środa, 24 października 2012

Turn back the river

Jestem niewolnikiem własnych myśli. Od jakiegoś tygodnia nie mogę pozbyć się przekonania, że życie znów ucieka mi gdzieś przez palce. Budzę się rano już z automatu. Wyćwiczenie organizmu- nawet nie trzeba nastawiać budzika. Powinienem wstawać rześki, wypoczęty. Tymczasem boli mnie umysł, boli mnie głowa, boli mnie ciało. Pierwsze koło ratunkowe: prysznic, kawa i śniadanie. Wyścig do tramwaju. Słuchawki, mp3 i na godzinę mnie nie ma. Ostatnio nauczyłem się siadać w środkach komunikacji miejskiej i nikomu nie ustępować miejsca. To nie jest brak wychowania. Po prostu bolą mnie nogi. Około 17- 20 piosenek później jestem na miejscu. Praca, praca, praca, praca, praca. Bądź miły (tak naprawdę nie jestem- to tylko taka maska). Dziesięć h i wychodzę. Czekam na tramwaj. Słuchawki! Godzinę później jestem już w domu. Odpalam kompa. Coraz rzadziej włączam muzykę. FejsBÓG, poczta. Niekiedy robię sobie kolację. W okolicach północy kładę się spać, myśląc o kolejnym dniu pełnym fascynujących przygód.

W to wszystko wplatam jakoś zakupy, próby z zespołem, spotkania z Nią. No właśnie- powinniśmy robić dużo szalonych rzeczy. Przecież jesteśmy młodzi. Zaszaleć w lokalu, bywać na imprezach, chodzić na spacery, zwiedzać, może jakiś sport do tego. Niestety, tak się nie dzieje. Ciężko mi ostatnio przyznać się przed samym sobą, że po prostu brakuje mi na to sił. Zresztą, trudno raczej żyć highlife'm za 1000 zł/ miesiąc. 

Kilka dni temu odświeżyłem sobie film "Into the wild". I znów zacząłem marzyć o ucieczce. A więc wstaję rano. Jadę do tej pieprzonej pracy. Nieprzytomny wzrok obojętnie odwracam do okien tramwaju. Z całej siły pragnąc uwolnić się od każdej rzeczy która zatrzymuje mnie tu na miejscu... Kanonada myśli, kanonada krzyku i pytań:

            Czy jest to twoja ziemia obiecana?
            Czy tego naprawdę chcesz?
            Czy to jest twoja pieprzona droga?
            Czy to twoje życie czy nie?

            Czy naprawdę wierzysz w Boga?
            Czy naprawdę wierzysz w ludzi?
            Czy naprawdę kiedykolwiek się zakochałeś?
            Czy naprawdę rozumiesz sens?

Mam swoją kartę kredytową. Mam swój telewizor. Znam ścieżkę gwiazd, ale nie znam siebie. Żyjemy na zmarnowanej ziemi. Żyjemy w pustych pokojach. Pośród zniszczonych pomników
i tysiąca głupich książek. W naszych zamglonych miastach jesteśmy cieniami stworzenia: z bezmyślnymi głowami w chmurach i myślami jak dym z kominów. A ucieczka jest niemożliwa.
 




czwartek, 18 października 2012

"I co dalej?"

Nadeszła wiekopomna chwila: tak, tak- obroniłem pracę magisterską. Zgodnie z moimi przewidywaniami, cały ten epizod jest raczej mocno przereklamowany. Nie zrobiło to ze mnie lepszego człowieka, nie czuję się bardziej wyjątkowo, nie otrzymałem także żadnych dodatkowych super-mocy (a szkoda). Mogę sobie ewentualnie dopisać- w pełni oficjalnie- skromne trzy literki: Mgr, przed nazwiskiem. Na chwilę obecną nie umiem sobie jednak nawet wyobrazić, w jakiej życiowej sytuacji mógłbym tak postąpić... Hmm, i co dalej...?


