sobota, 29 grudnia 2012

Obcy w swoim mieście?



Od czasu, gdy jakieś siedem lat temu wyjechałem na studia z mojej rodzinnej miejscowości jestem tam raczej gościem. Przyjezdnym, który pojawiał się raz na miesiąc, dwa lub trzy, a niekiedy nawet i pół roku lub dłużej. Mimo tego, zawsze kiedy wracałem to miałem coś w rodzaju poczucia, że "rządzę tą dziurą". Nie w sensie terroryzowania sobą całej okolicy. Po prostu miałem taką świadomość, że to miasto jest MOIM miejscem, gdzie znam każdą ulicę, blok, ścieżkę, lasy czy twarze- mniej lub bardziej lubiane. W pewnym sensie kojarzyłem te rzadkie wizyty w domu z formą regeneracji, psychicznego odpoczynku od zgiełku Wielkiego Miasta. Czekałem na nie a potem wchłaniałem każdą cząstką siebie.

Tymczasem przyjechałem tu na kilka dni na święta i poczułem się obco jak nigdy. Zupełnie jakby coś się zmieniło: może w tym miejscu, może we mnie samym. Nie mogłem się odnaleźć, z nikim się też nie widziałem. Wprawdzie zacząłem ustawiać moją starą ekipę na jakieś spotkanie... ale w pewnym momencie odpuściłem, bo odniosłem wrażenie, że chyba tylko mi na tym zależy. 


Do Wielkiego Miasta wróciłem drugiego dnia świąt, ochoczo jak nigdy dotąd.  Jak do prawdziwego "domu". Być może tak się właśnie stało, że ta znienawidzona przeze mnie, brudna i zatłoczona, kąpiąca się w ścisku anonimowości Warszawa nagle stała się moim domem. Nową częścią nowego mnie. Bo co w ogóle tworzy pojęcie "dom"? Swój kąt i metry kwadratowe? Kolekcja kubków, nowe zasłony w oknach i telewizor? Własna meblościanka ze stajni IKEA? Ludzie? Kiedy wieczorem zasypiałem wtulony w Nią, pomyślałem nagle: "Jestem w domu, jest dobrze". Więc to chyba jednak nie jest kwestia tej meblościanki...

Dzisiejszego dnia obudziłem się dosyć wcześnie. Poćwiczyłem trochę, zjadłem śniadanie, potem szybki prysznic. Zalałem tumbler kawą z mlekiem, uzbroiłem uszy w słuchawki, odpaliłem mp3 i ruszyłem nad Wisłę. Pospacerować i odetchnąć świeżym powietrzem. Pogoda dopisała- nie było zbyt zimno, do tego na kilka godzin wyjrzało słońce. Zwolniłem tempo.

Na co dzień, goniąc do pracy, po zakupy, czy na spotkanie- pewnych rzeczy nie da się zauważyć, zarejestrować. Nie zwracasz uwagi na krę lodową, która spływa po rzece. Przechodzisz z obojętną miną obok ciekawego graffiti. Nie odnotujesz, że nawet pociąg przejeżdżający przez Most Gdański robi to z pewną dawką uroku. A o to w tym wszystkim chodzi.

Od dziś nie jestem już obcy w tym Wielkim Mieście. Od dziś "rządzę tą dziurą". 




poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gwiazdkowy papier toaletowy

Wesołych Świąt, ludziska! PS. Jeśli nie zastaniecie dziś pod choinką swoich wymarzonych prezentów... to poniżej macie odpowiedź na pytanie, co stało się z Waszym listem do Świętego Grubego :)




piątek, 21 grudnia 2012

Na wypadek końca świata...

Mówią, że to właśnie dziś ma nadejść koniec świata... Pamiętam, że tak samo mówili w roku 1999 i 2000. Na dacie 21 grudnia 2012 kończy się kalendarz Majów. Zwolennicy teorii spiskowych zacierają ręce. Oglądałem ostatnio jakiś program dokumentalny na Discovery o ludziach, którzy w obawie przed zagładą budują sobie schrony i bunkry z zapasami broni palnej oraz żywności. Na chwilę obecną na pięknym, bezchmurnym niebie nie widać żadnej asteroidy zmierzającej w naszym kierunku, po ulicach nie szwędają się grupy żądnych krwi zombie, zaś ja za dwie godziny ruszam do pracy. Czyli dzień jak co dzień...

Co do samego kalendarza Majów- czytałem, że zapowiadali oni raczej nie apokalipsę w znaczeniu jaki utarł się w naszej zbiorowej świadomości, a po prostu przełomową datę i zmierzch epoki: jakieś wydarzenie, które ma zmienić raz na zawsze postrzeganie istoty drugiego człowieka. A że w ich zapisach po dacie 21.12.12 nie widnieje nic dalej... Cóż, analogicznie- kiedy nam kończy się kalendarz... idziemy do sklepu i zwyczajnie kupujemy następny. 

Czasami lubiłem sobie wyobrażać Koniec Świata. Niespecjalnie wierzę w biblijną wersję sądu ostatecznego, najazd przybyszy z kosmosu ani apokalipsę żywych trupów. Najbardziej obawiałbym się, że to my sami- ludzie- moglibyśmy zgotować sobie zagładę. Jakiś nowy, okrutny konflikt zbrojeniowy lub ewentualnie gniew natury za sposób, w jaki czasami z niej korzystamy. Generalnie świat dążył zawsze w swej mądrości do równowagi, tymczasem my zaburzyliśmy i przekroczyliśmy ją już dawno temu... 

Tak czy inaczej- wydaje mi się, że perspektywa nadejścia jutra jest jednak nadal osiągalna i wysoce prawdopodobna. Jeśli nagle ujrzę na wieczornym niebie rozświetloną asteroidę pędzącą w naszym kierunku to po prostu pojadę do najbliższego sklepu monopolowego i pożegnam się z ziemskim padołem jakąś huczną imprezą. W ostatnich chwilach wypadałoby to wziąć "na klatę" :)





wtorek, 4 grudnia 2012

Grudzień i zakurzony plecak

Porywistymi podmuchami coraz mroźniejszego wiatru nadszedł grudzień. Można się zgodzić lub nie, ale moim zdaniem Wielkie Miasto nie wygląda w tej perspektywie jakoś szczególnie zachęcająco. Chociaż z drugiej strony trudno spływać zachwytem nad urodą pory roku, gdy wstajesz rano i jest ciemno, a gdy kończysz pracę i jedziesz do domu... znów jest ciemno. A wszystko to położone jakby w cieniu widma pośpiechu, tłumu i walki o uciekające minuty. Zimą można się zachwycić i nacieszyć... ale nie w towarzystwie szarych bloków. Rok temu udało nam się z M. wyrwać na kilka dni do Zakopca, i wtedy chyba pierwszy raz poczułem, że zaczynam nawet lubić zimę.  

