poniedziałek, 29 lipca 2013

Epidemia sraczki egzystencjonalnej

Od kilku tygodni nie rozumiem siebie i wszystkiego, co dzieje się obok. Czuję się jak bohater jakiegoś filmu o ćpunach, który będąc na nieustającej fazie nie odróżnia już rzeczywistości od psychodelii wywołanej substancjami narkotycznymi. Mam wrażenie, jakbym stał pośrodku oka cyklonu, gdzie panuje względna cisza i martwy spokój; zaś gdy tylko zbliżam się do jego granic ogarnia mnie piekło wichury oraz chaosu. Wszędzie jest pełno tego wiatru, który ciągle gdzieś skądś wieje i nie daje mi się skoncentrować nawet na moment na jednej perspektywie. A sprzeczność goni sprzeczność. 

Zazwyczaj lawirowanie w takim labiryncie wychodziło mi wyjątkowo dobrze. Nie dawałem się jakoś zbijać z tropu i miałem gotowe odpowiedzi na wszystko. Za to teraz totalnie nie umiem się w tym odnaleźć. Nie poznaję siebie ani ludzi, którzy są mi bliscy. Ich słów, reakcji, gestów... Nie widzę tu sensu, klucza, jakiegoś ciągu logicznego. To jak sytuacja, w której ktoś na przemian co chwila- z sobie tylko znanego powodu- wylewa na ciebie kubeł zimnej i gorącej wody. Ot, tak- słodkie widzimisię. Tylko po co? Wiem, że każde zjawisko ma naturę dualistyczną. W zależności od kąta spojrzenia, możemy dostrzec perspektywę A, lub perspektywę B. Warianty obu, plus miks z opcją neutralną. Wszelkie odcienie szarości, od czerni do białości. Odnoszę jednak wrażenie, jakby nagle nastała moda na utrudnianie życia sobie i ludziom w około. Z prostych rzeczy tworzy się intelektualne labirynty, bez celu, wyjścia i sensu. Takie dorabianie ideologii w wersji pseudointelektualnej dla ubogich. 

                                                 Okulary schizofrenika pilnie sprzedam.

Czuję się w tym wszystkim jak w klatce. Mam ochotę rzucić to i zwyczajnie uciec gdzie pieprz rośnie. Tylko okazuje się, że gdy tylko rozprostowuję skrzydła- zaraz ktoś mi je przetrąca, i w rezultacie stoję w miejscu. Obuchem przez łeb. Zastanawiam się, gdzie podziała się w tym całym zgiełku moja wrodzona nieustraszoność? To, że potrafiłem zawsze w jednej chwili zrzucić z siebie balast oczekiwań, presji i poczucia winy, jakimi ktoś mnie próbował obarczać. To, że nie dawałem sobie nigdy wmówić, że komuś jestem cokolwiek winny. Sorry, ale spłaciłem już dawno swoje wszystkie długi. Muszę się stąd ruszyć, wyjechać choćby na moment i pooddychać innym powietrzem. Nabrać dystansu do tego co mnie otacza, wrócić i spojrzeć na całość z drugiej perspektywy. Bo duszę się. Zwyczajnie się, cholera duszę.


czwartek, 25 lipca 2013

Próżność to mój ulubiony grzech

... mówi Szatan w końcówce filmu pt. "Adwokat diabła". Właśnie obejrzałem i jestem pod sporym wrażeniem. Dla mnie od zawsze postać Szatana była czymś fascynującym. Nie mam tu na myśli kwestii wiary. Choć i pod tym względem przypomina mi się dialog z innego filmu o podobnej tematyce:
- Dziękuję za wykład, ale ja nie wierzę w Szatana.
- Szkoda. Powinna pani. Bo on bardzo wierzy w panią.

Pan Zła, mistrz symboliki, ukrytych znaczeń i metafor. "Niosący światło" ( lucis ferre ) romantyczny bojownik o wolną wolę- dar, który otoczony sprzecznościami dostaliśmy podobno w pakiecie od samego Boga. Z opcjami spisanymi pod gwiazdką drobnym druczkiem: patrz- ale nie dotykaj; dotykaj- ale nie próbuj; próbuj- ale nie smakuj. I tak na okrągło. 

Wyobraźcie sobie go tak, jakby żył na świecie dosłownie gdzieś obok was. Nie ma rogów, kopyt, ogona, nie wali od niego siarką na kilometr. Ot, zwykły, skromnie odziany mężczyzna, nie zwracający na siebie uwagi i niczym nie wyróżniający się z tłumu. Funkcjonuje jak my wszyscy, smakując rozkoszy ziemskiego padołu i fascynując się chwiejną naturą najlepszego stworzenia bożego- człowieka. Jeden jego podszept może dodać skrzydeł lub ponieść na zatracenie w samą otchłań ostatecznego dna. 

