytułowa „Rzeka”.



W związku z tym- mała refleksja. Nie wiem, czy to akurat nastrój… (bo w końcu nadszedł listopad, bo jesień, bo święto zmarłych). Ale czasem wydaje mi się, że życie to właśnie taka jedna wartka i pulsująca rzeka. Narodziny to początek- źródło którego nie pamiętamy; jest też śmierć- ujście, koniec jakiego nie damy rady przewidzieć ani uniknąć. W międzyczasie płyniemy poprzez nią, niekiedy o własnych siłach, świadomie, z wiarą i przekonaniem. Innym razem bezwładnie dryfujemy, zdani na łaskę losu bądź przychylność gwiazd. Żeglujemy z prądem i pewnie częściej- raczej pod prąd. Przeciwności, zakręty, mielizna i otchłań dna…

Metafora życia jako rzeki jakoś mocno do mnie przemawia. Nurt kołysze nas przez miesiące i lata, a my zupełnie nie możemy przewidzieć, dokąd zechce nas zanieść. Jedna wielka niewiadoma: kim się staniemy, jaką jakość uzyska nasza egzystencja, jakich ludzi spotkamy na swojej ścieżce…

Myślę o tym wszystkim. Tak- wiem, że jestem tylko drobnym pyłem w ogromie tego świata… punktem w rozgałęzieniu milionów różnych rzek. Płynę, i niekiedy boję się tylko szybkości tego nurtu. Boję się ulotności zjawisk, przemijania i niewiadomych. Próbuję wyciągać dłonie i zaczepić się choćby na moment o jakiś wystający korzeń. Pozostać w jednym miejscu, zatrzymać (lub spowolnić) bieg czasu. Przeniknąć przestrzeń znaków zapytania, i wiedzieć choć raz, jak to dalej będzie… 

                  "Wszystko co mam- to życia dar
                  A to kim jestem przez chwilę będzie
                  Z nurtem gdy w dal płynę przez czas
                  Wszystko kim jestem zaraz odejdzie

                  Tylko to wiem, co z nurtem chwyci życie moje
..."


niedziela, 23 października 2011

There's magic everywhere


Całe piękno życia zawiera się w szczegółach. To łapanie tych drobnych, małych momentów- tak ulotnych i czasem może zbyt krótkich, a jednak odróżniających to, co cenne i wyjątkowe od szarej prozy codzienności.



Nasycam się minutami, zanurzam w detalach oraz kolekcjonuję chwile, spojrzenia, uśmiechy i zapachy. Łapię się, że obserwuję wszystko jakby zupełnie na nowo. To taki świat „małych odkryć”- ciche opowieści o tym, jak rozczesywane dłonią włosy przeplatają się między palcami; liczenie sennych, głębokich oddechów, smak porannej kawy w niedzielę, kanapki z paprykarzem sojowym…

Tonę w magii. W ciszy popołudnia, gdy zasypiasz na filmie w moich ramionach, obok wyleguje się leniwie Kot, a ja czuję się totalnie spokojny i szczęśliwy. Tak, że niczego więcej mi nie brakuje...

Przypomniał mi się dziś fragment „Szczęścia rodzinnego” Lwa Tołstoja. „Przeżyłem wiele, ale myślę, że teraz już wiem, czego trzeba do szczęścia. Ciche, spokojne życie na wsi, bycie w miarę możności użytecznym dla ludu, któremu łatwo dogodzić i który nie jest tego zwyczajny; dalej praca, która- miejmy nadzieję- będzie w jakiś sposób potrzebna; potem reszta, przyroda, książki, muzyka, miłość bliźniego- taka jest moja wizja szczęścia. A potem, na dodatek, Ty jako partnerka, może dzieci- czego więcej może ludzkie serce pragnąć?

Miłość istnieje. Nie szukaj jej tylko- sama cię znajdzie…   


środa, 19 października 2011

Dziwny dzień...


Miałem dziś sporo szczęścia. Wracałem po pracy do domu tramwajem- okolice godziny 18, ludzki tłok i ścisk, do tego telefon komórkowy w łapie… Rozmowa się skończyła, wsunąłem więc aparat do kieszeni, położyłem rękę na uchwycie poręczy… I w tej dokładnie sekundzie pod koła rozpędzonego tramwaju wjechało osobowe auto… Trzask, szarpnięcie, pisk hamulców. Kobieta stojąca obok mnie przeleciała chyba przez pół wagonu. Gdyby nie jakieś ułamki chwili- ja zrobiłbym dokładnie to samo.