Od zakończenia studiów w październiku minęły prawie trzy miesiące... A to oznacza, że dokładnie przez tyle nie ruszałem się poza Warszawę (nie licząc krótkiego wypadu koncertowego do Kielc). Spoglądam czasem na mój plecak, który kurzy się, zawieszony bezładnie na oparciu krzesła pod ścianą... I tęsknię trochę za tymi wypadami na zjazdy. Tęsknię po prostu za ruchem, przemieszczaniem się, kołyszącymi pomrukami autobusu, zmianą środowiska i widoków za oknem. Perspektywą, że wsiadam sobie z plecakiem w jednym miejscu, a cztery godziny później wysiadam jakieś 200 kilometrów dalej. Wdycham inne powietrze, spoglądam na inne twarze, kontempluję inną przyrodę i zwalniam tempo... Bo wszystko co wielkomiejskie- ten pośpiech, anonimowość, obojętność i dystans zostaje na te kilka dni gdzieś indziej- na jednym z przystanków Dworca Centralnego. Takie chwilowe wakacje: wsiadam, i do widzenia!

Odczuwałem ostatnio gdzieś w sobie taki nerwowy dyskomfort- prawdopodobnie spowodowany właśnie tym nie wyjeżdżaniem. Czasem czułem po prostu, że muszę spakować ten plecak i ruszyć, gdziekolwiek. Ale wiadomo- nie zawsze się da, bo albo brakuje hajsiwa, albo urlopu, powodu czy sprzyjających okoliczności. Za jakieś dwa tygodnie w końcu pojadę odebrać dyplom, więc będzie okazja by łyknąć trochę nowej przestrzeni. Ostatnio ciągnie mnie znowu do zdjęć, więc może wezmę ze sobą aparat i nawiedzę jakiś plener. Z dala od bloków i zgiełku godzin szczytu. 

   

środa, 28 listopada 2012

Dziecko najlepszego kumpla

Dzisiejszego poranka mój najlepszy kumpel T. podzielił się ze mną nowiną: w maju przyjdzie na świat jego pierwszy potomek. Radość... i poniekąd niedowierzanie. Jak to... dziecko? Ale już? W końcu jesteśmy jeszcze tacy młodzi... jeszcze nie pora, jeszcze jest tyle czasu... Zaraz za tą myślą dochodzi do mnie inna, że przecież mamy obaj prawie po 28 lat. Wskazówki zegara mają tą tendencję, że nie lubią zwlekać. On jakieś pół roku temu wziął ślub. Szybki kredyt, dom, teraz dziecko (chyba jestem w przysłowiowej "czarnej dupie"). 

Dosłownie tydzień temu zajrzałem na fejsbukowy profil mojego znajomego z czasów licealnych. Jest starszy ode mnie o jakieś trzy lata. Dokładnie tyle ma chyba teraz jego córka. K. zawsze lubił fotografikę- od czasu do czasu nadal coś cyka, jest na bieżąco z nowinkami. Ostatnio wrzuca na profil jej zdjęcia. Na szczęście (ku chwale jego poczucia gustu) nie są to zdjęcia typu: "Mój dzieciak właśnie upierdolił sobie japę kaszką", "Mój dzieciak wali klocka do nocnika", czy "Mój dzieciak się nażarł i teraz śpi". Fotografie jego autorstwa mają smak, wyczucie i treść. Pod spodem czytam komentarze jego znajomych- równolatków. Pamiętam ich z ogólniaka- banda freaków, skrajnych dziwolągów i buntowników idących pod prąd. A jak piszą? "Fajna dzidzia", "Mała modeleczka- i fotograf też niezgorszy"; etc., etc. ... 

Po dzisiejszej nowinie od T. uświadomiłem sobie, że nadchodzi ten moment w którym potencjalnie dołączam powoli do tego grona... Grona "poważnych i dojrzałych" ludzi, żyjących poważnym i dojrzałym życiem (i piszącym komentarze na fejsie... sami wiecie jakie: poważne i dojrzałe). I jest mi z tym dziwnie nieodpowiednio, jak w ubraniu które wygląda ładnie, ale jest za ciasne. W głębi siebie mam nadal 20 lat. Mimo, że dostałem już wielokrotnie od życia po dupie, jestem świadomy swego doświadczenia czy wiedzy o życiu- to nadal marzę o tym, by podróżować, zmieniać świat, mieć wernisaż własnych fotografii, wydać kiedyś książkę i zostać gwiazdą pieprzonego rocka. 

                                                       ...

Właśnie dotarło do mnie, że nigdy nie pisałem tu o T. Znamy się od 12 lat. Połączyły nas rzeczy, które innych na pewno by podzieliły. Tymczasem obaj przeszliśmy te wszystkie brudy ramię w ramię, bez złości i wrogości. I chyba scementowało to nasze ścieżki już na zawsze. Razem dojrzewaliśmy, mądrzeliśmy, wygłupialiśmy się i cierpieliśmy. Dziś rzadko się widujemy- inne miasta, duże odległości. Ale zawsze jakoś wyczuwamy zmiany u każdego z osobna... gdy dzieje się źle, czy coś ważnego. Empatia- telepatia. I tak oto, ten milczący, spokojny i mało wylewny typ stał się dla mnie jedną z najbliższych osób. Taki brat krwi, przyjaciel... teraz mąż i przyszły ojciec. Za kilka tygodni pojadę do domu i wyciągnę go na wódkę. 

czwartek, 22 listopada 2012

R.I.P. Stalking Cat

5 listopada 2012 r. w wieku 54 lat zmarł Dennis Avner- światu znany bardziej jako Stalking Cat. Dla osób zorientowanych co nieco w świecie tatuażu i modyfikacji ciała była to na pewno postać nietuzinkowa. W młodości pracował jako technik sonaru dla armii Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu kariery wojskowej rozpoczął zaś długoletni proces zmieniania swojego ciała- wszystko po to, by upodobnić się do tygrysa... a konkretnie- tygrysicy. Rodzice Dennisa wywodzili się z indiańskich plemion Lakota oraz Huron. W tradycji Huronów istnieje wiara w fizyczne przeobrażenie człowieka w jego duchowego patrona zwierzęcego lub totem. I tą właśnie drogą przez ponad dwadzieścia lat podążał Avner. Poddając się szeregom skomplikowanych operacji plastycznych, stał się poniekąd pionierem tego typu modyfikacji. Dzięki implantom na twarzy, chirurgicznej zmianie kości policzkowych, warg, nosa, uszu, spiłowaniu zębów, tatuażom pokrywającym całą powierzchnię ciała oraz piercingowi- udało mu się upodobnić do swego totemu. W krótkim czasie stał się jedną z tych osób które znalazły sławę, ale nie bogactwo. Był częstym gościem konwentów tatuatorskich, różnego rodzaju zjazdów "freak'ów", programów telewizyjnych i radiowych- podróżował po wielu krajach jako rodzaj ciekawostki (kilka razy odwiedził również Polskę). Jego bliscy i znajomi wspominają go jako człowieka spokojnego i sympatycznego... czasem równie smutnego, jak i niezwykłego. Kilka tygodni temu zmarł w swoim domu w Nevadzie. Na chwilę obecną nie podano oficjalnie przyczyny jego śmierci, z wielu pobocznych źródeł wynika jednak, że prawdopodobnie popełnił samobójstwo.  



Jego odejście w jakiś dziwny sposób mnie zasmuciło. Nie tylko dlatego, że regularnie śledziłem postępy jego transformacji. Był nawet jedną z postaci, które opisałem w mojej pracy magisterskiej na temat roli tatuażu w życiu młodzieży współczesnej. O śmierci Dennisa przeczytałem na jednym z portali informacyjnych. Przybiły mnie maksymalnie komentarze internautów... pełne nienawiści, odrazy i wrogości.