W filmie zdaje się być zaprzeczeniem tego, kto na manowce wodzi. To on zwraca uwagę głównego bohatera, odnoszącego same sukcesy prawnika na rzeczy typu: zwolnij, zatroszcz się o żonę, pozwól sobie choć raz przegrać. Nie daj zwieść się swej próżności, bądź skromny, żyj dla ludzi. Diabelska natura ujawnia się w nim jedynie w chwili, gdy dostrzega zwyciężającą pychę, butę, próżność. Wtedy przystępuje do dzieła, podsyca ją, ustawia przeszkody, by złamać duszę i dać jej gorycz przegranej. Coś na zasadzie nauczyciela, który daje narzędzia, ale sposób ich wykorzystania pozostawia tobie. Nie chodzi za twoim tyłkiem z poduszką, w obawie byś sobie go nie obił... Wręcz przeciwnie.

Próżność to chyba faktycznie jeden z ciekawszych grzechów. Bardzo ludzkich, powiedziałbym. Ilekroć czujemy się zwycięzcami, popuszczamy jej wodze coraz luźniej. Naginamy, naciągamy granice, aż przesadzimy, a passa się skończy. To trochę jak surfing, gdzie wykorzystuje się falę aż do samego końca. Trudno pokusić się o skromność, będąc na jej szczycie. 



sobota, 20 lipca 2013

W związku z byciem w związku

O. jest moją bardzo bliską przyjaciółką. Poznaliśmy się w dość nietypowy sposób: zasiliłem jako gitarzysta szeregi zespołu, który formowała wspólna znajoma. Muszę przyznać, że podczas naszego pierwszego spotkania na żarciu w Świnx'ie ten chudy rudzielec grający na perkusji trochę mnie irytował- sądziłem, że stoimy raczej po oddzielnych stronach barykady. Moja opinia szybko uległa zmianie po kilku próbach. Odkryliśmy wspólną płaszczyznę porozumienia: w jakiś dziwny sposób wyczuwałem co i jak będzie grać, gdzie zrobi przejście, gdzie wciśnie jakieś smaczki- i w drugą stronę podobnie. Instynkt, muzyczna chemia- jak kto woli. Czas płynął, trochę już wspólnie przeżyliśmy i na dzień dzisiejszy traktuję ją jak młodszą siostrę, której akurat nigdy nie miałem. 

O. ma faceta, z którym jest 'since 2009: czyli naprawdę długo. Do tego niemal od samego początku ze sobą mieszkają. Charakterystyka kolesia jest barwna jak ściana Johna Lennona w czeskiej Pradze. Mocno wygadany typ z wiecznym ADHD (strach dać mu kawę albo izotonik), multiinstrumentalista, spawacz- gorąco przekonany o swojej nieomylności Dyrektor Ostatnie Zdanie. Przypomina trochę małego Yorka- wszędzie go pełno, plącze się pod nogami, do tego non stop szczeka swoim cienkim głosikiem (i nikt nie rozumie tylko po co). Jest takie powiedzenie: "Krowa która dużo ryczy- mało mleka daje"; i w tym przypadku chyba wszystko już wiadomo.

Enyłej: od jakiegoś czasu oboje żrą się dosyć mocno, i chyba idzie to w kierunku równi pochyłej. Kiedy się już widzimy, O. pojawia się ze smutną miną, w międzyczasie odbierze telefon od lubego i wychodzi z jeszcze smutniejszą. Czasami się otwiera i narzeka- z czystej bezsilności. Bo zamkniętych drzwi nie da się otworzyć głową. Trudno też przeskoczyć mury nieporozumień, gdy druga strona mówi (cytuję): "Ja nie uznaję kompromisów. A jak coś ci się nie podoba to zapraszam- niebieskie siaty z IKEA czekają". Niebieskie siaty z IKEA są duże, i rewelacyjnie sprawdzają się przy wyprowadzkach- jakby ktoś nie skumał metafory. 

No i tak w kółko: dopierdalanie, kontrola, dopierdalanie, podcinanie skrzydeł, lub sprowadzanie do poziomu zero- gdy tylko nadarza się okazja. Oczywiście jest to wgląd na sytuację z perspektywy jednej osoby- O. Miałem już kilka związków w swoim życiu i wiem przynajmniej tyle, że gdy dzieje się źle- nigdy nie jest to wynikiem działań tylko i wyłącznie jednej strony. Więc biorę trochę na poprawkę, że gdybym pewnie usiadł przy flaszce z chłopakiem O.- mógłby wyśpiewać podobną litanię w przeciwnym kierunku. Nie ma się co oszukiwać: kiedy w związku coś się pierdzieli- winę dzieli się na dwa. Koniec, kropka. 

