środa, 6 lipca 2011

Into the Wild...

                     "Jest pewna przyjemność w lasach bez ścieżek,
                      Jest upojenie w samotnym wybrzeżu,
                      Jest społeczność gdzie nie ma intruzów
                      Przy głębokim morzu i muzyce jego szumu.
                      Nie człowieka kocham mniej, lecz naturę bardziej.
"
                                                                                       
- Lord Byron

Dziś będzie o pewnej historii z lat 90’tych, która wydarzyła się naprawdę. Dla mnie samego  stała się katalizatorem wielu ważnych zmian oraz późniejszych wydarzeń w moim życiu. Pierwszy raz otarłem się o nią jeszcze w liceum- całość opisywał rozdział jednej z książek do języka angielskiego, z której się uczyłem- wtedy jednak nie wywarła ona na mnie wrażenia… cóż, młodość. Dopiero po latach (konkretnie jakiś rok temu z kawałkiem) przyjechał do mnie w odwiedziny mój dobry przyjaciel. Przywiózł ze sobą pewien film… Pierwsze minuty, trybiki maszyny zaczęły pracować, i już wiedziałem: „To o nim!”. 



Postać, o której piszę to widoczny na zdjęciu powyżej Amerykanin, Christopher Johnson McCandless (ur. 12 lutego 1968, zm. prawdopodobnie 18 sierpnia 1992). Co sprawia, że był on tak wyjątkowy?

W jego biografii wielu z nas mogłoby odnaleźć wspólne elementy. Obracamy się w specyficznym środowisku, dorastamy pod wpływem rodziców, w pewien sposób jesteśmy przez nich nakierowywani… Wiadomo, przecież „chcą dla nas dobrze”. Podążamy więc określoną ścieżką: kończymy liceum, idziemy na studia, potem praca, kariera, związki…

Chris i jego siostra musieli się zmagać z piekłem nieudanego małżeństwa swoich rodziców… Wieczne kłótnie, groźby rozwodów, szantaże emocjonalne, przemoc… Dodatkowo, pewnego dnia chłopak odkrywa zaskakującą prawdę: oto piękna i kolorowa (oficjalna) historia miłości między jego rodzicami kryje ukrywaną przez lata bolesną przeszłość: Walt, ojciec- posiadał drugą rodzinę, którą zostawił dla biologicznej matki Chrisa. On sam był zaś nieślubnym dzieckiem… 

Stało to dla niego zabiciem prawdy codziennego dnia. Dowodem kłamstwa i fałszu w teatrze pozorów szczęśliwego, rodzinnego życia; pełnego hipokryzji, oceniania, masek.
McCandless ucieka więc w świat wartości literatury. Zaczytuje się powieściami Jacka Londona, Henry’ego Davida Thoreau, Tołstoja… Następnie kończy studia, oszczędności swojego życia (24 000 dolarów) wpłaca na cele charytatywne, resztę pieniędzy pali, niszczy dokumenty… i znika. 



Urwawszy kontakt z rodzicami, wyrusza na trwającą dwa lata samotną wędrówkę po Ameryce. Przybrawszy nowe imię- Alexander Supertamp („Super-podróżnik”), bez grosza przy duszy, środkami takimi jak pociągi towarowe czy autostop zwiedza Arizonę, Kalifornię i Południową Dakotę; latem 1990 roku dociera do jeziora Mead, przeżywa tzw. błyskawiczną powódź; spływa też kajakiem w dół rzeki Kolorado do Zatoki Kalifornijskiej, a następnie do Meksyku. Po drodze jego losy splatają się z wieloma osobami- Alex jednak nie zagrzewa nigdzie miejsca na dłużej… Rozumie, że stosunki międzyludzkie nie są najistotniejszą sprawą, jaką musi ogarnąć… Serce podpowiada mu, że ostateczną, wewnętrzną batalię o wyzwolenie się z fałszu i hipokryzji tego świata będzie mógł wygrać, mierząc się z surowym klimatem Alaski… 

Tu niestety muszę urwać (zakończenie tej przygody zdradziłem już i tak wystarczająco). 


Jego losy opisał w książce pt. „Into the Wild” dziennikarz, Jon Krakauer. Potem, na jej podstawie Sean Penn nakręcił film o tym samym tytule (oczywiście polscy tłumacze list dialogowych jak zwykle popisali się, interpretując „Into the Wild” jako, uwaga: „Wszystko za życie”). Książka (mam, czytałem) jest jednak niczym innym, jak tylko dziennikarską pisaniną- trochę faktów, hipotez, przypuszczeń i porównań do innych, podobnych do Alexa ascetycznych podróżników. 


