czwartek, 26 grudnia 2013

Oczekiwania, rozczarowania

Nie jestem raczej największym fanem The Doors na świecie, ale pamiętam, że Św.P. Jimmy Morrison powiedział kiedyś coś takiego: "Kiedy inni oczekują od nas, że staniemy się takimi jakimi oni chcą żebyśmy byli, zmuszają nas do zniszczenia tego, kim naprawdę jesteśmy. To dosyć subtelny rodzaj morderstwa. Większość kochających rodziców i krewnych popełnia je z uśmiechem na twarzy". 

Oczekiwania. Zrób to, a nie tamto. Tak, a nie inaczej. "Powinieneś/musisz"- to takie moje dwa ulubione określenia. Kiedy je słyszę, to możesz mieć 99,8% pewności, że postąpię dokładnie odwrotniej, niż wskazuje sugestia. Bywa, że dostaję napadu śmiechu pełnego gorzkiej ironii, gdy patrzę na niektóre osoby ze swojego otoczenia, które tak desperacko potrzebują poczucia kontroli. Jak mocno się starają, by ich malutkie, poukładane życie nie wypadło im czasem z rączek. Jakiekolwiek nieprzewidziane wydarzenie, zachowanie, słowo lub gest wywołuje lawinę dramatu. I zaczynają się problemy. Nie potrafię zrozumieć tego, dlaczego tak bardzo pragniemy sobie podporządkowywać inne osoby. Po co dążymy do tej przewidywalności, wymodelowania czyjegoś charakteru, lub ograniczania systemem kar i nagród opartym na wytworzeniu w kimś odruchów Pawłowa? Nie zrobisz tego, co chcę? Dąsy, foch milczenie. I niby nic się nie stało, a zresztą: domyśl się. 

Zawsze jest tak samo. Zawsze są oczekiwania. I najczęściej te oczekiwania powodują rozczarowanie. Tak ciężko jest ludziom zaakceptować fakt, że nie wszystko musi być po ich myśli. Że życie przyniesie nam więcej niespodziewanych zwrotów akcji, niż chcielibyśmy. Z tym, że czyjeś rozczarowanie powodowane pulą oczekiwań nie powinno być naszym zmartwieniem. 



Patrzę na moje życie ostatnio, i coraz częściej wydaje mi się, że Pan Tyler Durden miał cholerną rację.


sobota, 21 grudnia 2013

Trainspotting

"So why did I do it? I could offer a million answers- all false. The truth is that I'm a bad person. But that's gonna change- I'm going to change. This is the last of that sort of thing. Now I'm cleaning up and I'm moving on, going straight and choosing life. I'm looking forward to it already. I'm gonna be just like you. The job, the family, the fucking big television. The washing machine, the car, the compact disc and electric tin opener, good health, low choresterol, dental insurance, mortgage, starter home, leisure wear, luggage, three piece suite, DIY, game shows, junk food, children, walks in the park, nine to five, good at golf, washing the car, choice of sweaters, family Christmas, indexed pension, tax exemption, clearing gutters, getting by, looking ahead, the day you die". /Mark Renton, Trainspotting./


Więc dlaczego to zrobiłem? Mógłbym podać milion odpowiedzi- niestety fałszywych. Tak naprawdę jestem po prostu złym człowiekiem. Ale to się nie zmieni- ja się nie zmienię. Nie powiem, że więcej czegoś takiego nie zrobię. Bo chcę żyć na sto procent. Doświadczać rzeczy, które mnie zadziwią, zatrzymają, zwalą z nóg. Wyzwolić się z kajdan, w które zakuwają mnie inni. Czuć wszystkie emocje, te złe i te dobre- w maksymalnym natężeniu. Tak, że będę krzyczał do księżyca. Że nie będę wiedział co robić. Aż krew w żyłach zabuzuje mi tak, jakby zaraz miały wybuchnąć. Aż upadnę i chwilę zajmie mi, by znowu powstać. Spalę za sobą niejeden most, bez strachu, bez oglądania się za siebie. Bez ograniczeń, żalu, zawiści, pretensji. Zagubię się celowo, zatracę, zniknę w chaosie i nadmiarze. Zgarnę ile tylko dam radę unieść a potem wrócę. I tak już na zawsze. Do dnia w którym umrę.


piątek, 13 grudnia 2013

Widokówki na lepsze jutro

                                           Takie są zwyczaje,
                                           taki porządek świata. Jeśli chciałbyś uciec,
                                           to daj mi swoje zbiory, zapisz w testamencie
                                           swoje zbiory pocztówek z miejsc, gdzie miałeś szczęście. 
                                                                                                                - Adam Wiedemann




