środa, 23 kwietnia 2014

Krople przemijają, ale nurt wciąż trwa.

Zmiany, zmiany, jeszcze raz zmiany. 

Kilka tygodni temu rozstaliśmy się z M., po prawie trzech latach związku. Powód? Tak naprawdę trudno go chyba wskazać. Mieliśmy po prostu jakieś dwa słabsze okresy. Na początku wydawało mi się, że coś takiego to zbyt mało, by zrezygnować tak definitywnie i zdecydowanie. Próbowałem robić to, co zrobiłby chyba każdy na moim miejscu: walczyłem, pytałem, siałem ziarno niepewności. Ktoś mądry jednak powiedział mi parę lat temu, że samemu można się co najwyżej ogolić; zaś związek to dwie osoby, dwa strumienie myślowe i dwa kierunki działania. Natomiast ja na polu bitwy zostałem sam. Dlatego w końcu zrezygnowałem. 

Kilka dni temu pojechałem do mojego Prawdziwego Domu po ponad półrocznej nieobecności. Powłóczyłem się trochę po moich ukochanych lasach, spotkałem się z dawno nie widzianymi przyjaciółmi. Rozmawialiśmy; miałem też sporo czasu na przemyślenie kilku spraw. I parę rzeczy zrozumiałem. Po pierwsze: M. miała rację. Jesteśmy całkowicie odmiennymi planetami. Dwoma biegunami i żywiołami o różnych obliczach. Jak ogień i woda. Mamy inne podejścia do życia, temperamenty, a nawet inne zainteresowania. Mój mały świat (który nie jest światem M.) kręci się gdzieś pomiędzy ludźmi, gitarą, książką, filmem, tatuażami, muzyką, bieganiem i wojażami po Europie. Z kolei ja nie stanę się stałym satelitą dla planety: wegetarianizm (kocham mięso), ramówka TeFauEn czy afirmacja małych dzieci (nie swoich). Mimo, że tego oczywiście próbowałem- po prostu, by doświadczyć jej sposobów na życie. To właściwie dziwne, że pomimo tylu różnic i podziałów stworzyliśmy coś, co zdawało się funkcjonować poprawnie przez prawie trzy długie lata. Musieliśmy być albo ślepi, albo bardzo zakochani. Albo totalnie nam się już wszystko pomieszało...

Po drugie: życie idzie dalej- nie ma czego żałować. Tak więc wstaję i ruszam przed siebie. Muszę teraz wszystko pozmieniać: znaleźć nowe mieszkanie, przeprowadzić się. Zrewidować swoje poglądy na to, czego pragnę w życiu. Być może zacznę też szukać nowej pracy? W końcu minęły prawie dwa lata, odkąd dorobiłem się MGR przed nazwiskiem, a ja tak naprawdę nigdy nic z tym nie zrobiłem. Chyba potrzebny był mi kop w życiu tego typu. Kamyki, które poruszą lawinę. Przypadkowo przeczytałem gdzieś ostatnio takie zdanie: "Krople przemijają, ale nurt wciąż trwa". Wciskam restart. 



                                                                                   Leave it alone, and don't regret it.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Grzebałkowska i Beksińscy