No właśnie. "I co dalej?"- nawet nie uwierzycie, ile razy usłyszałem to pytanie z ust osób, które dowiedziały się o mojej obronie. Dosłownie jak litania, lub stała i obowiązkowa pozycja pytaniowa przy tego typu okazjach. Aż przypomniał mi się dialog z mojego ulubionego filmu pt. "Fight Club":

- Mój ojciec nigdy nie skończył studiów. Więc było bardzo ważne, żebym ja je skończył.
- Brzmi znajomo.
- Więc skończyłem studia. Dzwonię do niego z daleka i mówię: "Tato, co teraz?". On mówi: "Znajdź pracę".
- To samo u mnie.
- Teraz mam 25 lat. Powtarzam mój coroczny telefon. "Tato, co teraz?". On mówi: "Nie wiem… Ożeń się?"



Czy naprawdę jesteśmy aż tak głupi i ograniczeni, żeby nie dostrzegać innych perspektyw na życie? Czy być może społeczeństwo i to wszystko co nas otacza zamknęło nasze myśli na świat tak skutecznie, by powtarzanie pytania: "I co dalej?" było jedynym rozsądnym rozwiązaniem, jakie może przyjść do głowy? Wygląda na to, że chyba tak. Zapamiętajcie, drogie dziatki: jest tylko jedna prawidłowa ścieżka, jedna możliwa droga. Zdaj maturę. Idź na studia. Zdobądź tytuł. Znajdź pracę. Znajdź dziewczynę. Ożeń się. Miej dwójkę dzieci. Chodź na wybory. Do kościoła. Płać podatki. Weź kredyt. I spłacaj go do dnia swojej śmierci. 


Ktoś mi kiedyś powiedział, że to się nazywa: "Skrócona biografia przeciętnego polaka". Papka wpychana nam przez gówniane seriale bajkowego świata te fau en'u. Powtarzana jak prawidło przez ciocie, babcie, sąsiadki i masy tych, którzy w chaosie tej wszechobecnej propagandy najwyraźniej zapomnieli, jak się używa mózgu. 

Nie musisz żyć w ten sposób. I nie musisz myśleć, że musisz. Że powinieneś. Bo wszyscy tak robią. Bo łatwiej, (może) wygodniej. Olej to. Załóż zespół rockowy, zapisz się na wolontariat do innego kraju, wybierz się w podróż bez korzystania z usług biura turystycznego. Cokolwiek. Żyj tu i teraz, i nie pozwól by rządził tym powszechnie przyjęty schemat. Pieprz swoją emeryturę- i tak nie dożyjesz, by się nią nacieszyć. Gromadź emocje, wspomnienia, wrażenia kiedy masz na to czas, bo za te czterdzieści lat- gdy w końcu otworzą ci sie oczy- zrozumiesz, że nic tak naprawdę nie przeżyłeś. 

                                        "I co dalej?" 
                                        "Co teraz?!"
                                        "Co dalej?"

Co dalej? Mówię: Nic. Dalej będę żyć.

wtorek, 16 października 2012

Biegnij...

Przyjemnie jest dokonać czegoś, co wymaga dawki poświęcenia, uporu i wytrwałości. Ja akurat od dwóch lat planowałem wystartować w jakimś biegu na dystansie 10 km. Być może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że na przykład trzy lata temu ważyłem dorodne 110 kg (... bynajmniej nie była to rzeczywistość jak u panów z siłowni: "Jest MASA- teraz tylko rzeźbić"), i przebiegnięcie paru metrów do przystanka kończyło się z reguły dziesięciominutową zadyszką... 

Pewnego dnia postanowiłem się jednak dosłownie "wziąć za siebie"- zacząłem biegać. Nie było wizyt w Decathlonie, kupowania specjalnych butów, ergonomicznej, "oddychającej" odzieży sportowej... Po prostu dres, t-shirt, najzwyklejsze trampki, i jazda! Tak btw. to jest chyba obraz naszych czasów: moja znajoma na ten przykład chciała zacząć zrzucać kilogramy razem ze mną... niestety nie rozpoczęliśmy wspólnych treningów- nie miała profesjonalnego obuwia ani stroju. Do dziś się po niego wybiera :)

Tymczasem ja zrzuciłem balast dosyć szybko: teraz ważę 80 kg. Bez diet, głodzenia się, etc. 07.10.12 wystartowałem w moim pierwszym biegu na 10 km. Spokojnie i bez wysiłku pokonałem go w 59 min: 41 sec. Nie kierowała mną presja rywalizacji, nagrody, wyróżnienia... to robi się po prostu dla siebie samego: by sprawdzić na ile mnie stać, oraz jak wiele mam w sobie uporu i determinacji. Aby pokonać jakieś granice...


