wtorek, 23 sierpnia 2011

Good Riddance!

                        It's something unpredictable, but in the end is right.
                        I hope you had the time of your life...



Zabawne, jak się czasami życie układa. Zastanawiam się, co nim rządzi i czy jest w tym wszystkim jakiś klucz, metoda. Coś na zasadzie prawa karmicznego: każdy twój uczynek z przeszłości będzie punktem odniesienia dla wydarzeń mających dopiero nadejść… czy generalnie to, co nam się przydarza to tylko suma chaosu, przypadek, jeden wielki zbieg okoliczności?

Zawsze byłem zwolennikiem teorii, że przeciwności i porażki, jakie nas napotykają są tylko drogowskazem do polepszenia swojego życia… bo jeśli dzieje się „źle”- to oznacza, że coś się w naszej egzystencji nie sprawdza, nie zdaje egzaminu. Wobec tego trzeba określić naturę tej dysfunkcji, a następnie ją usprawnić. Aż do skutku. I w tym momencie to, co uznaliśmy najpierw jako przegraną- w konsekwencji czasu okazuje się być naszym wewnętrznym zwycięstwem… Czyli uogólniając: zawsze możemy liczyć na happy end- sytuacja się naprostuje i będzie już super.

Często mijam na mieście ludzi bezdomnych. Zadaję sobie wtedy pytanie w myślach, jakie koleje losu i wydarzenia doprowadziły ich do takiego stanu… Bo przecież nie zawsze jest to patologia, alkohol, problemy z prawem, dostosowaniem się…

Jak się ma więc powyższa „zasada happy end’u” w takich przypadkach? Co, jeśli okaże się, że nasze życie może zależeć od wyboru np. tylko jednej decyzji, jednego ulotnego momentu- który jeśli przegapimy, nie da nam już nigdy szansy na naprawę sytuacji?

A może rzeczywiście istnieje jakieś przeznaczenie, ślepy łut szczęścia, zapisany przez coś/ kogoś kaprys-scenariusz naszego życia. Można to jakoś zaobserwować: postaw ten sam cel przed dwiema różnymi osobami- jak to jest, że kiedy ta pierwsza osiągnie go bez wysiłku, jak na prztyknięcie palcem, ta druga będzie sobie tymczasem zdzierać do krwi kolana i łokcie?

Są takie dni, że naprawdę się zastanawiam, czy przypadkiem nie przegapiłem „swojego” momentu- może nie byłem wystarczająco spostrzegawczy, minąłem się z nim- a teraz zwyczajnie za to płacę? 


poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Koszmar w Stumilowym Lesie

Natrafiłem ostatnio w sieci na dosyć interesujący artykuł: tytułowy „Koszmar w Stumilowym Lesie” właśnie.

Rzecz ma się o marketingowo- biznesowych perypetiach głównego bohatera książek Alana Alexandra Milne’go- misia o małym rozumku, znanego powszechnie jako Kubuś Puchatek. Może niekoniecznie owym biznesem pała się sam Kubuś: bardziej od niego swoje rekinie łapki wpychają w to przedstawiciele potęg korporacyjnych. Walka zawzięcie toczy się na froncie Slesinger i Disney, że o potomkach Milne’go czy Sheparda nie wspomnę. O co chodzi? Cóż… Jak sugeruje prawidło: „Jeśli nie wiadomo o co chodzi- zwykle chodzi o pieniądze”. W szerszym ujęciu: pieniądze, zyski, procenty, udziały, prawa autorskie, prawa sprzedaży i jeszcze raz pieniądze. 


- To co teraz będzie, Kubusiu?- zapytał przerażony Prosiaczek.
- Nic, Prosiaczku...- odparł smutno Puchatek, kładąc łapkę na plecach przyjaciela- Chyba musimy zaakceptować te warunki, bo inaczej prawnicy dobiorą nam się do tyłka, i puszczą z torbami...