      "Droga Ewo. Mam do zakomunikowania smutną wiadomość. Tomek nie żyje. Popełnił samobójstwo w wigilię świąt i znalazłem go sztywnego w pierwszym dniu świąt o godzinie 15. Pisałem Ci o tym, że jest w tej sprawie od sierpnia, czy nawet dawniej, czerwony alert, no i tak się to wreszcie skończyło.
      (...) Pierwszy raz od czasu śmierci Zosi poczułem rodzaj radości, że umarła, nie doczekawszy tego, co byłoby dla niej nie do zniesienia. Ja jestem bardziej odporny. Poza tym ktoś musi zostać na koniec.
      Ja jeden wiedziałem, jak jemu było ciężko, mimo iż był egoistą i egocentrykiem, tym niemniej charakteru się nie wybiera. Myślę, że chyba dobrze się stało, jak się stało.
      Ostatnie jego słowa nagrane na taśmie mówiły o tym, jak bardzo rozczarował go świat, w którym przyszło mu żyć, i że pragnął zawsze żyć w innym świecie, gdzie reguły są proste, przyjaźń jest przyjaźnią i tak dalej. W przybliżeniu kończyło się to tak: 'Wiem, że to świat fikcji, ale może i ja przez te 41 lat byłem fikcją. Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze. Błagam na wszystko, nie budź mnie'.
      Ubrał koszulkę z napisem Jacob's Ladder (Drabina Jakubowa) i nie wiem, czy miało mieć to jakieś znaczenie symboliczne. 
      Obawiał się, że go znajdę zanim środki nasenne go zabiją, i dlatego, jak wynikało z taśmy, nie jadł już od 23 grudnia, by środki szybciej zadziałały, i wyrzucił do zsypu ich opakowania, aby ewentualnie pogotowie nie wiedziało, czym się zatruł.
      Miał to zrobić już 23 grudnia wieczorem, ale przypomniał sobie, że w piątek zakreśla zawsze w gazecie filmy, które mam nagrać z telewizji, i mogę się zaniepokoić, dlaczego nie przyszedł. Przyszedł więc 24, około godziny 14, zakreślił ewidentnie takie filmy, które tylko jego mogły zainteresować, bo wie, że ja nie oglądam westernów. Miało to na celu uspokojenie mnie, gdybym się czegoś zaczął domyślać, i tak zresztą zadziałało. 
      Jak wynika z nagrania, które zrobił po łyknięciu proszków, zażył je 24 grudnia o godzinie 15.05. Ja znalazłem go po 24 godzinach.
      (...) Była albo 16.50 albo 17.10, nie mogę w tej chwili sobie tego uzmysłowić. (...) I gdy poszedłem, już od dawna nie żył. Tak to wyglądało. No nic. Jeśli chcesz jakieś dodatkowe informacje, to pisz. Pięknie wszystkich pozdrawiam. Zdzisław. Warszawa: niedziela, 26 grudnia 1999 rok, godz. 16.07".

- List Zdzisława Beksińskiego do krewnej z 26.12.1999- M. Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s. 7-8


Magdalena Grzebałkowska, na co dzień reporterka "Gazety Wyborczej" wydała genialną książkę- dokument. Można powiedzieć, że wykonała robotę prawie niemożliwą- dotarła do wszystkich bliskich, krewnych, przyjaciół, współpracowników związanych z Beksińskimi. Odkopała każdy list, wycinek z gazety, liczne świadectwa świadków. I z tych skrawków stworzyła coś niezwykle osobistego, niemal pamiętnik, przez który nieżyjący już bohaterowie mówią, jakby byli na tym świecie nadal- tu i teraz. Kiedy się to czyta, ma się wrażenie jakby można było dotknąć tego fragmentu świata: niedostępnego, tajemniczego i owianego legendami. Każdy kto kocha malarstwo Zdzisława Beksińskiego powinien tą książkę przeczytać. Jakiś czas temu zetknąłem się z rzadkim albumem artysty, opatrzonym wypiskami z jego pamiętników. Wydawnictwo Grzebałkowskiej bije to jednak na głowę. Polecam.


sobota, 12 kwietnia 2014

We're disposable teens

Trafiłem dziś przypadkiem na stary wywiad z późnych lat 90', jaki przeprowadził Wojciech Jagielski z Brianem Warnerem- szerszej publiczności znanym jako Marilyn Manson. Poziom rozmowy jest raczej mocno żenujący i pełen tendencyjnych, naiwnych pytań. W stylu:
- Dlaczego w takim razie podpaliłeś swojego perkusistę podczas koncertu?
- Bo mu było zimno.
Zresztą zobaczcie sami ( https://www.youtube.com/watch?v=OHh-d3qidFI ). Jakże szokujące wydawały się więc pogłoski, że Manson nie ma na przykład nic przeciwko testowaniu kosmetyków na zwierzętach, czy jeszcze inne tego typu bzdury, które dziś nikogo nawet nie wzruszają? Wydaje mi się jednak, że taki był po prostu obraz tamtych czasów i naszego zacofanego, odizolowanego kraju- dopiero otwierającego się na rzeczy, które na zachodzie były już pewną normą.

