piątek, 23 marca 2012

Niewidomi ludzie


Gdy chodzę ulicami mojego Wielkiego Miasta często przyglądam się twarzom ludzi, których mijam po drodze. Czasem mam wrażenie, że jestem w świecie lunatyków. Którzy patrzą, lecz tak naprawdę niczego nie widzą. Nie chcą, nie mają siły, cierpliwości- bo tak łatwiej, bezpieczniej. Prościej podróżuje się z przepaską na oczach…

                                       Usłyszałem to dziś w mojej głowie...

Żyję w tym moim Wielkim Mieście już tyle lat, a jednak nadal staram się dostrzegać. Chyba nie potrafię inaczej. Przez te ułamki sekund, jedno spojrzenie, mrugnięcie powieką- jestem, odczuwam. Podobno twarz jest lustrzanym odbiciem tego, co rozgrywa się wewnątrz. Na niektórych widać radość, beztroskę, szczęście bycia "tu i teraz". Inne wyrażają jałowość, pustkę, zagubienie. Kolejne: cierpienie, ból, stratę, zmęczenie i bezsilność. Każde oczy to odrębna historia, bagaż doświadczeń: jedne widziały w swoim życiu stanowczo zbyt wiele, z kolei drugie- prawdopodobnie jeszcze nigdy tak naprawdę nie były używane…

Fascynuje mnie ten pierwszy rodzaj. Najczęściej mają je osoby starsze. Czasem chciałbym móc poznać kogoś takiego… Usłyszeć jego historię, długą oś doświadczeń, listę najważniejszych przeżyć, zwrotów, upadków, wzruszeń, błędów… Czy był szczęśliwy, czy kochał, czy cofnąłby czas; czy może jednak chciałby go przyspieszyć- jeśli czekanie na śmierć trwa już zbyt długo… Wiem, że jednak świat nie funkcjonuje w ten sposób. Mogę jedynie nadal próbować czytać, co jest zapisane w tych obcych, nieznanych mi oczach. 

Ciekawe, co widać w moich…?   


sobota, 17 marca 2012

Kony2012: Who the f*** is Kony?!

Ostatnimi czasy Internet huczy ze wszystkich stron kampanią społeczną o nazwie Kony2012. Zadając sobie pytanie: "O co tak naprawdę tu chodzi?" – warto przyjrzeć się bliżej tematowi. 

Dla niewtajemniczonych: Kony2012 to projekt amerykańskiej organizacji Invisible Children. Zaczęło się w 2003 roku, kiedy to jej twórcy- Jason Russell i jego dwaj koledzy ze szkoły filmowej pojechali do Afryki szukać koncepcji na film. Podczas pobytu w Ugandzie spotkali dzieci, które opowiedziały im o Bożej Armii Oporu i Josephie Konym, który porwał ich z domów i zamienił w żołnierzy.



Amerykanie nakręcili dokument, a następnie w 2006 r. powołali organizację Invisible Children, która miała "powstrzymać wojnę w Ugandzie" i pomagać miejscowym dzieciom. O istnieniu tworu o nazwie Invisible Children świat dowiedział się jednak dopiero teraz, czyli niemal 9 lat później. 5 marca wrzucili do sieci film Kony2012. Celem jest nagłośnienie sprawy i namowa do naciskania na kongresmanów rządu USA, by ci wysłali do Ugandy wojsko i zatrzymali Kony'ego. W ciągu tygodnia film obejrzało ponad 80 milionów ludzi. Setki tysięcy zapowiadają swój udział w planowanej na 20 kwietnia akcji plakatowania amerykańskich miast. Kampanię poparli celebryci: Angelina Jolie, Oprah Winfrey, Justin Biber i Rihanna, a jej twórcom pogratulował sam Barack Obama.

Tu zaczynają się schody i coś, co zwykle nazywam szeroko pojętym bezsensem. Moją uwagę przykuł artykuł dziennikarki Anny Gamdzyk-Chełmińskiej, która naświetla sprawę od tzw. "drugiej strony". Przytacza ona m.in. słowa ekspertów, znających Afrykę. I ich głębokie zdumienie:
- Oczywiście, domaganie się ukarania dawnych zbrodniarzy jest słuszne. Ale żądanie interwencji w sprawie Kony'ego, to jak domaganie się interweniowania w sprawie zbrodni komunistycznych w Polsce. Josepha Kony'ego od lat już nie ma w Ugandzie, podobnie jak jego armii- mówi Wojciech Jagielski (reporter "Gazety Wyborczej", który o dzieciach-żołnierzach napisał książkę pt. "Nocni wędrowcy").