To naturalne, że z jego aparycją budził zapewne zarówno sympatię jak i niechęć- z tym pręgierzem skrajnych emocji przyszło mu podróżować przez całe życie. Nigdy chyba nie zrozumiem, jak można żywić do kogoś tyle jadu tylko dlatego, bo odważnie spełniał swoje marzenia, lub żył według własnych reguł i zasad? Ale to jest chyba takie typowo "polskie"- jeśli ktoś robi coś odmiennego niż wszyscy, jest przez to w jakikolwiek sposób 'inny' ...i co najgorsze- szczęśliwy, nasza recepta na to jest jedna: dobić, zniszczyć, skopać i zmieszać z błotem. Zastanawiam się, skąd to się bierze... i do czego prowadzi?

Jestem miłośnikiem tatuażu, sam posiadam dwa (i na tej ilości zapewne nie poprzestanę)- ale oczywiście nigdy nie zrobiłbym z sobą tego, co Stalking Cat... Mimo tego podziwiam go i szanuję- tak po prostu; poniekąd za odwagę, upór oraz wiarę w sens swoich poczynań. Gdziekolwiek teraz trafił- mam nadzieję, że osiągnął swój cel i jest tym, kim chciał być całe swoje życie- prawdziwym tygrysem. I żyje gdzieś szczęśliwie swoimi pozostałymi ośmioma kocimi żywotami...


niedziela, 18 listopada 2012

Tęczą w mur




Jakiś czas temu natknąłem się w sieci na dosyć ciekawy projekt street art'owy. Jego pomysłodawcą jest szwedzki graficiarz o pseudonimie Akay. Wśród ludzi zorientowanych w temacie jest to postać dosyć znana. W swoich początkach trudnił się graffiti, obecnie woli zaś tworzyć różnego rodzaju i formatu instalacje (także przy współpracy z innymi performerami) czy większe projekty, jak choćby jego sławny "Akayism"- http://www.akayism.org/

Myślę, że przy obecnej aurze pogodowej taki rower mógłby być miłą alternatywą także dla szarych, polskich osiedli...

piątek, 9 listopada 2012

Samsara

Czy film, w którym przez ponad 90 minut nie pada ani jedno słowo dialogu może być w ogóle interesujący? Okazuje się, że tak. 20 lat po nakręceniu kultowej "Baraki" reżyser Ron Fricke zabiera nas w poetycką wędrówkę przez 25 krajów i różnych kultur. Arcydzieło nosi tytuł "Samsara"- kręcono je przez 5 lat, wyłącznie na taśmie 70 mm... To jeden z tych obrazów, które wyciskają emocje i po prostu zmuszają do refleksji. 



Samsara - w hinduizmie, dżinizmie i buddyzmie termin ten rozumiany jest dosłownie jako nieustanne wędrowanie, czyli kołowrót narodzin i śmierci- cykl reinkarnacji, któremu od niezmierzonego okresu podlegają wszystkie żywe istoty. Po każdym kolejnym wcieleniu następne jest wybierane w zależności od nagromadzonej karmy. W buddyzmie samsara oznacza również cykl przemian, któremu podlegają wszelkie byty i zjawiska włącznie z naszymi myślami, uczuciami i ciałami. Jest to powtarzany w nieskończoność proces tworzenia i upadku. We wczesnych buddyjskich tekstach samsara nie oznacza odpowiedzi na pytanie: "Gdzie jesteśmy?". Bliższa jest pytaniu "Co robimy?". Zamiast miejsca jest proces: tendencja do ciągłego tworzenia światów i zamieszkiwania ich. Gdy jeden świat upada lub znika, ty tworzysz inny i idziesz do niego. W tym samym czasie spotykasz ludzi, którzy tak samo jak ty stworzyli swoje własne światy… 

Ta idea zdaje się mocno przyświecać całej tej produkcji. Obserwujemy tu zarówno rozwój cywilizacji oraz jej wpływ na świat, sylwetki ludzi, kultury, style życia, ale także piękno natury, jej potęgę i pewne prawdy, mechanizmy rządzące naszym uniwersum. Zapisane jest to symbolicznie na każdej klatce filmu... Jednocześnie obraz po prostu popycha i zmusza nas do refleksji. Bo sporo tu kontrastów. Pęd metropolii, "kultura" świata zachodu, degeneracja i spłycanie duchowości człowieka zderzają się tu z wartościami, które przetrwały jedynie w niezliczonych zakątkach świata: w górach Tybetu, w amazońskiej dziczy, czy wśród plemion Afryki...

Wydaje mi się, że trzonem i lustrzanym odbiciem tej opowieści są dwie buddyjskie prawdy: istnieje cierpienie, ale też przemijanie zjawisk. Na dłuższym odcinku czasu to pierwsze powodują pieniądze, konsumpcja, złe uczynki i bezrefleksyjne, głupie pojmowanie życia. Jeśli uświadomisz sobie, że to wszystko co posiadasz i w czym odnajdujesz stałość- kariera, majątek, władza, prestiż- stanowi jedynie okruch, po którym  jutro nie będzie nawet śladu... to czy rzeczywiście dasz radę zasnąć spokojnie? Czy nagle zrozumiesz, że być może nie poznałeś nigdy prawdziwego znaczenia słowa szczęście

Świat przemija. Zjawiska przemijają. I ty też przeminiesz. Tak jak choćby najprostszy przykład, który tak często przewija się przez film: cykl dnia i nocy. Bez bólu, dźwięku, pamięci, znaczenia. Jak misterne mandale usypywane w "Samsarze" przez mnichów całymi tygodniami. Widzimy to i wiemy, że wymaga to czasu, precyzji, cierpliwości. Może to kogoś zdziwić, że kiedy skończą- bez żalu oraz cienia wahania rozsypią swoje dzieło... i zaczną od początku. Bo istnieje przepływ, przemijanie, powtarzalność cyklu narodzin, śmierci... a także odrodzenia.

środa, 24 października 2012

Turn back the river

Jestem niewolnikiem własnych myśli. Od jakiegoś tygodnia nie mogę pozbyć się przekonania, że życie znów ucieka mi gdzieś przez palce. Budzę się rano już z automatu. Wyćwiczenie organizmu- nawet nie trzeba nastawiać budzika. Powinienem wstawać rześki, wypoczęty. Tymczasem boli mnie umysł, boli mnie głowa, boli mnie ciało. Pierwsze koło ratunkowe: prysznic, kawa i śniadanie. Wyścig do tramwaju. Słuchawki, mp3 i na godzinę mnie nie ma. Ostatnio nauczyłem się siadać w środkach komunikacji miejskiej i nikomu nie ustępować miejsca. To nie jest brak wychowania. Po prostu bolą mnie nogi. Około 17- 20 piosenek później jestem na miejscu. Praca, praca, praca, praca, praca. Bądź miły (tak naprawdę nie jestem- to tylko taka maska). Dziesięć h i wychodzę. Czekam na tramwaj. Słuchawki! Godzinę później jestem już w domu. Odpalam kompa. Coraz rzadziej włączam muzykę. FejsBÓG, poczta. Niekiedy robię sobie kolację. W okolicach północy kładę się spać, myśląc o kolejnym dniu pełnym fascynujących przygód.