Myślę, że posiadanie i spełnianie marzeń to jedno z największych błogosławieństw, z jakich możemy korzystać. Mam taką refleksję, że właściwie więcej radości i zadowolenia sprawia mi sam proces dążenia... niż jego finalne osiągnięcie. Kiedy trzeba się napracować, wysilać, zacisnąć zęby... to jest czas, który później doceniamy najbardziej. Warto biec przed siebie, dalej... Cokolwiek ten bieg może dla nas oznaczać.


niedziela, 7 października 2012

"Bo ja się umiem bawić bez alkoholu..."




Wczoraj przeżyłem bodajże jedną z najdziwniejszych imprez w moim życiu. Z uwagi na to, że następnego dnia miałem startować w biegu na 10 km (a uwierzcie: ciężko się biega na takie dystanse z bolącą głową) wieczór spędziłem sącząc soki na zmianę z colą. Zero procentów. Ostatni raz coś takiego przydarzyło mi się, kiedy byłem chyba w 2 lub 3 klasie ogólniaka... 

Jak wrażenia? Naprawdę dziwnie. Być może dlatego, że z natury jestem dobrym obserwatorem. Bo cóż innego robić, gdy wszyscy wokoło ciebie bawią się świetnie po katalizatorze zwanym "odwagą w płynie"? Więc siedziałem... i rejestrowałem detale. Poniekąd miałem niezły ubaw. Oto na czoło wysunął się prawdziwy Król Parkietu Po Kilku Głębszych. Nieco dalej śmiałe pląsy sadziło następne zagubione dziecko "You can dance". W centrum niepodzielnie rządził zaś bezzębny Pinoczet marki Pinoczet*, który z solidną dawką procentów we krwi oscylował na pograniczu wodzireja-gwiazdy (w negatywnym ujęciu) z domieszką publicznego ekshibicjonizmu. 

Puby zawsze były dla mnie interesującym punktem do obserwacji natury człowieka. Sam pracowałem kiedyś za barem przez dobre półtora roku- chyba nie ma lepszego miejsca, które w tak krótkim czasie ujawniałoby charakter oraz prawdziwą twarz ludzi jacy się tam pojawiają. Wiadomo- każdy z nas nosi jakieś maski. Ale pod wpływem alkoholu dzieje się nieraz coś zaskakującego: jedni te maski ściągają- pokazują rzeczywisty obraz siebie... z kolei inni przywdziewają kolejne- takie z dużymi napisami na czole: "Popatrz, jak się świetnie bawię", "Jaki jestem zajebisty", etc. 

Myślę, że to smutne, kiedy w dzisiejszym świecie swoje prawdziwe oblicza możemy pokazywać dopiero po wypiciu kilku piw. Wtedy nawet z nakładką "Oficjalny Król Imprezy" ukazuje się wewnętrzna frustracja, kompleksy, zmartwienia. To wszystko widać bardzo wyraźnie. Ucieczka i chęć zapomnienia, jeden moment obojętności na codzienność który nic nie wniesie (oprócz bólu głowy następnego poranka). Dziwnie jest obserwować taki spektakl zupełnie na trzeźwo. Robi mi się wtedy jakoś smutno, i żal... Ale tak to już chyba jest. Wypij z kimś kilka pięćdziesiątek a zobaczysz z kim masz do czynienia. 

Przypomniały mi się nagle słowa Pana Wojtka- gościa, który pił regularnie u mnie w lokalu: "Wiesz, alkohol nie rozwiąże Twoich problemów... ale z drugiej strony mleko też".

______________
* Pinoczet marki Pinoczet- określenie wymyślone przez mojego dobrego kumpla Sebastiana S., gdzieś na pograniczu roku 2002. W telegraficznym skrócie oznacza to po prostu nic innego, jak Brzydką Dziewczynę. Ale taką BARDZO brzydką. Taką, gdzie "czasem wina brak" to zbyt mało- i trzeba sięgnąć po denaturat.