Trudno mi oprzeć się po tego typu przygodach pewnym myślom… że jest jakaś dziwna siła, okruch opiekuńczej intuicji losu, która chroni mnie przed złem tego świata. Aniołem stróżem z ręki Boga bym tego nie nazwał… ale jednak chyba COŚ w tym jest… Być może.

Drażni mnie ostatnio poczucie braku kontroli nad czasem. Dni i godziny mijają mi potwornie szybko. Spoglądam na zegarek… a 20 minut później okazuje się, że minęły dwie godziny. Znacie to skądś?

Muszę się ogarnąć, jakoś lepiej organizować sobie wolny czas (którego i tak mi brakuje na wszystko, co chciałbym zrobić). Trzeba skończyć z marnowaniem go na rzecz tych drobnych bzdur i pierdół- portali społecznościowych, stron ukochanych zespołów, i innych…

To był dziwny dzień. Może jutro będzie lepiej?



niedziela, 16 października 2011

"Mniejszego zła" drobny ciąg dalszy...





Na dobitkę do poprzedniego wpisu: coś zupełnie nie mojego, wyszperanego w sieci. Krótko, zwięźle i oczywiście na temat- jedziemy z cytatem:

"Przykazania prawdziwego polaka:
- nie choruj
- nie starzej się
- nie miej wypadków
- umrzyj szybko i młodo

Państwo będzie ci wdzięczne.
W innym wypadku będzie cię dymać do usranej śmierci... bo?

Rkc... bo pomóc nie potrafi".
                                                       by 3nsk, http://ddinfdcnitsflow.blog.onet.pl/

A już zaczynałem się bać, że jestem w moich poglądach polityczno- ustrojowych lekko osamotniony... Nie wierzę skurwysynom. Koniec, kropka. Blog kolegi 3nsk oczywiście po znajomości gorąco polecam.

wtorek, 11 października 2011

"Mniejsze zło"




Uwielbiam okres przedwyborczy. Nie ma to jak masowe bombardowanko za pomocą  billboardów, ulotek i plakatów, z których znów patrzą na mnie mordy znane oraz zupełnie nieznane. I kolejny raz to samo: cudowne hasła o poprawie stanu Rzeczypospolitej, dobrobycie, zniwelowaniu bezrobocia, ulgach, obniżeniu podatków, etc., etc…

Słowem- pięknie jest (a NA PEWNO będzie!), aż łapki zacieram kiedy pomyślę o tym, jak bardzo moje życie zmieni się na lepsze- jeśli tylko oddam swój głos…



No właśnie- samo dokonanie wyboru to również część propagandy. „Nie głosowałeś- nie narzekaj!”; „Głosowałeś (cóż- jeśli źle…) to trudno…” Moim skromnym zdaniem- żadna z wyżej wymienionych powinności obywatelskich i tak nie jest tutaj rozwiązaniem. Polska polityka pod lupą wygląda opłakanie: mieliśmy transformację ustrojową, przybyło kilka latek- a i tak sezon w sezon głosujemy na te same zakazane mordy. Zmieniły się jedynie nazwy partii. Hasła i slogany te same, kolejne obietnice jak zwykle bez pokrycia, a teatr idiotów bawi się w najlepsze- bo przecież znów dopchali się do koryta i ładują sobie kieszenie forsą do pełna…

Czasem nie mogę już tego zrozumieć… My- jako naród- chyba naprawdę nie umiemy się uczyć przez doświadczenie, lub wyciągać wniosków obserwując historię… Dalej dajemy się wodzić za nos i mamić tymi samymi obiecankami… Ale czego się spodziewać po polityce kraju, w którym jedyną opcją wyborczą jest po prostu (i wyłącznie) wybór tzw. „mniejszego zła”…

Może się narażę, ale powiem tak: szkoda, że samolot który rozbił się pod Smoleńskiem nie był na tyle duży, by pomieścić wszystkich tych fagasów w garniturkach z Wiejskiej… Żal, naprawdę. 



poniedziałek, 3 października 2011

Krótka lekcja o oswajaniu





Dostałem ostatnio w prezencie „Małego księcia”- książkę napisaną przez Antoine'a de Saint-Exupéry'ego. Nie muszę chyba streszczać głębiej tematu: każdy czytał tę pozycję jako lekturę obowiązkową w szkole podstawowej. Teoretycznie: książeczka dla dzieci. A tak naprawdę: rzecz mocno symboliczna, i zdecydowanie adresowana ku dorosłym, „poważnym ludziom”. 

