środa, 26 lutego 2014

R jak Rewolucja, U jak Ukraina



Przyglądam się całej tej sytuacji na Ukrainie i przypomina mi się tekst do piosenki zespołu Sweet Noise, pod tytułem "Patrz": " (...) Przyparci do muru jesteśmy niebezpieczni. Totalne szaleństwo i destrukcja, niekontrolowany wybuch, który rozrywa wszystko dookoła: niszczy każdy element systemu, nic nie buduje, nie tworzy. Jest jak wzburzona rzeka, której nikt nie zatrzyma: przepełniona upokorzeniem, wstydem i goryczą wyrywa się ze starego koryta. Widziałem jak zalali ulice i drogi. Wszyscy płynęli w tym samym kierunku. Wszyscy chcieli jednego: za wszelką cenę uwolnić się od tego, który zabił ich matki, ojców, siostry i braci, spalił ich ziemię, napluł na groby. Byli gotowi na wszystko, krew, ogień, kamienie. Dzieci, kobiety, mężczyźni- oszukani i doprowadzeni do ostateczności są razem. Przez krótką chwilę byłem z nimi, zaciskałem pięści, krzyczałem. Dzisiaj patrzę z daleka; wiem, że na gruzach tego co zniszczyli wyrośnie nowa bestia. I tylko kwestią czasu jest kiedy zacznie wysysać z nich soki, całe piękno, i energię".

Rewolucja- jak to ujął dobrze Danton- pożera często własne dzieci. Więc nie zapomnij w geście solidarności zmienić sobie na Fejsie zdjęcia profilowego na czarne z żółto-niebieską wstęgą u boku oraz wstawić w komentarzu filmik z apelem młodej Ukrainki. A równo o dwudziestej zapalić świeczkę w oknie...



sobota, 22 lutego 2014

"Nie oszukuj się! Nikt nic nie widzi!"

Tytułowy cytat to napis (motto?), jaki widniał na ścianie warszawskiej pracowni Zdzisława Beksińskiego. Moim zdaniem są to słowa, które chyba najlepiej opisują całą jego malarską twórczość. Z jednej strony- maksimum szczerości artystycznego wyrazu, a z drugiej- totalne niezrozumienie tematu. Pamiętam taką anegdotę, którą wyczytałem w wypisach z jego pamiętników: pewnego dnia odwiedził go w pracowni jeden z przyjaciół- filozof, i ogólnie bardzo mądry, wykształcony człowiek. Beks pracował akurat nad obrazem, który przedstawiał rumowisko oraz pokruszony mur na pierwszym planie, zabazgrany różnymi napisami i z wielką literą 'N' w samym centrum. Filozof przyglądał się w milczeniu dziełu przez długie dwadzieścia minut, po czym wypalił:
- Już wiem! NAPOLEON!!! 

I tak to chyba już jest. Jedni nienawidzą jego twórczości, boją się jej i odrzucają. Bo jak odnaleźć harmonię oraz piękno w poskręcanych, zdeformowanych ciałach, miastach rozkładu oraz w apokaliptycznej pożodze? Z kolei drudzy patrzą ponad to i potrafią dostrzec sedno. To właśnie dlatego Beksiński nigdy nie nadawał obrazom tytułów. Chciał zostawić każdemu swobodę interpretacji znaczeń. Liczyła się forma, a nie treść. Bo treścią były wizje snów, które nie zawsze muszą znaczyć cokolwiek. Pamiętam moment, kiedy zakochałem się w jego obrazach. To była dosłownie miłość od pierwszego wejrzenia. Poszedłem akurat do kumpla w odwiedziny. Na ścianie jego pokoju zobaczyłem to: 


Usta wydawały się tak realne, że totalnie uległem iluzji: sądziłem, że jest to jeden z tych tłoczonych obrazków, jakie kiedyś produkowano. Dotknąłem ust... a one okazały się tylko płaską kartką reprodukcji. Album z malarstwem Mistrza, który wkrótce odnalazłem w szkolnej bibliotece dopełnił dzieła. Wsiąkłem, i wchłonąłem jego twórczość totalnie. 

Akurat wczoraj minęła 9 rocznica jego śmierci. Jego całe życie wydawało się zresztą nią napiętnowane. Żona zmarła po wielu latach ciężkiej choroby. Jego syn, znany dziennikarz i genialny tłumacz popełnił samobójstwo niedługo później. Jedyny uczeń, spadkobierca warsztatu uległ tajemniczemu wypadkowi, przez co stracił wzrok. W końcu śmierć dosięgła i jego. Oczywiście nie mogła być standardowa- zresztą artysta sam to właściwie przewidział. 21 lutego 2005 roku otrzymał siedemnaście pchnięć nożem z ręki 19-letniego syna swojego sąsiada i zarazem współpracownika. Jak powiedział dosłownie kilka lat wcześniej: "Być może, kiedyś porzucę ten mój świat (...) i wtedy zacznę obserwować, jak przemieniają się chmury na niebie".