Obecnie Uganda to najspokojniejszy kraj regionu, w którym Amerykanie szukają sojusznika (stąd np. wojskowi doradcy wysłani przez Obamę). Potwierdzają to nawet Ugandyjczycy:
- Ten film pokazuje obraz Ugandy sprzed sześciu czy siedmiu lat, a nie z dziś. Nawoływanie do interwencji to skrajna nieodpowiedzialność- mówił Rosebell Kagumire, korespondent wojenny (rozmowa z gazetą The Telegraph).

Cała ta kampania jest nieporozumieniem, w które wplątano ludzkie współczucie i brak wiedzy. Albo też inaczej: spróbujcie spojrzeć na tą akcję pod innym kontem, np. jako sztucznie napędzonego tworu. Uganda ma bardzo bogate złoża naturalne (miedzi, złota, a także… tak, tak: ropy naftowej1). Więc jaki może być schemat? Dokładnie taki, jak w Iraku i Afganistanie, lub sięgając w czasy odległe: po Pearl Harbor. Zdobądźmy poparcie społeczne, pozytywne głosy kongresu i mamy już kontyngent amerykański, jadący położyć łapsko na ropie, złocie… Oczywiście w ramach pięknego sloganu: "Zanieśmy im wolność, sprawiedliwość, demokrację"…

Consider it yourself.  

__________
1 http://www.afropedia.pl/?zobacz-kraj=9


sobota, 10 marca 2012

Listy z Ziemi

Dziś będzie o książce nietypowej. O razu uprzedzam: jeśli jesteś osobą głęboko wierzącą w Boga- lepiej daruj sobie tą lekturę. Po prostu możesz poczuć się urażony/urażona poglądami zawartymi na jej stronicach. A jak wiadomo powszechnie: "Złość piękności szkodzi"… więc po co narażać się na dodatkowy stres?

Jeśli natomiast jesteś osobą o szerokich i elastycznych horyzontach myślowych, nieobce są Ci pytania i poszukiwania z cyklu wiara/niewiara- gwarantuję strzał w dziesiątkę!



Osoba na zdjęciu to oczywiście Mark Twain- pisarz którego twórczość, styl, sarkazm, oraz sposób patrzenia na świat bardzo sobie cenię. W 1909 roku napisał on powieść pt. "Listy z Ziemi". Drukiem ukazała się ona dopiero 52 lata po śmierci autora- w roku 1963. Dlaczego? Głównie ze względu na liczne kontrowersje, jakie mogłaby wzbudzać. Przeczytajcie a zrozumiecie. Podejrzewam, że nawet obecnie istniałaby cała rzesza ludzi, która "Listy z Ziemi" spaliłaby najchętniej na stosie jako herezję, lub dodała do wykazu ksiąg zakazanych… a co dopiero jakieś 100 lat temu…?

Książka to tak jakby zbiór 11 listów. Ich autorem jest sam Szatan (który tutaj wcale nie jest "zły"). Zostaje on zesłany na Ziemię za krytykę dzieła Pańskiego, i stąd pisuje do swoich kolegów w niebie- archaniołów Michała i Gabriela, o tym co widzi…i czemu mocno się nie może nadziwić. Na ten przykład mały cytat: "Człowiek wyobraża sobie, że jest ulubieńcem Stwórcy. Wierzy, że Stwórca jest z niego dumny, wierzy nawet w to, że Stwórca go kocha, że szaleje za nim, że spędza całe noce na podziwianiu go; ależ tak, że go strzeże i ratuje od kłopotów. Modli się do Niego i wyobraża sobie, że On go słucha. Czyż to nie zabawne?... Modli się codziennie o pomoc, łaskę, ochronę i czyni to z pełną nadzieją i zaufaniem, jakkolwiek żadna jego modlitwa nie została jeszcze nigdy wysłuchana. Mimo to nie zniechęca go ten codzienny afront, ta codzienna klęska- modli się wciąż tak samo". Co tu dużo mówić- obrywa się tam Bogu, obrywa się gatunkowi ludzkiemu, i obrywa się chrześcijanom: "Ci ludzie w ogóle nie myślą. Oni tylko myślą, że myślą". A potem to udowadnia... 

Kolejne listy to tak jakby mocno racjonalna analiza Biblii spisana przez osobę niewierzącą. Gdzie odkrywane są totalne sprzeczności w zakresie czysto logicznego rozumowania. Na zasadzie zderzenia: po co wszechwiedzący Bóg wystawia człowieka na próby, skoro przecież wie wszystko, łącznie z tym, jak próba się zakończy…? Lub z historią o Adamie i Ewie. Skoro żyli w 'raju' bez chorób, zła (a więc i wiedzy- co to w ogóle 'zło' jest)- jak mogli podjąć właściwą decyzję o nie łamaniu boskich zakazów?