Zacytuję dziś tutaj pewien fragment… bardzo bliski mojemu sercu. Być może trochę za długi, ale moim zdaniem ogromnie wart uwagi- przytoczę go w całości, bo tylko w takiej formie zawarty jest cały jego sens. Przeczytajcie:

„W końcu jednak zdarzyło się, że po długiej wędrówce poprzez piaski, skały i śniegi Mały Książę odkrył drogę. A drogi prowadzą zawsze do ludzi.
- Dzień dobry - powiedział.
Był w ogrodzie pełnym róż.
- Dzień dobry -  odpowiedziały róże.
Mały Książę przyjrzał się im. Bardzo były podobne do jego róży.
- Kim jesteście? - zapytał zdziwiony.
- Jesteśmy różami - odparły róże.
- Ach… -  westchnął Mały Książę.
I poczuł się bardzo nieszczęśliwy. Jego róża zapewniała go, że jest jedyna na świecie. A oto tu, w jednym ogrodzie, jest pięć tysięcy podobnych! (…) Później mówił sobie dalej: „Sądziłem, że posiadam jedyny na świecie kwiat, a w rzeczywistości mam zwykłą różę, jak wiele innych (…)”. I zapłakał, leżąc na trawie.

XXI

Wtedy pojawił się lis.
- Dzień dobry - powiedział lis.
- Dzień dobry -  odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Jestem tutaj - posłyszał głos - pod jabłonią!
- Ktoś ty? - spytał Mały Książę. - Jesteś bardzo ładny…
- Jestem lisem - odpowiedział lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. - Jestem taki smutny…
- Nie mogę bawić się z tobą -  odparł lis. – Nie jestem oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: - Co to znaczy „oswojony”? (…)
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane -  powiedział lis. - „Oswoić” znaczy „stworzyć więzy”.
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście – powiedział lis. -  Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty także mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie.
- Zaczynam rozumieć – powiedział Mały Książę. – Jest jedna róża… zdaje mi się, że ona mnie oswoiła… (…)
- Nie ma rzeczy doskonałych – westchnął lis i zaraz powrócił do swojej myśli: - Życie jest jednostajne. Ja poluję na kury, ludzie polują na mnie. Wszystkie kury są do siebie podobne i wszyscy ludzie są do siebie podobni. To mnie trochę nudzi. Lecz jeślibyś mnie oswoił, moje życie nabrałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki – tak różne od innych. Na dźwięk cudzych kroków chowam się pod ziemię. Twoje kroki wywabią mnie z jamy jak dźwięki muzyki. Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest nieużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudowne. Zboże, które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu…
Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu.
- Proszę cię… oswój mnie – powiedział.
- Bardzo chętnie – odpowiedział Mały Książę – lecz nie mam dużo czasu. Muszę znaleźć przyjaciół i nauczyć się wielu rzeczy.
- Poznaje się tylko to, co się oswoi – powiedział lis. – Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!
- A jak to się robi? – spytał Mały Książę.
- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej…
            Następnego dnia Mały Książę przyszedł na oznaczone miejsce.
- Lepiej jest przychodzić o tej samej godzinie. Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony: poznam cenę szczęścia! A jeśli przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł się przygotować… Potrzebny jest obrządek.
- Co znaczy „obrządek”? – spytał Mały Książę.
- To także coś całkiem zapomnianego – odpowiedział lis. – Dzięki obrządkowi pewien dzień wyróżnia się od innych, pewna godzina od innych godzin. (…)

W ten sposób Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina rozstania była bliska, lis powiedział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina – odpowiedział Mały Książę – nie życzyłem ci nic złego. Sam chciałeś, abym cię oswoił…
- Oczywiście – odparł lis.
- Ale będziesz płakać?
- Oczywiście.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża – powiedział lis, a później dorzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na świecie. Gdy przyjdziesz pożegnać się ze mną, zrobię Ci prezent z pewnej tajemnicy.

Mały Książę poszedł zobaczyć się z różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej wartości – powiedział różom. – Nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyście nikogo. Jesteście takie, jaki był dawniej lis. Był zwykłym lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz zrobiłem go swoim przyjacielem i teraz jest dla mnie jedyny na świecie.
Róże bardzo się zawstydziły.
- Jesteście piękne, lecz próżne – powiedział im jeszcze. – Nie można dla was poświęcić życia. Oczywiście moja róża wydałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie razem, ponieważ ją podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się, a czasem jej milczenia. Ponieważ… jest moją różą.