W to wszystko wplatam jakoś zakupy, próby z zespołem, spotkania z Nią. No właśnie- powinniśmy robić dużo szalonych rzeczy. Przecież jesteśmy młodzi. Zaszaleć w lokalu, bywać na imprezach, chodzić na spacery, zwiedzać, może jakiś sport do tego. Niestety, tak się nie dzieje. Ciężko mi ostatnio przyznać się przed samym sobą, że po prostu brakuje mi na to sił. Zresztą, trudno raczej żyć highlife'm za 1000 zł/ miesiąc. 

Kilka dni temu odświeżyłem sobie film "Into the wild". I znów zacząłem marzyć o ucieczce. A więc wstaję rano. Jadę do tej pieprzonej pracy. Nieprzytomny wzrok obojętnie odwracam do okien tramwaju. Z całej siły pragnąc uwolnić się od każdej rzeczy która zatrzymuje mnie tu na miejscu... Kanonada myśli, kanonada krzyku i pytań:

            Czy jest to twoja ziemia obiecana?
            Czy tego naprawdę chcesz?
            Czy to jest twoja pieprzona droga?
            Czy to twoje życie czy nie?

            Czy naprawdę wierzysz w Boga?
            Czy naprawdę wierzysz w ludzi?
            Czy naprawdę kiedykolwiek się zakochałeś?
            Czy naprawdę rozumiesz sens?

Mam swoją kartę kredytową. Mam swój telewizor. Znam ścieżkę gwiazd, ale nie znam siebie. Żyjemy na zmarnowanej ziemi. Żyjemy w pustych pokojach. Pośród zniszczonych pomników
i tysiąca głupich książek. W naszych zamglonych miastach jesteśmy cieniami stworzenia: z bezmyślnymi głowami w chmurach i myślami jak dym z kominów. A ucieczka jest niemożliwa.
 




czwartek, 18 października 2012

"I co dalej?"

Nadeszła wiekopomna chwila: tak, tak- obroniłem pracę magisterską. Zgodnie z moimi przewidywaniami, cały ten epizod jest raczej mocno przereklamowany. Nie zrobiło to ze mnie lepszego człowieka, nie czuję się bardziej wyjątkowo, nie otrzymałem także żadnych dodatkowych super-mocy (a szkoda). Mogę sobie ewentualnie dopisać- w pełni oficjalnie- skromne trzy literki: Mgr, przed nazwiskiem. Na chwilę obecną nie umiem sobie jednak nawet wyobrazić, w jakiej życiowej sytuacji mógłbym tak postąpić... Hmm, i co dalej...?


No właśnie. "I co dalej?"- nawet nie uwierzycie, ile razy usłyszałem to pytanie z ust osób, które dowiedziały się o mojej obronie. Dosłownie jak litania, lub stała i obowiązkowa pozycja pytaniowa przy tego typu okazjach. Aż przypomniał mi się dialog z mojego ulubionego filmu pt. "Fight Club":

- Mój ojciec nigdy nie skończył studiów. Więc było bardzo ważne, żebym ja je skończył.
- Brzmi znajomo.
- Więc skończyłem studia. Dzwonię do niego z daleka i mówię: "Tato, co teraz?". On mówi: "Znajdź pracę".
- To samo u mnie.
- Teraz mam 25 lat. Powtarzam mój coroczny telefon. "Tato, co teraz?". On mówi: "Nie wiem… Ożeń się?"



Czy naprawdę jesteśmy aż tak głupi i ograniczeni, żeby nie dostrzegać innych perspektyw na życie? Czy być może społeczeństwo i to wszystko co nas otacza zamknęło nasze myśli na świat tak skutecznie, by powtarzanie pytania: "I co dalej?" było jedynym rozsądnym rozwiązaniem, jakie może przyjść do głowy? Wygląda na to, że chyba tak. Zapamiętajcie, drogie dziatki: jest tylko jedna prawidłowa ścieżka, jedna możliwa droga. Zdaj maturę. Idź na studia. Zdobądź tytuł. Znajdź pracę. Znajdź dziewczynę. Ożeń się. Miej dwójkę dzieci. Chodź na wybory. Do kościoła. Płać podatki. Weź kredyt. I spłacaj go do dnia swojej śmierci. 


Ktoś mi kiedyś powiedział, że to się nazywa: "Skrócona biografia przeciętnego polaka". Papka wpychana nam przez gówniane seriale bajkowego świata te fau en'u. Powtarzana jak prawidło przez ciocie, babcie, sąsiadki i masy tych, którzy w chaosie tej wszechobecnej propagandy najwyraźniej zapomnieli, jak się używa mózgu. 

Nie musisz żyć w ten sposób. I nie musisz myśleć, że musisz. Że powinieneś. Bo wszyscy tak robią. Bo łatwiej, (może) wygodniej. Olej to. Załóż zespół rockowy, zapisz się na wolontariat do innego kraju, wybierz się w podróż bez korzystania z usług biura turystycznego. Cokolwiek. Żyj tu i teraz, i nie pozwól by rządził tym powszechnie przyjęty schemat. Pieprz swoją emeryturę- i tak nie dożyjesz, by się nią nacieszyć. Gromadź emocje, wspomnienia, wrażenia kiedy masz na to czas, bo za te czterdzieści lat- gdy w końcu otworzą ci sie oczy- zrozumiesz, że nic tak naprawdę nie przeżyłeś. 

                                        "I co dalej?" 
                                        "Co teraz?!"
                                        "Co dalej?"

Co dalej? Mówię: Nic. Dalej będę żyć.

wtorek, 16 października 2012

Biegnij...

Przyjemnie jest dokonać czegoś, co wymaga dawki poświęcenia, uporu i wytrwałości. Ja akurat od dwóch lat planowałem wystartować w jakimś biegu na dystansie 10 km. Być może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że na przykład trzy lata temu ważyłem dorodne 110 kg (... bynajmniej nie była to rzeczywistość jak u panów z siłowni: "Jest MASA- teraz tylko rzeźbić"), i przebiegnięcie paru metrów do przystanka kończyło się z reguły dziesięciominutową zadyszką... 

Pewnego dnia postanowiłem się jednak dosłownie "wziąć za siebie"- zacząłem biegać. Nie było wizyt w Decathlonie, kupowania specjalnych butów, ergonomicznej, "oddychającej" odzieży sportowej... Po prostu dres, t-shirt, najzwyklejsze trampki, i jazda! Tak btw. to jest chyba obraz naszych czasów: moja znajoma na ten przykład chciała zacząć zrzucać kilogramy razem ze mną... niestety nie rozpoczęliśmy wspólnych treningów- nie miała profesjonalnego obuwia ani stroju. Do dziś się po niego wybiera :)

Tymczasem ja zrzuciłem balast dosyć szybko: teraz ważę 80 kg. Bez diet, głodzenia się, etc. 07.10.12 wystartowałem w moim pierwszym biegu na 10 km. Spokojnie i bez wysiłku pokonałem go w 59 min: 41 sec. Nie kierowała mną presja rywalizacji, nagrody, wyróżnienia... to robi się po prostu dla siebie samego: by sprawdzić na ile mnie stać, oraz jak wiele mam w sobie uporu i determinacji. Aby pokonać jakieś granice...