Prawdziwy klimat kryje się w genialnej, moim zdaniem, ekranizacji. Świetna rola Emile Hirsch’a, doskonała muzyka autorstwa Eddiego Veddera z Pearl Jamu i Michaela Brook’a… słowem: magia. Sam reżyser- Sean Penn przekazuje zaś sugestywnie cały pierwiastek tej pierwotnej, ludzkiej tęsknoty… za ucieczką od kłamstw, fałszu i obłudy, oraz za prawdą i harmonią, jaką ma w sobie od zawsze natura. Mówi też o potrzebie wolności, przestrzeni, bycia nieograniczonym, wyzwolonym od szufladkowania, czy  złudnego poczucia bezpieczeństwa naszych rodzin, kariery, pieniędzy…  

Bo czy rzeczywiście w dzisiejszych czasach rodzina, czy statut zawodowy może być stałym punktem oparcia, opoką, sensem egzystencji? W świecie, rządzonym przez pieniądze, media, korporacje, rat race; gdzie „prawdziwa miłość” nie trwa dłużej niż jakieś trzy lata z haczykiem…? 

Co zatem jest tą esencją? 

Od pierwszego mojego obejrzenia „Into the Wild” można powiedzieć: przeszedłem długą i wyboistą drogę. Film ten stał się dla mnie pewnego rodzaju motywacją. Ja też zapragnąłem takiej ucieczki. W głowie zaczął rodzić się konkretny plan, towarzyszyła mi w tym także pewna dobra dusza, która czuła gdzieś w sobie ten sam prąd co ja… Tak powstała koncepcja „EUROTRIPU”, podróży o specyficznym charakterze. Dwóch kumpli, 28-o letni VW Passat Combi, trasa- obejmująca całą Europę, trochę kasy, urlop na trzy tygodnie... i hej, przygodo! Żadnych wygód, Internetu, telefonów komórkowych- tylko muzyka, droga, zdjęcia i lokalny folklor.

Ta podróż (odbyły się już dwie edycje) to był najpiękniejszy czas mojego życia. Doświadczyłem i zrozumiałem, co tworzy prawdziwą wolność (tak, jest ona możliwa!), czułem całym sobą przestrzeń, potęgę świata i jego piękno…

Schody zaczęły się po powrocie. Naprawdę ciężko jest po czymś takim wrócić do „normalnego życia”: problemów, obowiązków, pracy, przymusu uśmiechania się i nakładania masek związanego z koniecznością życia w społeczności… 


„Into the Wild” niesie bowiem ze sobą pewną pułapkę… w postaci olbrzymiej tęsknoty. Za tą harmonią z naturą, życiem innym niż te, do którego zmuszają nas nasi rodzice, przyjaciele, znajomi, szkoła, media… Bo nagle uświadamiasz sobie, że taki scenariusz nie jest już w żaden sposób możliwy do zrealizowania… Gdyż świat się zmienił, bezpowrotnie, nieodwracalnie.

Czasem myślę, że ten film, jak i cała historia- to po części błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Bo z jednej strony zwraca nam uwagę na to, co uniwersalne. Na doszukiwanie się prawdy, szczerości, głębi- w świecie, naturze, ale i w nas samych. A z drugiej- niesie tęsknotę za czymś ulotnym, ponadzmysłowym- raniąc dogłębnie, gdy rzeczywistość nie jest nawet odrobinę podobna do tego, co niesie ten obraz, muzyka i przekaz… 

Mimo wszystko- jest to moim zdaniem arcydzieło, film, który może być kamieniem milowym dla każdego. Jeśli nie czytaliście/ oglądaliście- gorąco polecam. Nie dajcie się tylko zranić… zbyt głęboko. 


2 komentarze:

  1. No, Michu, piękna recenzja! Autento! Czyta się gładko i ze zdania na zdanie z coraz większym wciągnięciem. Wiem, że to nie miała być de facto recenzja, ale tak Ci wyszło :D Parę drobiazgów bym zmieniła i na publikację na jakimś filmwebie czy innym takim :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, no właśnie miało nie być jak recenzja- bardziej chciałem zaciekawić lud tematem i dodać do tego własne refleksje. Ale tak czułem w kościach, że podobieństw gatunkowych nie uniknę ;) Wiesz, myślę, że o tym filmie tak czy siak nie da się opowiedzieć krótko, z oszczędnością w słowach. Zwłaszcza, że ta historia wydarzyła się naprawdę (mimo, że w filmie była mocno upiększona i wyidealizowana).
    Anyway- jak już zakładałem tego bloga to wiedziałem, że prędzej czy później wpis o "Into the Wild" się tu znajdzie... Miałem nadzieję, na jakiś wybuch opinii i żywą dyskusję na forum, hehe- ale cóż... może cuś się tu jeszcze pojawi :P

    PS. a'propos filmwebu- masz tam konto? To Cię znajdę...

    OdpowiedzUsuń