Powrócił do lisa.
- Żegnaj – powiedział.
- Żegnaj – odpowiedział lis. – A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu – powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu… - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie – rzekł lis. – Lecz tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za swoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę… - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.”



Nam, dorosłym, wydaje się czasem, że pozjadaliśmy chyba wszystkie rozumy. A tymczasem tak wielu z nas czuje się w tej rzeczywistości totalnie zagubionymi, samotnymi i nieszczęśliwymi. Tak uparcie komplikujemy każdą rzecz wokół nas, zapominając, że pewne sprawy naprawdę są proste, klarowne i przejrzyste. Wystarczy jedynie zacząć to dostrzegać, a nie tylko omiatać wzrokiem.

Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”… Taki jasny przekaz, a jednocześnie uniwersalna wartość i fenomenalny drogowskaz. Szkoda tylko, że w tym chaosie codzienności tak łatwo o tym zapominamy… By z prostych rzeczy nie robić intelektualnych labiryntów. 


poniedziałek, 26 września 2011

Wszystko jest na sprzedaż?

Andrzej Krzywy z zespołu De Mono śpiewał kiedyś:

                    Wszystko jest na sprzedaż
                    I nikt tego już nie zmieni
                    Wszystko ma swą cenę
                    Nawet jeśli w to nie wierzysz
                    Wszystko jest na sprzedaż
                    W końcu wszystko można kupić
                    Z wyjątkiem jednym, który znam 

                    Ja ciebie mam
                    Na zawsze mam
                    Schowałem ciebie przed całym światem
                    I nikt cię nigdy tu nie znajdzie...

                   http://www.youtube.com/watch?v=RBM9r7JJseI 


Odnoszę czasem takie wrażenie, że wszystko co nas otacza, całe nasze życie- to taki jeden wielki produkt wystawiony na sprzedaż. To ma miejsce praktycznie na każdym kroku, i nie ma osoby, która by się z tym nie zetknęła. Dowodzą tego egzaminy na studiach, gdzie nie zawsze trzeba UMIEĆ dosłownie na blachę- czasem wystarczy te drobne strzępy wiedzy jakoś umiejętnie połączyć, dobrze zaprezentować… i osiąga się nieraz lepsze wyniki niż ci, którzy mają być może większą wiedzę od naszej. Podobnie jest z poszukiwaniem pracy. Nie koniecznie musisz być ekspertem, mieć doświadczenie, wiedzę. Jeśli umiejętnie się „sprzedasz”, spodobasz się rekruterom- praca jest twoja. I tyle w temacie.

Relacja człowiek- produkt napędzana jest przez cały świat… ale i przez nas samych. Mam na myśli portale społecznościowe: Grono, G+, Nk, Facebook, Twitter, My Space, pozostałe… To nic innego, jak świat określonych „produktów”- gdzie wystawiamy się na odstrzał dosłownie jak kaczki. Bez mrugnięcia okiem podajemy swoje szczegółowe dane personalne, wiek, wykształcenie, namiary kontaktowe, dzielimy się wszystkim co osobiste, prywatne. Wystawiamy na publiczny widok nawet nasze życie uczuciowe- każdy może sobie zajrzeć na twój profil, sprawdzić, obejrzeć z kim jesteś i jak ci się układa ( „użytkownik X jest w skomplikowanym związku z użytkownikiem Y”). Chwalimy się zdjęciami, kto lepiej, kto bardziej bogato…

Żeby nie było: ja robię dokładnie to samo. Mam swoje profile, sam zamieszczam zdjęcia, informacje- można sobie poczytać co lubię, jakiej muzyki słucham, które książki czytam, na co chodzę do kina.

Ale naszła mnie ostatnio taka refleksja… Od miesiąca mam coś tak dla mnie ważnego i cennego, że nie chcę się tym z nikim dzielić- a jedynie chłonąć każdy moment, słowo, dźwięk i chwilę całym sobą… bez udziału tych „osób trzecich”. To jest tak, że z jednej strony mam chęć wykrzyczeć to głośno na cały świat, pełną piersią… a z drugiej: nie spłycać i nie robić z tego zwykłego, banalnego produktu marketingowego; który mogę postawić na półce, by każdy sobie dotknął, obejrzał, skomentował. To coś, co chce się uchronić i bronić, gdy zajdzie potrzeba- taki mały fragment tego świata, który znam tylko ja… Gdzie nie potrzebuję świadków, opinii, „cennych rad” wszystkich życzliwych podpowiadaczy, by wiedzieć, że jest to dobre, piękne, szczere i wartościowe. Pewne sprawy po prostu nie są na sprzedaż…



czwartek, 15 września 2011

9/11 ...prawda czy kłamstwo?