... Czemu o tym piszę? 

Przeraża mnie to, że w tak łatwy sposób można przegapić moment, kiedy od chwili wielkiego zauroczenia nagle wyrasta schodek, będący pierwszym stopniem rosnącego muru. Że każde żarliwe uczucie w jednej chwili potrafi przerodzić się w stygnący, coraz zimniejszy posąg. Jak wiele zależy tak naprawdę od postawy każdego z dwóch elementów jednej układanki. Obserwując swoją przeszłość często miałem refleksję, że związek jest trochę jak waga starego typu, taka z szalkami. Wszystko jest harmonią o ile ciężar jaki na nie kładziesz z obu stron jest jednakowy. Wystarczy drobna pomyłka, i całą równowagę szlag trafia. 

Czasami mijam na ulicy pary typu: dziadek idący za rękę z babcią. Oboje starzy, schorowani- tak bardzo razem. Zastanawiam się, na ile jest to mit o jedynej, słodkiej i łatwej, "prawdziwej" miłości; a na ile ciężka, katorżnicza praca oraz harówka, by przetrwać ze sobą tyle lat. Patrzę na taki obrazek i ciekawi mnie, ile mieli kłótni, starć, prób opuszczenia i wyprowadzek, ile łez, trzaskania drzwiami, oskarżeń, wyzwisk, nienawiści. Wydaje mi się, że dużo. Próbując liczyć ich lata, musiało być w tym jednak trochę miłości- czegoś większego niż tylko rutyna przyzwyczajenia, obaw przed zmianami, strachem o stabilność rodziny. Różnica między nimi a nami dzisiaj jest tylko taka, że gdy im się coś psuło- to to naprawiali, a nie sprawiali sobie nowe...

Bycie w związku nie jest wcale łatwą sprawą (no- może przez pierwszy rok, kiedy jest etap fascynacji i wszyscy śmigają wesoło w różowych okularach). Dalej to po prostu walka, ciężka i mozolna praca, sztuka kompromisu. Kiedy ścierają się dwa światy- to poniekąd próba naszych charakterów. Oboje wynosimy z domu miliony zachowań i przyzwyczajeń: kto robi śniadania, kto zmywa, wynosi śmieci, itd. Miliony drobnostek, pierdół i fanaberii, które potem mierzą się ze sobą nawzajem. Próba sił, naginanie granic, testowanie- kto ile zniesie, do czego można się posunąć. Trzeba się sporo napocić, by sprawić, że razem przeskakujecie te mury, które rosną. Bo to, że urosną- jest pewne jak śmierć i podatki. Tylko od nas zależy, w którą stronę to pójdzie. Ale do tego trzeba chęci, czasu, cierpliwości, konwersacji i zrozumienia. Najgorsze jest chyba to, że kiedy wszystko wchodzi na wyższy poziom, dzieje się czasem paradoks. Najbliższa osoba staje się dla nas tak bliska, że przestajemy mieć hamulce. Teraz odpowiedzcie sobie sami na pytanie: kto znosi wasze wszystkie niepowodzenia, humory, ciężki dzień w pracy, wkurwiającego szefa, czy na przykład babę z autobusu, która zepsuła wam dzień jakimś wrednym komentarzem? 


                                                        Pan Jacek, na pocieszenie...


poniedziałek, 15 lipca 2013

Problem z ziomkami od picia

Ci, którzy znają mnie trochę dłużej- patrząc na tytuł tego posta mogliby prawdopodobnie powątpiewać, czy aby rzeczywiście jestem jego autorem. Bo i owszem, mam za sobą lata w trakcie których za kołnierz raczej nie wylewałem- w zgodzie z myślą przewodnią pt.: "Alkoholu i różańca nigdy nie odmawiam". Późny ogólniak, wczesny etap studiów, potem liczne imprezy. Oczywiście daleko mi do rekordów pana Jerzego Pilcha czy chłopaków z Acid Drinkers. Zresztą w moim przypadku sprawa jest zasadniczo prosta: butelka zawsze stanowiła jedynie tło i dodatek, a nie głównego bohatera spektaklu. 