Myślę, że posiadanie i spełnianie marzeń to jedno z największych błogosławieństw, z jakich możemy korzystać. Mam taką refleksję, że właściwie więcej radości i zadowolenia sprawia mi sam proces dążenia... niż jego finalne osiągnięcie. Kiedy trzeba się napracować, wysilać, zacisnąć zęby... to jest czas, który później doceniamy najbardziej. Warto biec przed siebie, dalej... Cokolwiek ten bieg może dla nas oznaczać.


niedziela, 7 października 2012

"Bo ja się umiem bawić bez alkoholu..."




Wczoraj przeżyłem bodajże jedną z najdziwniejszych imprez w moim życiu. Z uwagi na to, że następnego dnia miałem startować w biegu na 10 km (a uwierzcie: ciężko się biega na takie dystanse z bolącą głową) wieczór spędziłem sącząc soki na zmianę z colą. Zero procentów. Ostatni raz coś takiego przydarzyło mi się, kiedy byłem chyba w 2 lub 3 klasie ogólniaka... 

Jak wrażenia? Naprawdę dziwnie. Być może dlatego, że z natury jestem dobrym obserwatorem. Bo cóż innego robić, gdy wszyscy wokoło ciebie bawią się świetnie po katalizatorze zwanym "odwagą w płynie"? Więc siedziałem... i rejestrowałem detale. Poniekąd miałem niezły ubaw. Oto na czoło wysunął się prawdziwy Król Parkietu Po Kilku Głębszych. Nieco dalej śmiałe pląsy sadziło następne zagubione dziecko "You can dance". W centrum niepodzielnie rządził zaś bezzębny Pinoczet marki Pinoczet*, który z solidną dawką procentów we krwi oscylował na pograniczu wodzireja-gwiazdy (w negatywnym ujęciu) z domieszką publicznego ekshibicjonizmu. 

Puby zawsze były dla mnie interesującym punktem do obserwacji natury człowieka. Sam pracowałem kiedyś za barem przez dobre półtora roku- chyba nie ma lepszego miejsca, które w tak krótkim czasie ujawniałoby charakter oraz prawdziwą twarz ludzi jacy się tam pojawiają. Wiadomo- każdy z nas nosi jakieś maski. Ale pod wpływem alkoholu dzieje się nieraz coś zaskakującego: jedni te maski ściągają- pokazują rzeczywisty obraz siebie... z kolei inni przywdziewają kolejne- takie z dużymi napisami na czole: "Popatrz, jak się świetnie bawię", "Jaki jestem zajebisty", etc. 

Myślę, że to smutne, kiedy w dzisiejszym świecie swoje prawdziwe oblicza możemy pokazywać dopiero po wypiciu kilku piw. Wtedy nawet z nakładką "Oficjalny Król Imprezy" ukazuje się wewnętrzna frustracja, kompleksy, zmartwienia. To wszystko widać bardzo wyraźnie. Ucieczka i chęć zapomnienia, jeden moment obojętności na codzienność który nic nie wniesie (oprócz bólu głowy następnego poranka). Dziwnie jest obserwować taki spektakl zupełnie na trzeźwo. Robi mi się wtedy jakoś smutno, i żal... Ale tak to już chyba jest. Wypij z kimś kilka pięćdziesiątek a zobaczysz z kim masz do czynienia. 

Przypomniały mi się nagle słowa Pana Wojtka- gościa, który pił regularnie u mnie w lokalu: "Wiesz, alkohol nie rozwiąże Twoich problemów... ale z drugiej strony mleko też".

______________
* Pinoczet marki Pinoczet- określenie wymyślone przez mojego dobrego kumpla Sebastiana S., gdzieś na pograniczu roku 2002. W telegraficznym skrócie oznacza to po prostu nic innego, jak Brzydką Dziewczynę. Ale taką BARDZO brzydką. Taką, gdzie "czasem wina brak" to zbyt mało- i trzeba sięgnąć po denaturat.  

niedziela, 30 września 2012

Czekam...



Kocham Youtube'a. Naprawdę. Od paru dobrych lat szukam dzięki niemu nowych brzmień... i takich "smaczków" jak ten powyżej. 

Często zastanawiam się nad fenomenem muzyki. Jak to jest, że czasem naprawdę nie trzeba tworzyć skomplikowanych struktur? Tak jak tutaj: trzy akordy na krzyż, cztery proste linijki tekstu (cover Eltona Johna, tak by the way), zaledwie minutowy występ. A jednak- dzieje się magia. Kolejny raz- teatr jednego człowieka. Już przyzwyczaiłem się do tego, że Fru to żywy, chodzący strumień emocji...

W moim życiu jest tak, że jakimś ważnym chwilom towarzyszy muzyka: pojawiają się konkretne piosenki które dziwnym trafem zawsze trafiają w sedno tego, co akurat czuję, co chciałbym przez nie wyrazić, wykrzyczeć lub dać ujście emocjom i myślom. Niekiedy mam wrażenie, że to wszystko jest jak film: kolejne klatki, kolejne wydarzenia, metamorfozy, ścieżki dźwiękowe. 

W tym tygodniu poznam prawdopodobnie termin mojej obrony. Już od dawna nie odczuwałem tak wyraźnie, że naprawdę stoję u progu jakiegoś istotnego etapu. Coś się ewidentnie kończy... ale też i zaczyna. Spoglądam trochę wstecz i robię małe podsumowania. Coraz rzadziej wierzę, że rządził tym jedynie ślepy przypadek lub ciąg losowych zdarzeń, które nie układały się w konkretny wzór. Nic z tych rzeczy... Wszystko jest jakby spójne i połączone. Jedno warunkuje drugie, a ja z każdym kolejnym dniem coraz bardziej zaczynam rozumieć moją dotychczasową drogę. (... albo tak mi się jedynie wydaje). Cóż, czas pokaże. Na razie jeszcze czekam...

środa, 26 września 2012

Halo, odbiór!

Właśnie dotarło do mnie, że chyba pierwszy raz od jakichś dwóch miesięcy położę się dziś spać bez żadnych zmartwień i trosk. Zamykam stopniowo wszystkie niedokończone sprawy: szkolenia firmowe mam za sobą; zaś w aktach dziekanatu leżą sobie trzy oprawione egzemplarze mojej pracy magisterskiej. Indeks i dokumentacja dostarczona, zegar odpalony- teraz jedynie mogę czekać spokojnie na termin obrony. Dawno już nie czułem takiej ulgi- prawdziwy "kamień z serca"… Nie ma co ukrywać: ostatni miesiąc, czyli końcowy etap mojej pisaniny nie miał w sobie nic ze słodkiej sielanki pracy naukowej. To naprawdę była walka z czasem i samym sobą: pot, krew, zaciskanie zębów i liczne bluzgi… Odbiło się na tym wszystko dookoła: nie było kontaktów z Nią, z przyjaciółmi, nie było mowy o hobby… z kolei ja sam zamieniłem się w małe, chodzące, znerwicowane i sfrustrowane centrum ciemnych chmur burzowych, szukających okazji na wyładowanie złej energii… Aż do dziś, kiedy ze sporym łutem szczęścia udało mi się dopełnić wszystkich formalności.