11 września 2001 roku świat zamarł, wstrzymując oddech… Tego dnia Stany Zjednoczone Ameryki Północnej stały się obiektem ataku: dwa pasażerskie Boeingi 757 wbiły się w północną i południową wieżę budynku Word Trade Center doprowadzając do ich zawalenia, kolejny uderzył w Pentagon, ostatni zaś rozbił się w Shanksville w Pensylwanii- dzięki bohaterskiej reakcji pasażerów. Wszyscy oglądaliśmy to z niedowierzaniem na ekranach telewizorów- nie było chyba stacji, która nie komentowała by tego wydarzenia. Na naszych oczach rozegrała się tragedia, w której śmierć poniosły 2973 osoby- zaś za wszystko odpowiedzialni byli terroryści z islamskiego ugrupowania Al-Kaida…

…Tak nam przynajmniej wmówiono.

 Po atakach ówczesny prezydent USA George W. Bush stwierdził, że był to bolesny cios dla milionów amerykanów- by wyleczyć więc rany postanowiono nie emitować więcej nagrań z zamachów. W międzyczasie administracja rządowa rozpętała dwie wojny: w Iraku i Afganistanie, obie jako symbol walki z międzynarodowym terroryzmem.

                                      „Upoluj Boeinga, przetestuj swoją percepcję”

Świat ma jednak oczy otwarte- dosyć szybko zaczęto zadawać niewygodne pytania, pojawiły się pierwsze nieoficjalne dowody wskazujące, że z „zamachami” coś jest ewidentnie nie tak…
Zaczęło się od francuskiej strony internetowej: „Upoluj Boeinga, przetestuj swoją percepcję”, wskazującą, że w Pentagon nigdy nie uderzył żaden pasażerski Boeing 757. Gdyby rzeczywiście do tego doszło- po budynku zostałoby jedynie wspomnienie… a nie niewielki wyłom w jednym z zewnętrznych pierścieni. Dalej poszło już lawinowo.



W roku 2004 William Lewis i Dave von Kleist nakręcili film dokumentalny pt. „911 in Plane Site”. Jest to nisko budżetowa produkcja, która analizuje fakty i wszystkie nieścisłości dotyczące rzekomego ataku. Wśród kontrowersji warto wymienić następujące:
- symulacje i zdjęcia wyraźnie wskazują, że w Pentagon nie wbił się odrzutowiec pasażerski (a prawdopodobnie rakieta powietrze-ziemia): zniszczenia są zbyt małe, wokół budynku nie ma żadnych śladów ani części pasujących do Boeinga, sfilmowano palącą się frontową ścianę… w której oczywiście brakuje zniszczeń spowodowanych przez samolot.
- „dziwnym trafem” zniszczono część Pentagonu znajdującą się w remoncie; działała też tylko 1 (sic!) kamera ochrony (która również nie zarejestrowała obiektu latającego o dużych rozmiarach).
- ze zdjęć oraz zeznań świadków (w tym reporterów) wynika, że w wieże WTC nie uderzyły odrzutowce linii komercyjnych, a szare, nie oznakowane samoloty bez okien, z podejrzanymi zasobnikami podczepionymi pod spodem (prawdopodobnie wojskowe jednostki USA Force).
- strażacy donosili o „kontrolowanych eksplozjach” w budynkach; nawet sposób zawalenia się wież wskazuje, że zostały one „pociągnięte”- czyli zburzone profesjonalnymi metodami.
- samolot lotu 93, który „rozbił się” w Pensylwanii, został potem sfotografowany kilka godzin po doniesieniu o katastrofie przez reporterkę WCPO 3TV Liz Foreman na lotnisku w Cleveland…



Brzmi jak wytwór chorej wyobraźni, prawda? A jednak. Po obejrzeniu tego dokumentu nie mam żadnych wątpliwości. Dowody ukazane są rzetelnie, każde słowo poparte jest odpowiednim materiałem filmowym. Słowem: mamy do czynienia z jednym z największych kłamstw XXI wieku.
 Nasuwają się pytania: komu mogło zależeć na takim oszustwie, tylu ofiarach śmiertelnych, co stało się z „prawdziwymi” samolotami? Cóż… być może wszystkie spoczywają gdzieś na dnie Pacyfiku.