Płyt Mansona zacząłem słuchać gdzieś w okolicach ósmej klasy szkoły podstawowej. Dla mnie było to poniekąd jak katharsis. Bo oto pojawił się ktoś, kto kompletnie negował wszystkie autorytety, zaczynając od świętych i papieża, a kończąc na ikonach popkultury; oraz uczulał, że wszystkie zjawiska na świecie mają dwoistą naturę. Na to, że wszędzie jest jednocześnie zło oraz dobro, lub piękno i brzydota. Działo się to akurat w czasach, gdy istniał spory nacisk na szacunek dla autorytetów, które obwoływano niemal do rangi nietykalnej świętości. Równy piedestał należał się nauczycielowi, rodzicom, tradycjom czy kościołowi. Na to zaś wszystko grzmiał ze sceny Manson, krzycząc: "Pierdolcie kapłanów, którzy mówią wam, że zgnijecie w piekle, a sami w tym czasie dopuszczają się gwałtów na dzieciach". Całkowita detronizacja powszechnych wartości oraz chaos. Pamiętam więc szał i przerażenie, kiedy ta grupa przyjechała na koncerty do Polski. Księża syczący z ambon i przestrzegający przed "Antychrystem". Nagłówki gazet, telewizyjne reportaże zza granicy. Kordony policji przed występem, protesty oraz pikiety środowisk katolickich. Na podwórku rozmawiano zaś tylko o satanistach lub o czarnych mszach. Jednym słowem: masakra. 

Zestawiam to sobie z tym co mamy w mediach dzisiaj, i śmieję się w głos. Można powiedzieć, że przebyliśmy w swojej tolerancji sporą i wyboistą drogę. Kiedy moja ulubiona grupa TooL wydawała kolejne teledyski, przeważnie zawsze kończyło się to zakazem emisji. Wideo do numeru pt. Stinkfist prawie natychmiast ocenzurowano (zamiast tytułu pojawiał się tag: # track 1 ). Gdy w 1993 r. świat ujrzał animowany obraz do Prison Sex, traktujący o problemie molestowania seksualnego (i do dziś przez niektórych psychologów używany przy okazji terapii), w szybkiej reakcji zakazano jego dalszej emisji. Podobna historia spotkała 10-o minutowe mini arcydzieło Parabola, w którym zrealizowano po prostu wizje amerykańskiego malarza, Alexa Grey'a. I to nic, że np. Madonna wypuściła w 1994 r. teledysk do piosenki Human Nature, gdzie wije się na pentagramie z lin i aż kipi od nawiązań do praktyk sado-maso (lateks, bicze, skrępowane ciała tancerzy, oraz szybka prezentacja niemal wszystkich pozycji seksualnych).

A teraz? Wystarczy tylko odpalić tv, i daję dychę, że spokojnie natrafisz na zupełnie nagą Miley Cirus zasuwającą na kuli do burzenia ścian lub na Biebera, namawiającego cię na jego "lizaczka"- w godzinach normalnej oglądalności. Kiedy przyglądałem się jak Marilyn Manson drze Biblię przebrany za biskupa, dobrze wiedziałem jakie jest jego przesłanie: nie wierz ślepo, sprawdź, testuj, zastanów się. Podobne wnioski odczuwali też moi znajomi, i zapewne mieliśmy w tym wszystkim więcej mózgu oraz zdrowego rozsądku niż dorośli, pikietujący wtedy o odwołanie koncertu. Natomiast co może myśleć ówczesny nastolatek, który ogląda Biebera i Cirus? Nie umiem powiedzieć, więc przełączam kanał na tego pana:




wtorek, 8 kwietnia 2014

9. Półmaraton Warszawski

Kolejny "oficjalnie" mierzony dystans mogę już wpisać sobie na konto osiągów- jakiś tydzień temu wystartowałem w 9 edycji Półmaratonu Warszawskiego. Troszeczkę zweryfikowałem swoje myślenie na temat tego mojego biegania: odstawiłem uparte dążenie do nowych życiówek i postawiłem na to, by po prostu mieć z tego fun. Okazało się, że w mojej pracy sporo ludzi również aktywnie trenuje, więc udało mi się namówić niektórych na udział. Pobiegliśmy we trójkę, praktycznie całą trasę od startu do mety trzymając się w grupie. Razem zaczęliśmy, razem skończyliśmy. Co ciekawe: "życiówka" dogoniła nas właściwie sama. Zakładałem równo dwie i pół godziny, a zakończyło się na... 2h:10min:08sec. Nieźle, jak na jedynie trzy poprzedzające to biegi treningowe.