Gdzieś w głowie kiełkuje mi teraz myśl, w którą nie potrafię jeszcze na dobre uwierzyć. Jakiś tydzień, ewentualnie dwa- i zakończę naprawdę spory rozdział mojego życia. Będę miał wreszcie czas… na to co kocham, co lubię, a z czego niekiedy trzeba było rezygnować ze względu na szkołę. Koniec ze spoglądaniem na plany zajęć, rezerwowaniem weekendów, dojazdami i co semestralnym spłukiwaniem się z gotówki… Rety… Myślę o tym, i nadal nie dowierzam. Zapowiada się naprawdę piękna perspektywa. Już nie mogę się doczekać. 


czwartek, 13 września 2012

The Lion's Roar


                         Sometimes I wish I could find my rosemary hill
                         I'd sit there and look at the deserted lakes and I'd sing...

                         And every once in a while I'd sing a song for you,
                         That would rise above the mountains and the stars and the sea
                         And if I wanted it to... it would lead you back to me.



Czy potrafisz sobie wyobrazić, że pewnego poranka wstajesz z łóżka, pakujesz niezbędne rzeczy... i uciekasz? Zostawiasz pracę, wszystkie przykre obowiązki i sprawy, które MUSISZ (a wcale nie chcesz) załatwić. Nie ma telefonu, fejsbuka, telewizora. Zapomnij o komputerze, tramwajach, pośpiechu i hałasie godziny szczytu. Absolutne "nogi za pas i do widzenia!" - nikt nie wie, gdzie jesteś; nikt cię nie znajdzie...

Tydzień temu zaliczyłem taką ucieczkę. Szybki wyjazd: tylko ja, Ona, cisza i szum drzew. Po raz kolejny przypomniałem sobie, że najlepiej odpoczywam leżąc na trawie i gapiąc się w niebo. Ostatnio ciągnie mnie jakoś w stronę minimalizmu. Przeraża mnie to codzienne otoczenie: te sprawy, ten bieg, i te wszechobecne rzeczy, rzeczy, rzeczy... Kto wie- może dopiero gdyby ich zabrakło, zrozumielibyśmy co to znaczy żyć tak naprawdę? 

Niekiedy mam wrażenie, że ciągle gonię własny ogon. Taka chora karuzela haseł i komunikatów: muszę to, muszę tamto... Myślę o tym, napędzam ten durny mechanizm i jeszcze bardziej próbuję wszystko rozpaczliwie chwytać, okiełznać oraz kontrolować. Zwykle zaczyna w takich chwilach działać zasada- im bardziej chcesz, tym łatwiej całość ucieka ci przez palce... Jakie to przykre, że tak często tracę wtedy grunt pod nogami i nie potrafię powiedzieć sobie samemu "stop!". A być może powinienem... Bo dobrze jest mieć czasem obrany kurs... głupio tylko stać się niewolnikiem własnego steru. 


środa, 5 września 2012

Mądrości Pana Turgieniewa




                                      "Nową wiarą serce napełniłem
                                       I znów duszą jak dziecko się stałem:
                                       I spaliłem wszystko, co wielbiłem,
                                       Uwielbiłem wszystko, co spalałem"

                                                      
                                                                   - Iwan Turgieniew, "Szlacheckie gniazdo"

Powyższe słowa były mi towarzyszem przez wiele długich lat, by niespodziewanie rozpłynąć się jakby w powietrzu na kształt amnezji- bo nie dość, że zapomniałem o ich brzmieniu, to do tego zupełnie nie mogłem przypomnieć sobie źródła ich pochodzenia. Aż tu nagle... Voila!

Frazy takie jak te mają wielką moc. Mądrość. Zwłaszcza, gdy przyglądasz się swemu życiu na zasadzie "tu i teraz"... mając jednak świadomość absolutu spraw gdzieś w tyle. Taki rodzaj drogowskazu zawsze otwiera ci szerszą perspektywę. Spróbuj narodzić się codziennie na nowo, każdego jednego poranka. Powstań, nie trzymając kurczowo i ze strachem rzeczy, które przyzwyczaiłeś się rozważać w kategoriach "stałości". Bo stałość nie jest tutaj żadną poprawną odpowiedzią...

Myślę, że palenie za sobą mostów jest w zasadzie dobrą rzeczą- takim błogosławieństwem. Dzięki temu masz przynajmniej pewność jednego: zawrócić zwyczajnie nie możesz, więc jedynym rozwiązaniem jest droga przed tobą. Zawierająca znak z napisem: PROGRES. 

 

piątek, 24 sierpnia 2012

Hello and I'm crashing...

Kiedy jestem samotny cały świat wydaje się śpiewać we mnie. Mówi o tym, mówi o tamtym. O rzeczach które się zdarzają, lub ewentualnie mogą mieć miejsce. Oczywiście- jeśli same tego chcą. To jest trochę jak walka myśli. Nic nie nadąża za ich przepływem, i nic nie kontroluje ich treści. 




Tęsknię za wolnością, za osobą... za byciem przynależnym, i pozbawionym cum jednocześnie. Wolny okręt z niemym kapitanem, który płynie według kompasu idealnie wskazującego kurs...

Nie wiem co czyni świat magicznym. Są chwile, kiedy wiele spraw wydaje się być totalnie bez sensu. Jakiś pęd za karierą, ciśnienie, stres. Jesteśmy zahukani, osaczeni... A jednak nie dajemy się, walczymy. Kumulacja sił, ostatni zryw- wbrew rozsądkowi, woli, wszystkiemu. Wstajemy, otrzepujemy spodnie z popiołów- silniejsi, mądrzejsi. I wtedy czujemy, że warto- mimo, pomimo... To dzieje się wewnątrz nas. Zamknijcie oczy i zwolnijcie hamulce. 3... 2... 1... I nic nie ma znaczenia. To żyje jak płomień świecy. Potrącane przez biegnące chwile codzienności, bezsprzecznie i bez litości. Tutaj, w galopie każdej minuty uciekającego czasu. Wystarczy się tylko skupić...

W mojej głowie uniwersum śpiewa zawsze odpowiednimi piosenkami. Istnieje multum gitarzystów, którzy "szukają"... Jakiś Vai, jakiś Satriani, inni... John Frusciante należy do tych, którzy odnaleźli, widzieli, zrozumieli i wrócili. 


sobota, 11 sierpnia 2012

Weak and powerless





Niektóre teledyski- zwykle te mniej popularne- są kręcone nie dla pieniędzy, promocji czy usatysfakcjonowania własnego ego muzyków. Szczególnie lubię te, które ocierają się o pewien artyzm... kontrowersyjne, skomplikowane, nieprzewidywalne- gdzie ohyda przeplata się z pięknem, łącząc w jedną całość.

Jak powyżej, w piosence pt. "Weak and powerless" zespołu A Perfect Circle (mój nr 2 na liście ulubionych kapel, zaraz za Tool... zresztą: dwie różne formacje, i jeden- ten sam wokalista: Maynard James Keenan).