Warto jednak nad tym pomyśleć. Bo co, jeśli za wszystkim stoi jakaś agenda, układ korporacji, a nawet rząd USA w osobie własnej? Co to znaczy poświęcić życie 2973 ofiar… dla miliardowych zysków z ropy naftowej oraz surowców Afganistanu i Iraku? Pamiętajmy o jednym: jeśli nie wiadomo o co chodzi… to z całą pewnością chodzi o PIENIĄDZE. I władzę.

Jak przejąć kontrolę nad roponośnymi terenami, przynoszącymi tak niewyobrażalne dochody? Odpowiedź jest prosta i brzmi ona: wojna. Tu pojawiał się jednak problem: w jaki sposób przekonać do niej pacyfistycznie nastawionych obywateli amerykańskich oraz kongres? Stworzyć monstrum (Osamę Bin Ladena, przywódcę terrorystów- co ciekawe: szkolonego i wspieranego przez CIA), i pretekst dla mas- by to monstrum znienawidzić. Stąd „ataki”. Chwilę po nich rząd jednogłośnie poparł działania zbrojne- najechano i przejęto kontrolę nad dwoma państwami… oraz nad bogatymi polami naftowymi.

Odróbmy lekcje: podobna sytuacja miała miejsce już w przeszłości, wystarczy spojrzeć na karty historii. Identycznym wydarzeniem był „atak” na Pearl Harbor. Obywatele USA nie popierali włączenia się Stanów do walk II Wojny Światowej. Potrzebowano pretekstu (wojna to przecież ogromne zyski finansowe)- wywiad wiedział, że Japończycy zaatakują… by znienawidzić wroga, placówki Pearl Harbor po prostu nie ostrzeżono… Tyle w temacie, historia lubi się powtarzać.

Co teraz? Niedawno znów mydlono nam oczy… „Osama Bin Laden został zabity w wyniku akcji sił specjalnych”. Ciała oczywiście nikt nie widział- kilka godzin później zwłoki spoczęły na dnie oceanu w nieznanym miejscu (…by zapobiec pielgrzymkom wyznawców islamu). Typowe tuszowanie dowodów w amerykańskim stylu, zaś szkolony przez rząd USA Bin Laden byczy się gdzieś prawdopodobnie pod palmami po kilku operacjach zmiany tożsamości.

Nie łudźmy się: cała afera 9/11 to pięknie skrojona robota dziennikarska, nagonka- w której informacje były filtrowane, i „podawane” (np. wpadka BBC, w której stacja oraz agencja Reuters nieprawidłowo poinformowały o zawaleniu się budynku WTC7 na ponad 20 min przed tym zdarzeniem (!). Nie ma co wierzyć w papkę serwowaną nam przez światowe media… Zwłaszcza, że na ten przykład CNN jest własnością General Dynamics- giganta korporacyjnego... i producenta broni, myśliwców, rakiet, systemów radarowych.

Niedowiarków nie będę przekonywał: oceńcie to sami. Poniżej zamieszczam link do filmu „911 in Plane Site” (http://www.filmweb.pl/film/911+in+Plane+Site-2004-261384). Niczego nie sugeruję, nie podpowiadam- obejrzyjcie to po prostu uważnie. 

                                           ( część 1/5 - pozostałe wyświetlą się po obejrzeniu)

Co ciekawe, obecnie ponad 46% amerykanów nie wierzy, że za zamachami stali terroryści z nożykami do cięcia kartonu. Żąda się ponownego śledztwa, jednak wydaje mi się, że ciężko będzie zmienić w ludziach obraz na inny niż ten, który wtłoczyły w nas media i manipulacje agend rządowych.

George W. Bush powiedział kiedyś: „Każdy naród, w każdym zakątku musi teraz podjąć decyzję: albo jesteście z nami… albo z terrorystami”… Pytam tylko, kto nimi jest tak naprawdę?


wtorek, 6 września 2011

A Message...