                                                                  R.I.P., Mistrzu...

środa, 19 lutego 2014

Kraków, dawna stolica Polaków

Nigdy nie rozumiałem pewnej specyficznej odmiany lokalnego patriotyzmu, przejawiającej się w -najczęściej wzajemnej- wrogości pomiędzy dwoma zupełnie innymi miastami. Bo to, że w Krakowie nie cierpią ludzi z Warszawy (i chyba ogólnie nie-krakowian?) jest faktem potwierdzonym. I tak autentycznym jak to, że na przykład Kielce nienawidzą się z Radomiem, Gdańsk z Gdynią, Białystok z Łomżą, a Toruń z Bydgoszczą.

Kiedy cztery lata temu przywiało mnie do Krakowa na zlecenie dla Matki Korporacji, sam widziałem stojące na parkingu pokiereszowane do bólu auto na warszawskich rejestracjach. Wybite reflektory, przednia szyba, lusterka, przedziurawione opony, porysowany lakier... a za powyginaną wycieraczką kartka z napisem: "Mandat społeczny od mieszkańców Krakowa". Gdy pojawiałem się służbowo z wizytacją w tamtejszych placówkach musiałem je standardowo informować, że przybywam ze stolicy- czego oczywiście w bardzo krótkim czasie się oduczyłem, by choć trochę móc liczyć na jakąkolwiek, choćby wątłą formę kooperacji. Zapytasz kogoś o drogę? Albo cię oleją, albo pokierują źle. Celowo. Szczerze nie kumam tego kompleksu "dawnej stolicy" i tym sposobem zranionej dumy, którą teraz trzeba rekompensować ogólnym skurwysyństwem (za przeproszeniem). 


                                                                     Autentyk.

Mając to wszystko w głowie próbuję w trakcie łażenia po mieście znaleźć swoje własne, niczym niezmącone zen. Zaszyć się w oazie spokoju, harmonii i krystalicznych myśli. Kolejna ulica i chyba czuję, że mi się to nie uda. W Krakowie na zielone światło na przejściu dla pieszych czeka się z 10 minut. A kiedy masz do pokonania wysepkę- zielone zapali się jedynie na połowie odcinka. Dochodzisz do wyspy, i czekasz na czerwonym kolejne dziesięć. Zupełnie jak na reklamach w TeFauEnie. Zawsze zdążysz skoczyć po piwo do lodówki. W sklepie na stacji benzynowej. Na końcu miasta. W sąsiednim województwie. 

wtorek, 18 lutego 2014

Ezoteryczny Poznań

Łażę po Poznaniu i jakoś nie umiem wyrzucić z głowy tej nuty:


                                                           Jest tu kilka takich miejsc
                                                           Gdzie nie warto się pałętać
                                                            I kilka takich miejsc
                                                           By zapomnieć i pamiętać

Piosenka mocno hermetyczna. Po prostu jeśli nie jesteś z Poznania/okolic- trochę nie kumasz o co chodzi. W tym cały urok. Być może te same słowa dałoby się zaśpiewać o każdym innym polskim mieście?

Dla mnie Pidżama Porno to zespół, z którym wiąże mnie mega dużo wspomnień i pozytywnych migawek. Praktycznie całe liceum, mój najlepszy kumpel G., piątkowe wieczory w Art Pubie, ogniska w harcówce, koncert w Białymstoku na którym straciłem spodnie (sic!), Festiwal w Węgorzewie oraz Przystanek Woodstock, załoga z Czerwonego, początek studiów. Słuchałem ich jeszcze z kaset, a potem uczyłem się grać te piosenki na gitarze- dzięki czemu w akademiku na imprezach robiłem furorę. 

Każdy ich utwór ma dla mnie inne znaczenie. "Bal u senatora" to pokój G., wieczorowa pora, herbata z imbirem i kot na kanapie. "Pryszcze" to moje biurko, i uczenie się na klasówkę z historii w momencie, gdy nic mi się nie chciało. "Moja generacja" to koncert w "Gwincie" z adehADKIEM (kto zna... ten ZNA). I tak dalej, i tak dalej. A teraz jestem w tym mieście rodzinnym Grabaża i mam totalną retrospekcję z połowy życia, kiedy się było młodym pankowcem. Aż miło. 