Teledysk jest- jakby to powiedzieć- utrzymany w "Tool'owej" konwencji... Generalnie jak zwykle nie wiadomo, o co chodzi... ale zapewnione mamy jakieś 4 minuty ciekawych wrażeń estetycznych. Mroczny klimat, pełen metafor, symboli i kontrastów. Piękna, naga kobieta (wiedźma?) skrada się w głuszy, polując po drodze na wszelkie plugastwo... żmije, jaszczurki, robactwo. Gdzieś w tym wszystkim czai się doza szaleństwa, groza, strach i desperacja... lub tęsknota za metafizyką, niezrozumiałym- ten rzadki pierwiastek, który tak bardzo pociąga mnie w sztuce Beksińskiego, Szukalskiego, Grey'a czy Gigera. 


sobota, 4 sierpnia 2012

Głosy w mojej głowie




                                          Szumią jak liście
                                          Wiatrem smagane
                                          Skąpane w sprzeczności
                                          Myśli na strzępy rwą

                                          Instynktem zwierzyny
                                          Szepczą sobie
                                          Knują i kuszą
                                          Podpowiadają

                                          Więcej ciągle chcąc
                                          Więcej ciągle pragnąc
                                          Nie najedzone
                                          Nie nasycone

                                          O wolności wciąż marzą
                                          Sercem kontroli pełnym
                                          Zło za przewodnika mają
                                          Z Dobrem za rękę idąc

                                          Nigdy nie milkną
                                          Zawsze niespokojne
                                          Snu ciepłego nie zaznają
                                          Głosy w mojej głowie


niedziela, 22 lipca 2012

Znajdź sobie samochód...

                             "Get yourself a car and drive it all alone
                              Get yourself a car, ride it on the wind..." 



 
Dwa tygodnie temu wróciłem z mojej corocznej wyprawy samochodowej po Europie. Trzecia edycja objęła tym razem Czechy i Austrię… pięknie było- i jak zwykle tylko: szkoda, że tak krótko.

Myślami jestem dziś gdzieś daleko, w drodze. Tęsknię do tego uczucia… kiedy mam świadomość, że wsiądę zaraz do samochodu i na parę krótkich chwil oderwę się od rzeczywistości, zostawiając dosłownie wszystko za sobą. Taki rodzaj ucieczki. Bo przecież wiem, że za kilka dni przyjdzie mi wrócić, zejść z obłoków na ziemię. Ale póki jadę, przemieszczam się- nie ma mnie, znikam. Patrzę tylko przez szyby na zmieniający się horyzont. Na słońce, chmury i drzewa. Nikt nic nie mówi, a ja mam w dłoniach ulotne strzępy czasu tylko dla siebie oraz swoich myśli. I wolność w oczach, wpatrzonych w mijane krajobrazy.




niedziela, 15 lipca 2012

Historia blizn


                                Czy można wszystkie koszmary
                                idąc bez strachu, obaw i wiary
                                w jedną walizę spakować
                                cień na słońcu pocałować
                                wyjechać, zostawić w drodze
                                życiu w twarz zaśmiać się srodze
                                i nie patrząc za siebie, przez ramię
                                na dłoni kolejne pogładzić znamię?





środa, 4 lipca 2012

Frusciantism

 "Tkwię pośrodku niczego
  Myśląc o sprzątnięciu tego
  Gdy decydujemy się odejść tracimy więcej niż tylko to co nas otacza
  Okrążyłem strony tego wszechświata który jest
  Poza granicami wszystkich istnień
  Gdzie światło nigdy się nie kończy

  Powinniśmy być wdzięczni bogom
  Kimkolwiek są naprawdę
  Podejrzewam że mogę trafić do piekła
  Pamiętam moment w którym upadłem

  Cokolwiek co mogłoby się zdarzyć jest tak samo realne jak to co mówię
  Jeśli coś jest niczym to nie może być czymś w żaden możliwy sposób
  Gubisz się w dalekich krainach, które są pod twoimi stopami
  Przeważnie schodzisz niżej w nieskończoność

  Powinniśmy być wdzięczni za to kim jesteśmy
  Nieważne czy znamy siebie czy nie
  Idę obok siebie
  Żadne z nas nie słucha zbyt uważnie

  Obawiam się czasu który nie nadchodzi
  Jak człowiek na krzyżu nie czuję lęku nie mogę uwierzyć w to co mówię
  Musisz czuć swoją kwestię...
  Musisz czuć swoją kwestię..."



 John Frusciante (gitarzysta Red Hot Chili Peppers) zawsze był dla mnie kimś w rodzaju rockowego mistyka. Kiedy słucham jego gry i śpiewu, lub obserwuję jak porusza się wśród dźwięków na scenie- przez ciało przechodzi mi setka myśli, emocji oraz uczuć. Wszystko to działanie jednego człowieka i jednej potężnej siły: wrażliwości. Z niego to po prostu wychodzi samo. Łatwo to zauważyć w subtelnych detalach: sposobie w jaki trzyma gitarę, w mimice twarzy, gestach. Gdy widzę coś tak szczerego, trudno oprzeć mi się wrażeniu, jakby Fru w swoim życiu przeszedł jakąś niewidoczną granicę pomiędzy wymiarami. Wydaje się, jakby był w połowie tutaj, i w połowie tam- gdzie ludzkie poznanie już nie sięga. Nie umiem tego wyjaśnić- dla mnie jego styl to czysta magia.

W jednym z wywiadów dla magazynu Rolling Stone Fru powiedział kiedyś coś takiego: "Muzyka jest twarzą boga. Gdy w grze na gitarze intelekt przeważa nad duchowością, nie dociera się na najwyższe szczyty. Tak długo jak ulegam tym mocom, moja twórczość jest pełna znaczenia, jest sensowna". I coś w tym jest. Od kilku dni słucham jego nagrań prawie cały czas. Czuję tam to, czego szukam od zawsze w muzyce: szczerość, prawdę, jakiś uniwersalizm, absolut. Coś ponadczasowego, nie dającego się ogarnąć i zamknąć w małych, przyciasnych szufladkach katalogów. 

Wrażliwość, uczucia, serce, dusza. Frusciante klucz do ujarzmienia tych żywiołów odnalazł w melodii i emocjach, nagrywaniu metodą analogową, brudzie w dźwięku... Dzięki temu mamy coś istotnie wartościowego- PRAWDĘ, nie zabijaną przez technologię oraz komputery. I to słuchać w każdej minucie jego utworów...



piątek, 29 czerwca 2012

Schody

                                         
                                         Schodami życia się wspinam
                                         i czasem sam siebie pytam
                                         mijając oczy stu osób
                                         w jakiż to cholerny sposób
                                         żyjąc wśród kamieni 
                                         w głaz się samemu nie zmienić...




środa, 20 czerwca 2012

"Dla mnie też... "

      "Dla mnie też niezbyt łaskawy był dzień.
       Dla mnie też za długa zima i zła.
       Dla mnie też, ale przyznaj, że w sumie się żyje cudnie.
       I przestań wyć!"