                              And I'm not gonna take it back...
                              And I'm not gonna say I don't mean that
                              Your the target that I'm aiming at
                              But I'm nothing on my own...
                              Got to get that message home



Znalazłem coś, czego w moim życiu nie miałem od dawna… Piękne, brązowe oczy nieustannie śmiejące się do mnie, zapach włosów tuż przy mojej twarzy, ciepło oddechu i jeden dotyk dłoni zdający się wypowiadać naraz więcej słów niż kilka trzystustronnicowych książek…

Pierwszy raz od długiego czasu nie zamykam się, nie uciekam. Nie włączają się alerty ostrzegawcze, bariery milczą jak zaklęte, chyba na nic też zdały się wszystkie mury, zasieki, pola minowe oraz pułapki jakie zdołałem wymyślić i rozmieścić wokół siebie na przestrzeni dwóch ostatnich lat…

Coś wewnątrz mojej piersi budzi się z długiego letargu, otrzepuje z grubej warstwy kurzu. Nowy oddech dnia, a ja błądzę tysiąc metrów w powietrzu, uśmiecham do swych myśli, stawiam nieostrożnie kolejne kroki i nothing else matters… Bo przecież „Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś”, prawda?

Uczę się powoli ufać, słuchać, patrzeć i zauważać. Być może wystawiam się tylko na kolejny strzał, ale to teraz nie jest ważne. Chcę w to brnąć… więc poddaję się grawitacji i temu, co nieznane… 


wtorek, 23 sierpnia 2011

Good Riddance!

                        It's something unpredictable, but in the end is right.
                        I hope you had the time of your life...



Zabawne, jak się czasami życie układa. Zastanawiam się, co nim rządzi i czy jest w tym wszystkim jakiś klucz, metoda. Coś na zasadzie prawa karmicznego: każdy twój uczynek z przeszłości będzie punktem odniesienia dla wydarzeń mających dopiero nadejść… czy generalnie to, co nam się przydarza to tylko suma chaosu, przypadek, jeden wielki zbieg okoliczności?

Zawsze byłem zwolennikiem teorii, że przeciwności i porażki, jakie nas napotykają są tylko drogowskazem do polepszenia swojego życia… bo jeśli dzieje się „źle”- to oznacza, że coś się w naszej egzystencji nie sprawdza, nie zdaje egzaminu. Wobec tego trzeba określić naturę tej dysfunkcji, a następnie ją usprawnić. Aż do skutku. I w tym momencie to, co uznaliśmy najpierw jako przegraną- w konsekwencji czasu okazuje się być naszym wewnętrznym zwycięstwem… Czyli uogólniając: zawsze możemy liczyć na happy end- sytuacja się naprostuje i będzie już super.

Często mijam na mieście ludzi bezdomnych. Zadaję sobie wtedy pytanie w myślach, jakie koleje losu i wydarzenia doprowadziły ich do takiego stanu… Bo przecież nie zawsze jest to patologia, alkohol, problemy z prawem, dostosowaniem się…

Jak się ma więc powyższa „zasada happy end’u” w takich przypadkach? Co, jeśli okaże się, że nasze życie może zależeć od wyboru np. tylko jednej decyzji, jednego ulotnego momentu- który jeśli przegapimy, nie da nam już nigdy szansy na naprawę sytuacji?

A może rzeczywiście istnieje jakieś przeznaczenie, ślepy łut szczęścia, zapisany przez coś/ kogoś kaprys-scenariusz naszego życia. Można to jakoś zaobserwować: postaw ten sam cel przed dwiema różnymi osobami- jak to jest, że kiedy ta pierwsza osiągnie go bez wysiłku, jak na prztyknięcie palcem, ta druga będzie sobie tymczasem zdzierać do krwi kolana i łokcie?

Są takie dni, że naprawdę się zastanawiam, czy przypadkiem nie przegapiłem „swojego” momentu- może nie byłem wystarczająco spostrzegawczy, minąłem się z nim- a teraz zwyczajnie za to płacę? 


poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Koszmar w Stumilowym Lesie

Natrafiłem ostatnio w sieci na dosyć interesujący artykuł: tytułowy „Koszmar w Stumilowym Lesie” właśnie.

Rzecz ma się o marketingowo- biznesowych perypetiach głównego bohatera książek Alana Alexandra Milne’go- misia o małym rozumku, znanego powszechnie jako Kubuś Puchatek. Może niekoniecznie owym biznesem pała się sam Kubuś: bardziej od niego swoje rekinie łapki wpychają w to przedstawiciele potęg korporacyjnych. Walka zawzięcie toczy się na froncie Slesinger i Disney, że o potomkach Milne’go czy Sheparda nie wspomnę. O co chodzi? Cóż… Jak sugeruje prawidło: „Jeśli nie wiadomo o co chodzi- zwykle chodzi o pieniądze”. W szerszym ujęciu: pieniądze, zyski, procenty, udziały, prawa autorskie, prawa sprzedaży i jeszcze raz pieniądze. 