Na każdej imprezie tego typu można zauważyć różne motywacje tych, którzy startują. Jedni to zawodowcy. Drudzy robią to po prostu dla zabawy i przebierają się na przykład w jakieś zwariowane stroje (w tym roku to prawdziwy wysyp, pobiegł m.in. Ksiądz, Mnich, Wróżka, Wietnamczyk, Banan, Kaczka, a nawet dwie osoby przebrane za... Stadion Narodowy). Kolejna grupa to ci, którzy mierzą się z własnymi słabościami: kalectwem czy otyłością. Po drodze mijałem też wiele osób biegnących z dedykacją, najczęściej z naklejkami lub nawet w okazjonalnych koszulkach: Biegnę dla chorego Tomka, Dla Agi, Dla mojej żony, Wspieramy Filipa, Marcie itp. 

Minąłem ich bardzo wielu na trasie i zacząłem się w końcu sam zastanawiać: dla kogo biegnę ja? Dla miłości? Dla rodziców, czy znajomych? Dla spełnionych marzeń? Dla wyniku? Dla pokonania własnych ograniczeń? Mijałem w ten sposób kolejne kilometry i uporczywie starałem się znaleźć odpowiedź na to pytanie. I chyba właściwą motywację podsunęło mi dopiero wszystko to, co dzieje się teraz wokoło mnie. Biegnę dla siebie. Po to, by dać sobie wiarę, że mam więcej siły. I jestem twardszy, niż w rzeczywistości, chociaż każdy wie, że jest to tylko piękne kłamstwo.




piątek, 4 kwietnia 2014

Robert Mapplethorpe fotografuje niebo

                                 Jeśli nie jesteś w niebie, usuń mi się z kadru.
                                 Potrzebny mi ten specyficzny rozkład
                                 zmarszczek powodujący, że wyparowują cienie,
                                 a wskazówki zegarków stają zgodnie na sztorc.

                                 Wszystkim tak samo pogardzamy: południem
                                 i wschodem, bielą, czernią i zwłaszcza
                                 szarością. Wszystkim kolorom spódnic,
                                 w których tańczą przed nami hiszpańskie

                                 dziewczyny, mówimy: Żegnajcie.
                                 Jeżeli świat przypomina ci gitarę, której
                                 za nic nie umiesz nastroić, nigdy
                                 nie dojdzie cię tu słońce. Wystarczy

                                 nie być tym samym, żeby kochać, albo
                                 brać od niechcenia, co da Bóg i jabłoń.
                                                                                                    Adam Wiedemann.

Jeszcze raz dziękuję, panno Szaley.

Siedzimy nad brzegiem Wisły z butelką piwa w ręku i oboje próbujemy znaleźć odpowiedzi. Pytania są te same od lat. I mimo, że czas nieubłaganie zapieprza, wciąż jak głupcy powracamy w to samo miejsce: do punktu wyjścia. Zupełnie jakbyśmy się niczego nie nauczyli. Lata pomyłek, prób, błędów. Niby świat jest taki uniwersalny, niby istnieją zasady, mądre reguły. Doprawdy? 

Opróżniam pół butelki i przez moment uświadamiam sobie, że to wszystko dookoła nie warte jest funta kłaków. Tyle starań, zapobiegań, podejść do podporządkowania sobie rzeczywistości. Próbujemy na siłę jakoś wyklepać, wyprostować te nędzne, pokrzywione tory. Niech ten cholerny pociąg jakoś przejedzie. Tylko z drugiej strony: po co? Przecież nie ma gotowej recepty w grze z Chaosem; a im dłużej żyjesz, tym coraz bardziej zaczynasz rozumieć, że w tym starciu to właśnie on rozdaje karty.

Chyba jestem już zmęczony tym kręceniem się w kółko. Odkrywaniem kolejnych oczu, które tak naprawdę wcale nie myślą o tobie dobrze. Właściwie to nienawidzą cię, nie znoszą i nie akceptują. A mimo to trwają na posterunku- sądząc, że przecież nie wiesz, nie dostrzegasz nici, którymi ta iluzja jest utkana.


Jesteśmy jak ptaki na wietrze.