Tak na marginesie- ciekawostka lokalna: w Poznaniu przycisku się nie naciska... jego się NADUSZA :)

sobota, 15 lutego 2014

Fryzjerka w wagonie PKP

Życie w Wielkim Mieście nauczyło mnie tego, że gdy tylko podchodzi do mnie na ulicy jakaś zupełnie obca osoba i zaczepia słowami: "Dzień dobry, przepraszam Pana...", to prawie jak z automatu- nie czekając na dalsze słowa- wypalam: "Sorry, ale nie mam żadnej kasy". I bez zatrzymywania się pruję dalej przed siebie. Nie mam ochoty na wysłuchiwanie kolejnej, chwytającej za serce opowieści z ust śmierdzącego wódą żula o tym, że zbiera pieniądze na receptę dla chorego dziecka, czy na bilet. Wydaje mi się, że nie jestem w tym osamotniony. Zresztą podobną tendencję zauważam niemal w każdym mieście w którym jestem. Gdy podchodzę do kogoś próbując spytać o drogę- reakcje wszędzie są identyczne. Postawa obronna, zbywanie lub strach w oczach- bo pewnie poprosi o pieniądze... I dopiero gdy okazuje się, że pytam jedynie o drogę, otwiera się tajemna bariera. Twarze się rozpogadzają, łagodnieją gesty i mogę liczyć na pomoc.

Jest to nieco przygnębiająca wizytówka naszych czasów; choć muszę przyznać, że sam działam dokładnie w ten sam sposób. Sytuacja z dnia wczorajszego- idę szybkim krokiem w kierunku dworca i nagle słyszę:
- Halo, przepraszam Pana...
Lustruję spojrzeniem dwóch gości z naprzeciwka i rzucam wyuczoną niczym u psa Pawłowa, standardową formułkę:
- Wybaczcie chłopaki, ale nie mam żadnych pieniędzy.
I nagle ląduje na mojej głowie czerwone z zażenowania wiadro zimnej wody, kiedy słyszę zdziwione:
- A... ale my tylko chcieliśmy spytać, czy nie wiesz jak dojść na Będzińską...
Wizytówka naszych czasów.

Parę minut później stoję już na peronie w Gliwicach i czekam na pociąg. Upajam się pięknym porankiem: przez linie trakcji elektrycznych przebija się słońce, kolorowe niebo przypomina miękkie, impresjonistyczne pejzaże, do tego jest ciepło i wieje leciutki wiatr. Nie może być już nic lepszego, zważywszy nawet na porę roku. Obok mnie stoi szczupła, wysoka, ładna dziewczyna i co chwila spogląda w moim kierunku. Choć planowy odjazd ma mieć miejsce za jakieś 7-8 minut, wypala:
- Chyba się spóźni, jak ci się wydaje?
- Wiesz, w sumie ma odjechać dopiero za kilka minut. Pogoda jest super, więc powinno być raczej bez żadnych utrudnień? Chociaż nic nigdy nie wiadomo- ostatnio czytałem gdzieś o pociągu, który miał takie opóźnienie, że został oficjalnie uznany za zaginiony. 
Dziewczyna śmieje się i pyta, dokąd jadę.
- Opole. A ty?
- Do Wrocławia. Kilka godzin jazdy przede mną...
- Studia, czy raczej do pracy?
- Nie, nic z tych rzeczy. Rozstałam się właśnie z chłopakiem, więc jadę tam po swoje rzeczy i przeprowadzam się.
Skład podjeżdża na peron, więc poprawiam plecak i wyciągam swój bilet. Nieznajoma robi to samo i zagląda mi przez ramię:
- Jaki masz numer wagonu? Ja jadę 17stką.
- Mój to 19- odpowiadam.
- Myślisz, że jeśli usiądziemy w tym samym, to konduktor nas skrzyczy podczas kontroli biletów, że nie trzymamy się przydzielonych miejsc? - pyta - Bo czasem im się to zdarza, chociaż nie wiadomo jaki jest w tym sens.
- No to możemy sprawdzić na kogo trafimy, co ty na to?

Po chwili zajmujemy miejsca i rozmawiamy dalej. Przypomina mi się ten fragment z filmu "Fight Club", kiedy narrator wykłada swój monolog na temat jednorazowości życia w podróży. I czuję się dokładnie tak, jak on. Gdziekolwiek jesteś- hotel, pociąg, przystanek tramwajowy- wiele rzeczy jest jednorazowych. Jednorazowe masło w trakcie spożywania hotelowego śniadania. Jednorazowe mydło i szampon do mycia włosów. Jednorazowa tubka żelu pod prysznic. A dziewczyna siedząca obok mnie w przedziale wagonu to właśnie jednorazowa znajoma.