Tym ostatnim jest człowiek i jego liczba mnoga: ludzie. Mam do nich w życiu szczęście- co rusz prześlizgują się przez nie niezwykłe indywidualności (niezależnie od kierunku w jakim owa indywidualność podąża). W większości przypadków mam jednak wrażenie, że były to osoby warte nawet sporego bólu głowy następnego poranka. Do takiej jakości przyzwyczaiło mnie pierwsze popijanie z czasów liceum. Stały skład, moc bratnich dusz (większość nie przetasowała się przez lata). Piliśmy w lasach, nad jeziorami, grając lub słuchając muzyki, chłonąc literaturę i rozmawiając o życiu do późnych godzin nocnych. To o te rozmowy się rozchodziło. Otwieraliśmy się na siebie, wyciągaliśmy najdelikatniejsze podstawy tego, co przetrzymywały nasze głowy. Tylko potem było gorzej. Porozjeżdżaliśmy się do innych Wielkich Miast na studia. Nowe ekipy, nowe twarze. Spodziewasz się, że będzie tak samo, lub chociaż podobnie... Przecież zaczęły się studia, dołączyliśmy do elity umysłowej, weszliśmy na nowe, niepoznane grunty wyższych wartości intelektualnych. I pierwszy zjazd w dół... Poruszasz jakiś głębszy temat i słyszysz: "No co ty pierdolisz... weź łyknij, bo chyba za mało wypiłeś?". A ideały obracają się w popiół. 

Na dłuższą metę takie odzywki były dla mnie niczym innym, jak tylko sygnałem do odwrotu. Sorry, nie tutaj zaparkowałem brykę- idę więc szukać dalej. Sporo to zajęło, ale w końcu nauczyłem się odnajdywać takie osoby jak z mojego ogólniaka. Powróciło zaufanie, radość późnych godzin nocnych, rozmowy, odkrywanie filozofii, innych ścieżek. Powróciło przekonanie, że wypicie tych kilku butelek daje mi coś więcej, niż tylko tępy ból głowy następnego dnia. I tego trzymam się do dziś. No- staram się...



Jestem raczej typem zwierzęcia międzyludzkiego. Mimo, że cholernie lubię czasem samotność- mam dobrze rozwinięty instynkt stadny i ciągnie mnie do ludzi. Dlatego strasznie mnie cieszyło, kiedy nagle okazało się, że mam tylu znajomych by zbić się w 'nasto-osobową ekipę i zrobić na przykład jakiś wspólny wypad. Cieszyły mnie późniejsze popijawy, wracanie "wesołym" autobusem nocnym z Dworca Centralnego. Cieszyło mnie nawet sporadyczne rzyganie, gdy przegiąłem i kac. I gdzieś w tym wszystkim w międzyczasie znów poczułem, że ucieka mi sedno. Był taki moment kilka miesięcy temu, kiedy nagle zaczęło mi się wydawać, że wpadłem w krąg jakichś dziwnych zależności. Jakbym był cokolwiek komukolwiek winien. Uczestniczyłem w spotkaniach, na których motywem przewodnim lub pretekstem stawała się flaszka. Chciałem przyjść na browar lub dwa- a okazywało się, że MUSZĘ pić flaszkę. Sms od ziomka: "Wpadaj man, zobaczysz mieszkanie i zrobimy flaszeczkę". Zaproszenie: "Flaszka czeka, chodź- napijemy się". I tak w kółko. 

Pojechałem raz do mojego basisty, by zrobić nowy kawałek. Spotkaliśmy się i okazało się, że mamy podobny problem: znajomych z kategorii tych od flaszki, dla których stała się ona jedynym sensem. Już nie tłem do wydarzeń, a głównym, samotnym bohaterem. Hobby. Miłością i celem. W takich sytuacjach nie licz na zrozumienie. Nie zakumają, że być może zamiast zachlewania pały wolisz pobiegać, pójść na film, rolki czy pogadać. "Nie pijesz?! Ale z ciebie pizda!". I tym podobne. Dotarła do mnie taka myśl, że w przypadku niektórych znajomych nie pamiętam interakcji, której podstawą nie były procenty. Owszem, nie zaprzeczam- fajnie mieć nawet i takich ludzi, z którymi można spotkać się po prostu na browar. Czasem się to przydaje. Ale chyba potrzebuję czegoś ponad to. Czegoś więcej, niż bezproduktywnego chlańska, po którym jedyne co mnie spotka to umieranie przez połowę następnego dnia. 

Nadal lubię alkohol; lubię browary w plenerze i nawet to, że czasem może być ich za dużo. Ale mając do wyboru różne opcje... zdecydowanie wolę pojechać na drugi koniec Wielkiego Miasta do mojego basisty, skomponować oraz nagrać nowy numer... i dopiero potem spaść z dywanu na łeb. W nagrodę wartej swojej ceny. Bo jak to mówił mój ojciec (i wielu innych ojców przed nim): BO PIĆ, TO TRZEBA WIEDZIEĆ Z KIM.