Są takie dni, kiedy naprawdę mam ochotę rzucić wszystko w jasną cholerę… Paru kretynom z mojego otoczenia dać kolokwialnie w mordę, lub przynajmniej powiedzieć kilka gorzkich, aczkolwiek szczerych słów. Bez cenzury, gryzienia się w język i silenia na uprzejmość. Potem przydałoby się, by mi ktoś na moment wyłączył jeszcze zmysły. Bym wracając do domu tramwajem nie musiał słuchać tych żałosnych rozmów prowadzonych przez istoty bezczeszczące nazwę gatunku określanego jako homo sapiens… Cytując Mistrza Twaina: "Są chwile, gdy chciałoby się powiesić cały rodzaj ludzki i skończyć tę farsę".

Odczuwam coś, co określiłbym jako "zmęczenie materiału"… Potrzebuję urlopu, wyjazdu, i odcięcia się na moment od tego wszystkiego co MUSZĘ codziennie robić. A niekoniecznie może chcę.

Ech… Ponarzekałem sobie. "… ale przyznaj, że w sumie się żyje cudnie". Jutro wstanie nowy świt.


sobota, 16 czerwca 2012

Think twice...





Jakiś czas temu wracałem sobie tramwajem z pracy. To był ciężki dzień. Miałem wszystkiego już serdecznie dosyć- wsiadłem do wagonu, zająłem jedno z wolnych miejsc siedzących. Słuchawki od mp3 na uszach, i już mnie nie ma.

Parę przystanków później wsiadła Ona. Nie wiem, kim była. Na oko- 50, może 60 lat. Skromne ubranie, w dłoni biały, plastikowy kubeczek. Żebraczka.

To nie jest jedna z tych wielu, wszystkim znanych "historyjek" typu: "Napadli mnie za rogiem, zabrali wszystkie pieniądze. A ja szedłem po wypłacie, chorej żonie lekarstwa kupić. Daj pan cokolwiek, poratuj". Tutaj nie było żadnej płomiennej przemowy o trudnej sytuacji życiowej. Nie było zapisanych markerem, laminowanych karteczek, pokazowego utykania, namolnych błagań…

Był za to opuszczony wzrok, płytki oddech oraz oczy, które ostatkiem sił powstrzymywały łzy bólu upokorzenia i wstydu. Nie powiedziała ani słowa, szybko i cicho przemknęła się jedynie przez pół przedziału, wysiadając na tym samym przystanku. Zatrzymała się przy koszu na śmieci, skryła twarz w trzęsących się dłoniach i zaczęła płakać.

W tej chwili natychmiast zrozumiałem. Tego się nie można nauczyć… i nie da się tego udawać. Drzwi się zamknęły i tramwaj ruszył. Żałuję, że nie mogłem jej pomóc. A może mogłem… ale nie zdążyłem, nie zorientowałem się na czas.

Wielkie Miasto uczy ignorancji i odwracania wzroku. Robią to też ludzie, którzy żebranie traktują po prostu jako łatwy zarobek. Niekoniecznie uczciwy. To dzięki nim wiemy, jak nie słuchać, nie patrzeć, nie zauważać. Udawać, że za oknem autobusu miejskiego dzieje się coś naprawdę interesującego… A życie toczy się dalej. Jedziemy, zapominamy, i już nas nie ma.   


czwartek, 7 czerwca 2012

Czasem tak bywa...

            "I wish you would step back from that ledge my friend,
            You could cut ties with all the lies, That you've been living in,
            And if you do not want to see me again, I would understand,
            I would understand...
"



Wielokrotnie przekonywałem się na własnej skórze, że niestety- mimo szczerych chęci nie da się czasem upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu. Wszystko wtedy działa na zasadzie równowagi… Zdarza się, że na jednej szalce układa się szczęście i zadowolenie kogoś, kto jest ci najbliższy: ukochany, absolutny priorytet, numer jeden w hierarchii wartości.

Zdarza się też, że na szalkę obok władowuje się ktoś teoretycznie ci obcy. Możesz tej osoby nie znać za dobrze. Nie wywabialiście się z opresji, nie macie wspólnej przeszłości, nie wyjebaliście razem nawet przysłowiowego pół litra…

A jednak czasem, gdy spotykasz taką osobę, twoje serce już wie. Wie, że musisz zostać, porozmawiać, spróbować pomóc. Być może jednocześnie coś poświęcając. Przeważnie to, co znajduje się na pierwszej szalce…

Jak wytłumaczyć komuś, że być może w tej chwili ktoś potrzebuje cię bardziej… tu i teraz? Twojego czasu, uwagi. Kilku słów, poklepania po plecach. Wspólnego poprzeklinania, złorzeczenia. Ponad wszystkim, bez względu na "za i przeciw"?

Mam w sobie jakiś dziwny instynkt. Po prostu "odczuwam". Sam nieraz przejeżdżałem czołem po przysłowiowym dnie. Chciałem, by był ktoś wtedy obok. By powiedział mi, co robić, jak się odnaleźć. Jak żyć, jak nie stracić wiary we wszystko… Wielokrotnie zostawałem w tym tak naprawdę sam. Mam jednak szczęście- jestem silny, i potrafię szukać wskazówek tam, gdzie z pozoru nawet być ich nie powinno. Ale wiem, że inni takiego szczęścia mogą nie mieć. I rodzi się we mnie wtedy taki impuls. Rodzaj wiadomości: "Jeśli będziesz kiedyś w potrzebie, pamiętaj: nie zostawię cię, nie oleję, nie zbagatelizuję. Zostanę, gdy inni sobie pójdą. Wysłucham, może coś powiem, może nie… Bez wyjątków. I rzucę wtedy wszystko. Ale nie porzucę ciebie".

Dziś uczestniczyłem z kimś w takim dialogu:
D: Idziemy po browar?
Ja: Ok., ale wiesz… nie mam grosza w portfelu, musimy zahaczyć o bankomat…
D: Daj spokój. Wypicie z Tobą tego piwa jest dla mnie o wiele cenniejsze, niż te kilka durnych złotówek…

W tym momencie poświęciłem coś względem kogoś. Ale wiem, że postąpiłem słusznie.


wtorek, 22 maja 2012

American Beauty




"Podobno w chwili śmierci całe życie przebiega ci przed oczami. Po pierwsze: ta jedna sekunda to nie jest jedna sekunda- ona rozciąga się na całą wieczność jak ocean czasu... Dla mnie to było leżenie na plecach na obozie harcerskim, gdy obserwowałem spadające gwiazdy. I żółte liście klonów, rosnących przy naszej ulicy. Albo dłonie mojej babci... jej skóra jak pergamin. I kiedy pierwszy raz zobaczyłem u mojego kuzyna Tony'ego nowiutkiego Firebirda... I Jane. I Carolyn. 

Mógłbym się mocno wkurzyć na to, co mi się przytrafiło, ale trudno się wściekać, kiedy jest tyle piękna na świecie. Czasem czuję się, jakbym widział je całe na raz, a tego jest za wiele. Moje serce rośnie niczym balon, który ma za chwilę pęknąć... a później przypominam sobie, żeby się odprężyć. I nie trzymać się tego kurczowo. A wtedy przelatuje to przeze mnie jak deszcz i czuję już tylko wdzięczność za każdą chwilę mojego małego, głupiego życia. Na pewno nie macie pojęcia, o czym mówię. Ale nie martwcie się- pewnego dnia zrozumiecie...
                                                                                                            - Lester Burnham