 Z jakichś dziwnych powodów o swobodzie komunikacji decyduje najczęściej umiejętność gadania o pierdołach. Ale nie ma przecież czemu się dziwić: na pierwszym spotkaniu nie rozmawia się raczej na temat sytuacji gospodarczej Ugandy czy problemów dotyczących tolerancji gejów i lesbijek w międzynarodowych korporacjach. Mimo wszystko czasami bywa interesująco, zwłaszcza gdy masz do czynienia z kimś totalnie nieznajomym. Najgorsza jest jedynie krępująca cisza, która nagle zapada kiedy próbujesz wymyślić, w którym kierunku pociągnąć dalej konwersację. Nam się to na szczęście nie zdarzyło. Dziewczyna okazuje się niezwykle rozmowna, a ja nie staram się jej przerywać. Więcej słucham, niż wykładam na przysłowiowy stół. Nie czekam usilnie na swoją kolej mówienia, przytakuję i podtrzymuję płynność rozmowy zadając drobne, wyciągające pytania.

Nieznajoma ma na imię Sandra. Niedawno skończyła 22 lata i pracuje jako fryzjerka. Z chłopakiem rozstała się, bo ten był po prostu nierozważnym, niedojrzałym bałwanem. Wolał imprezy, chlanie i kolegów, zamiast spędzać z nią czas lub nawet cokolwiek pomóc. Nie chciało mu się nawet iść na egzamin, bo tak się ostatnio spił. Miarka przebrała się, kiedy nakryła go na podrywaniu jej koleżanek. Dlatego spakowała się i odeszła. Teraz myśli o pójściu na jakieś studia, najlepiej do Wrocławia albo nawet Krakowa. Chciałaby też podróżować, ale na tą chwilę nie ma na to funduszy. Od czasu do czasu zagaduje mnie, co robię, czym się zajmuję. Opowiadam jej o moim zleceniu, podróżach, studiach które ukończyłem. Mówię, że taki moment jak teraz to doskonały fundament dla diametralnych zmian. Skoro nic jej tu więcej nie trzyma- niech zmieni miasto, pracę, zacznie studiować coś, co ją interesuje. Pozna nowych ludzi. 

Czasem spoglądam na pozostałych ludzi w przedziale. Pewnie ich dziwi ta nasza konwersacja. Kiedyś byłoby to prawie na porządku dziennym, ale teraz pociągowe przedziały są pełne indywidualnych, odizolowanych sterylnie światów. Planeta Czytam Książkę. Planeta Oglądam Serial Na Laptopie. Planeta Ja i Mój Tablet. Tymczasem dwie godziny mijają jak z bata strzelił. Wychodzę pierwszy, więc powoli ubieram się i sprawdzam plecak. 
- Jakbyś był jeszcze kiedyś w Gliwicach albo okolicy to daj znać, pójdziemy gdzieś na piwo- mówi Fryzjerka. 

Uświadamiam sobie, że w innych okolicznościach to jest ten moment, kiedy powinienem poprosić o jej numer telefonu. Widzę też, że ona bardzo na to czeka. Nie robię tego jednak: po prostu więcej się nie spotkamy, a poza tym jestem zakochany. Wstaję zdecydowanie i mówię:
- Dziękuję za rozmowę. Bardzo miło było mi cię poznać. Dbaj o siebie, i powodzenia na nowej drodze! 
- Wzajemnie. Trzymaj się i też na siebie uważaj.- podaje mi rękę i uśmiecha się na pożegnanie. Była jedną z najciekawszych jednorazowych znajomych, jakich dotąd spotkałem. A kontrola biletów w ogóle nie miała miejsca.