- To co teraz będzie, Kubusiu?- zapytał przerażony Prosiaczek.
- Nic, Prosiaczku...- odparł smutno Puchatek, kładąc łapkę na plecach przyjaciela- Chyba musimy zaakceptować te warunki, bo inaczej prawnicy dobiorą nam się do tyłka, i puszczą z torbami...


Gdzieś poza wzrokiem przeciętnych odbiorców spuścizny po A.A. Milne rozgrywają się zażarte potyczki prawnicze, i chociażby ze względu na perspektywy potencjalnego zysku wartego miliony dolarów- nie są to potyczki fair play: można tu wymienić ukrywanie niekorzystnych dowodów, niszczenie dokumentacji przez Disney Corp. itp.

Świat patrzy jednak w inną stronę, co jest przecież normalne. Do kin wchodzi kolejna wysoko budżetowa produkcja na wyżej wspomniany temat, z biegiem czasu nasi kochani bohaterowie niestety nie są w stanie oprzeć się procesowi McDonaldyzacji: stonowane dotąd barwy zamieniają się w modne i mocno rażące (niekoniecznie gustem) kreski spod rąk speców od grafik komputerowych, wszędzie sztuczne, przyklejone uśmiechy (nawet u Kłapouchego- którego pesymizm przecież równych sobie nie ma… wróć: mieć nie powinien). Brakuje tylko Kubusia, który zamiast miodkiem opychałby się powiększonym zestawem z KFC, i Tygryska reklamującego najnowszego IPod’a. Ale kto wie, może niebawem ujrzymy i taki scenariusz.

Tak czy siak, niezależnie od tego, czy mi się to podoba czy nie- Puchatka jak zwykle przetrawi z uśmiechem na ustach olbrzymia rzesza ucieszonej gawiedzi. Zapewne patrzeć nie będę mógł na wysyp gadżetów, na których miś i spółka sprzedawać się będzie jak zawodowa prostytutka, ładując w kieszenie potentatów kwoty pieniężne do 7 zer po przecinku- bez zwrócenia większej uwagi na jawne bezczeszczenie przez nich oryginalnego przekazu, piękna, bezinteresownej magii dzieciństwa, niewinności… Czyli wszystkich wartości, które w całej tej opowieści były naprawdę istotne.

Generalnie- wszystko co napiszę tu ja, lub autor artykułu- to nieme wołanie w przestrzeń, zupełnie bez echa i odpowiedzi. Żremy tą korporacyjną, biznesową papkę wszyscy- niezależnie od statusu, poziomu rozwoju i zasobów portfela.

Wydaje mi się tylko, że gdyby Kubuś miał odrobinę więcej rozumku, to widząc, co zrobiono mu przez te wszystkie lata- przekręciłby się we własnym grobie…

Dla ciekawskich: cały artykuł znajduje się tutaj: http://www.filmweb.pl/article/Koszmar+w+Stumilowym+Lesie-76115. Zapraszam do lektury tudzież do refleksji osobistej lub publicznej, na forum poniżej.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Każdy ma swoją burzę...


                     suchy szept
                     nie za bardzo podniosły lirycznie
                     bo nie jesteś dwudziestoletni
                     wyruszający w świat na oklep
                     lecz taki ktoś byle jaki
                     w drugiej połowie życia
                     trochę poeta a bardziej przechodzień
                     pod powiekami kurz
                     a ten upór coraz bardziej z przyzwyczajenia

                     nie wypada inaczej
                     tylko poprzez ten suchy szept
                     wypowiedzieć te kilka kilkanaście słów
                     które chcesz by do kogoś tam dotarły.
                                                  - Andrzej Szmidt, „Szczoteczka do sumienia”, 1984 r.


Każdy ma swoją burzę. Znów obojętnieję. Na wszystko i cokolwiek. Tak, chyba mam już dosyć. Zakładam słuchawki, by nie słyszeć niczego poza dźwiękami muzyki- i idę... Mijam twarze, mijam ciała- widzę je, ale wcale nie chcę zauważać. Moją paranoją staje się unikanie, odwracanie wzroku… bo przecież wszystko musi być zawsze ok., prawda?

Nie mam już czasem siły. Muszę stąd po prostu wyjechać, z tego miasta zatrutego ludzką chorobą...