Więcej nie zdradzam. Powiem krótko: przeczytajcie. Warto. Jeśli chodzi o moje refleksje- cóż, zabawnie jest czytać o pewnych rzeczach tak, jakby się je samemu napisało. Bo osobiście daleko mi od wiary w "tego" Boga. Poniżej zamieszczam link: [ http://macfaq.koolhost.com/index1.html ] znajdziecie tu całą książkę w wersji online.

PS. Mark Twain zapomniał tu- zresztą prawdopodobnie celowo- tylko o jednej rzeczy. Wiara nigdy nie miała i mieć nie będzie nic wspólnego z logicznym rozumowaniem, czy choćby braniem tekstów biblijnych w ujęciu zdrowo- rozsądkowym. Nie sądzę też, by Twain chciał kogokolwiek obrazić. Bardziej zależało mu na tym, by człowiek w walce o lepsze jutro liczył po prostu na własne siły- a nie na działanie mocy nadprzyrodzonych.


niedziela, 4 marca 2012

'27


Wczoraj były moje 27 urodziny. Mówią, że podobno "starość- nie radość, młodość- nie wieczność". Nie czuję się wcale adekwatnie do liczby mojego wieku… Owszem, w metryczce lat przybywa; i niby więcej doświadczenia, także tej wewnętrznej dojrzałości. Ale w środku, w sercu- mam wrażenie jakbym z dnia na dzień był tak naprawdę coraz młodszy… To trochę jak film, na który patrzy się gdzieś z boku. Gdzie wszyscy toną w odmętach codzienności, ulegając jej i gasnąc jak płomienie świec. A ja trwam niezmiennie. Dalej mam to "małe dziecko" w sobie: cieszę się drobnostkami, zachwyca mnie piękno, czuję niewinność…



Ten 3 marca był dla mnie w pewnym sensie niezwykły. To jeden z tych dni- niby nadal zimowych- a w których wyraźnie czuje się, że lada moment wybuchnie z impetem wiosna. Powietrze jest tym aż naładowane… Ziemia, choć zmarznięta- prawie drży, by zbudzić zieleń do życia. Spojrzałem na niebo- całkowicie bezchmurne, czyste i tak pięknie błękitne. Słońce grzało silniej i bawiło się z delikatnym wiatrem, muskającym chłodem po twarzy…

Szedłem właśnie skrótem przez olsztyński park na zajęcia. Godzina 7:30 rano, a wokoło żywej duszy… Jakby cały świat postanowił dać mi urodzinowy prezent: mały fragment przestrzeni do poczucia tylko i wyłącznie dla mnie.

W takich chwilach, gdy wiem, że nikt na mnie nie patrzy- lubię zamknąć oczy i iść po prostu przed siebie. Pierwszy raz od jakiegoś czasu- zupełnie bez pośpiechu, gonitwy. Wolne myśli, spokój w sercu. Słońce, grzejące blaskiem przez zamknięte powieki. I jego ciepło, osiadające z wiatrem na mojej twarzy. Niby na ślepo, po omacku… a z poczuciem pełnej jedności i synchronizacji ze światem.

Jakoś rzadko robię ostatnio takie rzeczy. Za rzadko… Bo takie momenty dają mi w pełni poczuć jakąś więź z tym wszystkim, co mnie otacza. Nikłe zapewnienie, że tego jednego dnia mogę być spokojny, nie bać się o nic, niczym nie martwić, otworzyć zmysły. Bo jest dobrze, i pięknie.

Takie dni zawsze są pewnego rodzaju "podsumowaniem". Przypominam sobie, ile mam. Cała potęga tego nie kryje się w pieniądzach czy rzeczach. Prawdziwą wartość ma tak naprawdę to wszystko, co rozgrywa się wewnątrz mnie. Uczucia, jakie przeżywam, poczucie szczęścia, spełnienia. Wzruszenie, że istnieje miłość, że są przyjaciele, rodzina. Niczego mi więcej nie potrzeba.

Czasami tylko łapię się, że tak rzadko o tym myślę na co dzień. Bo często zapominam. Lub zwyczajnie: nawet nie zwracam uwagi. A tak bardzo chciałbym o wszystkim pamiętać. O poranku, takim jak wczorajszy. O tym, że zachwycił mnie widok nieba, słońca, powiew wiatru, szum trawy czy zapach rzeki. Żałuję, że nie mam w oczach takiej kamery, która rejestrowałaby wszystko, co widzę. Móc sfilmować to całe piękno wokoło i wracać do tego w każdej chwili. Pokazać to Tobie, czy innym… I pamiętać.

Na co dzień pozostają mi strzępy i blade urywki ogromu tego piękna. Mało jest takich chwil… Ale czuję wdzięczność za każdą jedną, w której zwalniam i nagle mogę otworzyć oczy na to wszystko tak naprawdę. Wtedy jeszcze bardziej to doceniam…