piątek, 7 lutego 2014

Pożegnania, powitania i praca marzeń

Jakimś dziwnym trafem luty często okazuje się dla mnie okresem sporych zmian, i to przeważnie w sferze spraw zawodowych. Styczeń był ostatnim miesiącem mojej pracy w Galerii. Nie, nie straciłem stołka- po prostu przetransferowano moją szanowną personę na inną placówkę. Nie ukrywam, nie byłem zadowolony z takiego obrotu spraw. W Galerii znałem każdą jedną śrubkę, mechanizm i kąt; a do tego przyznam, że mocno zżyłem się z ekipą. To aż trochę dziwne nawet, że w tak krótkim czasie udało nam się stworzyć od zera tak dobry team... I co tu dużo mówić: pierwszy raz od baaaardzo dawna zacząłem uświadamiać sobie, że idę do pracy z uśmiechem. Bez bólu dupy i egzystencjalnej sraczki. Czułem tylko gdzieś po kościach, że jest za dobrze, że coś się musi spierdzielić, bym nie chodził tak non stop 5 cm nad ziemią. No i proszę, transfer. A w mojej korpo jest niestety jak w wojsku: gdzie cię wyślą, tam idziesz. Ferajna zrobiła mi fenomenalne pożegnanie, aż płakałem ze śmiechu. Ech, będę tęsknić...

Luty zacząłem więc na Nowym Świecie. Co tu dużo mówić: Nowy Świat to dosłownie Nowy Świat. Nowe twarze, nowy team, nowe układy, nowe miejsce, nowe przyzwyczajenia, nowa rutyna, a w moim przypadku nawet nowe buty i spodnie (cholerne szwy w kroku!). Stare są tylko ściany i sprzęty. Ale chyba się przyzwyczaję, a w tym miesiącu akurat i tak długo tam nie zabawię. Parę tygodni temu dostałem telefon ze starej Matki Korporacji, co było dla mnie chyba zaskoczeniem roku... Nie utrzymywałem z nimi kontaktu od jakichś czterech lat, od czasu mojego odejścia. A tu proszę: zaproponowali mi projekt audytów i inwentaryzacji, jakie musiałbym przeprowadzić w całej Polsce do końca marca. Robiłem już dla nich coś takiego właśnie cztery lata temu- z tym, że miałem na to jedynie miesiąc. Long story short: wziąłem w mojej obecnej pracy cały zaległy urlop i ruszyłem w trasę. Propozycji za takie hajsy po prostu się nie odrzuca. 

Właśnie dziś skończyłem cały region Śląsk. Katowice, Czeladź, Sosnowiec, Bytom, Zabrze, Rybnik, Mikołów, Gliwice, Bielsko biała. W niecałe 4 dni. Cholera, lubię ten region. A konkretnie: ludzi. Mają w sobie coś charakterystycznego tylko dla południowców: jakiś rodzaj specyficznego luzu, spokoju, otwartości i życzliwości nie spotykanej nigdzie indziej. Pamiętam, jak stałem na przykład na zajezdni w Katowicach i czekałem na autobus. Z naprzeciwka nadjechał jeden z napisem na cyferblacie: "FAJRANT. JODYMY NA PIWO". A ludzie wokoło klaszczą i się śmieją. Kiedy nie wiem gdzie iść- wystarczy, że spytam. Tutaj każdy cię pokieruje. Raz w tramwaju ogarniały mnie np. dwie babcie. Pierwsza musiała wysiadać, więc zaczepiła drugą (nie znały się): 
- Eee, kochana! Kawaler to musi wysiąść za 4 przystanki; weź go wysadź na odpowiednim.
- Dobra, dobra, kochana. To już ty się nic nie martw
Przykłady można mnożyć. Kiedy tu jestem, ten dziwny, wewnętrzny spokój udziela się również i mi. Bo tutaj nikt się nie spieszy. Komunikacja przyjeżdża jak chce, a i tak wszyscy docierają na miejsce o czasie. Nikt nie złorzeczy, nie przeklina. Życie toczy się własnym rytmem, wręcz płynie. Złapałem się wczoraj na tym, że właściwie pierwszy raz od jakiegoś miesiąca zobaczyłem słońce za dnia (w Galerii tego nie widać: kiedy przychodzisz do pracy jest ciemno, kiedy wychodzisz- dokładnie tak samo). Było cicho, słonecznie i bezwietrznie. Wokoło zieleń oraz świergot ptactwa. Mimo, że jestem tu w pracy- po prostu bezgranicznie odpoczywam. 


                                                                      Taki właśnie jest, ten cały Śląsk.

Siedzę sobie aktualnie w pokoju hotelowym i zajadam się sushi. I właśnie dotarła do mnie taka myśl, że mam właściwie pracę marzeń. Podróżuję po całym kraju, mam kontakt z ludźmi, muszę radzić sobie w co rusz to nowych sytuacjach, dostaję zwrot kosztów podróży, utrzymania, diety, mam całkowicie wolną rękę odnośnie moich działań, do tego rozbijam się po najlepszych hotelach i jeszcze płacą mi za to grube hajsy. Mógłbym tak pracować cały czas.