Gdzieś poza wzrokiem przeciętnych odbiorców spuścizny po A.A. Milne rozgrywają się zażarte potyczki prawnicze, i chociażby ze względu na perspektywy potencjalnego zysku wartego miliony dolarów- nie są to potyczki fair play: można tu wymienić ukrywanie niekorzystnych dowodów, niszczenie dokumentacji przez Disney Corp. itp.

Świat patrzy jednak w inną stronę, co jest przecież normalne. Do kin wchodzi kolejna wysoko budżetowa produkcja na wyżej wspomniany temat, z biegiem czasu nasi kochani bohaterowie niestety nie są w stanie oprzeć się procesowi McDonaldyzacji: stonowane dotąd barwy zamieniają się w modne i mocno rażące (niekoniecznie gustem) kreski spod rąk speców od grafik komputerowych, wszędzie sztuczne, przyklejone uśmiechy (nawet u Kłapouchego- którego pesymizm przecież równych sobie nie ma… wróć: mieć nie powinien). Brakuje tylko Kubusia, który zamiast miodkiem opychałby się powiększonym zestawem z KFC, i Tygryska reklamującego najnowszego IPod’a. Ale kto wie, może niebawem ujrzymy i taki scenariusz.

Tak czy siak, niezależnie od tego, czy mi się to podoba czy nie- Puchatka jak zwykle przetrawi z uśmiechem na ustach olbrzymia rzesza ucieszonej gawiedzi. Zapewne patrzeć nie będę mógł na wysyp gadżetów, na których miś i spółka sprzedawać się będzie jak zawodowa prostytutka, ładując w kieszenie potentatów kwoty pieniężne do 7 zer po przecinku- bez zwrócenia większej uwagi na jawne bezczeszczenie przez nich oryginalnego przekazu, piękna, bezinteresownej magii dzieciństwa, niewinności… Czyli wszystkich wartości, które w całej tej opowieści były naprawdę istotne.

Generalnie- wszystko co napiszę tu ja, lub autor artykułu- to nieme wołanie w przestrzeń, zupełnie bez echa i odpowiedzi. Żremy tą korporacyjną, biznesową papkę wszyscy- niezależnie od statusu, poziomu rozwoju i zasobów portfela.

Wydaje mi się tylko, że gdyby Kubuś miał odrobinę więcej rozumku, to widząc, co zrobiono mu przez te wszystkie lata- przekręciłby się we własnym grobie…

Dla ciekawskich: cały artykuł znajduje się tutaj: http://www.filmweb.pl/article/Koszmar+w+Stumilowym+Lesie-76115. Zapraszam do lektury tudzież do refleksji osobistej lub publicznej, na forum poniżej.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Każdy ma swoją burzę...


                     suchy szept
                     nie za bardzo podniosły lirycznie
                     bo nie jesteś dwudziestoletni
                     wyruszający w świat na oklep
                     lecz taki ktoś byle jaki
                     w drugiej połowie życia
                     trochę poeta a bardziej przechodzień
                     pod powiekami kurz
                     a ten upór coraz bardziej z przyzwyczajenia

                     nie wypada inaczej
                     tylko poprzez ten suchy szept
                     wypowiedzieć te kilka kilkanaście słów
                     które chcesz by do kogoś tam dotarły.
                                                  - Andrzej Szmidt, „Szczoteczka do sumienia”, 1984 r.


Każdy ma swoją burzę. Znów obojętnieję. Na wszystko i cokolwiek. Tak, chyba mam już dosyć. Zakładam słuchawki, by nie słyszeć niczego poza dźwiękami muzyki- i idę... Mijam twarze, mijam ciała- widzę je, ale wcale nie chcę zauważać. Moją paranoją staje się unikanie, odwracanie wzroku… bo przecież wszystko musi być zawsze ok., prawda?

Nie mam już czasem siły. Muszę stąd po prostu wyjechać, z tego miasta zatrutego ludzką chorobą...