PS. Wiem, Szaley... zerżnąłem od Ciebie.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Rodzina

Już od kilku dobrych lat poważnie zastanawiam się nad prawdziwym znaczeniem słowa użytego w tytule. Niby to jest przecież takie proste, jasne i klarowne. Więzy krwi, wspólne bicie serca, jeden za wszystkich- wszyscy za jednego... Sranie w banię, za przeproszeniem. Temat wraca do mnie regularnie co pewien czas. Kiedy tylko osiągam tu jakiś constans, dogadujemy się, nie kłócimy itd.- zawsze musi pojawić się rysa na szkle. Nie wiem, może tak to już po prostu jest? I mają tak wszyscy?

Nieważne. Rodzice to osoby które prawdopodobnie powinny znać nas najbardziej na świecie. I wypadałoby zapewne, by ta tendencja szła też w kierunku zwrotnym. W końcu dorastaliśmy przy nich, to oni nas wychowali i kształtowali. Czasem myślę sporo na ten temat, ale coraz częściej dochodzę do przykrego wniosku, że tak naprawdę w ogóle nie znam swoich rodziców. I o ich życiu nie wiem praktycznie nic. Jedna wielka czarna dziura, pełna nieposkładanych w chaosie strzępów informacji. Wydartych przez przypadek ochłapów, bez umiejscowienia w czasie i przestrzeni. Skrywanych fragmentów życiorysów, przemilczanych wydarzeń, kłamstw. Przez lata próbowałem dotrzeć do sedna na własną rękę. Byłem małym detektywem, przeszukującym zakamarki, kojarzącym fakty Sherlockiem Holmes'em. A i tak nie zdało się to na zbyt wiele. Co wiem? Praktycznie tyle, co nic. 

Rok urodzenia, miejscowość, poziom wykształcenia. Ostatni wykonywany zawód. A reszta- to po prostu błądzenie we mgle w której się zatracam, bo przestaję już powoli odróżniać, co jest prawdą; a która z pokazywanych mi twarzy to ta realna.W mojej rodzinie takie sytuacje to jakby pewien standard. Zaczynam postrzegać to, w czym żyłem i dorastałem tyle lat jako iluzję, fałszywą fasadę utkaną z mitów oraz miejskich legend. O pewnych rzeczach mówiło się półgębkiem, przy innych słyszałem tylko wykręty, wzajemnie wykluczające się urywki. A o kolejnych nie mam pojęcia w ogóle. Nie wiem nic o ich miłościach z dawnych lat, relacjach z rodzicami, fascynacjach i przygodach. Nie wiem, jakich posiadali przyjaciół, co czytali, o czym marzyli. Co próbowali robić ze swoim życiem, czego się imali, na czym zawiedli i jaką lekcję z tego wyciągnęli. Tak naprawdę nawet kiepsko znam okoliczności, w których się poznali. A ich wspólne życie będę do grobowej deski pamiętał jedynie jako ciąg kłótni, wzajemnych pretencji, oskarżeń. Niewiele ponad to. 

O tym, że na przykład moja matka powtarzała klasę dowiedziałem się w wieku 17 lat. I to w wyniku całkowitego przypadku. Potrzebowałem czegoś ze swojej teczki z dokumentami, i w trakcie jej poszukiwań natrafiłem na starannie ukryte świadectwa szkolne. Okazało się, że tak naprawdę oboje nie byli dobrymi uczniami. Mimo tego sami piłowali nas przez lata o każde niepowodzenie i nie dawali zbytnio szans usprawiedliwieniom. Jest w tym jakaś żenująca hipokryzja, kiedy okazuje się, że ten "wzór", pomnik oraz chodzący podręcznikowy przykład daleki jest od diamentu bez skazy. Fasada upada, maska traci na mocy. Potem ciężko odzyskać do kogoś szacunek, czy nawet zaufanie. I wcale nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie tej jedynej akcji. To tylko przykład. Zresztą- nawet w powyższym przypadku: nie ma nic złego w porażkach, czy umiejętności przyznawania się do błędów. One świadczą tylko o sile naszego charakteru. Upadliśmy, czegoś nas to nauczyło, po czym powstaliśmy silniejsi i jakoś te trudności przetrwaliśmy. Więc czy jest się czego wstydzić? Idealny wizerunek superbohatera na tym nie ucierpi, wręcz zyska. Problem tkwi w kwestii szczerości. Jeśli wymagamy jej od własnego dziecka, każemy mu się otwierać, rozmawiać oraz uzewnętrzniać- jak możemy mu potem spojrzeć w oczy bez cienia wstydu... gdy okazuje się, że sami nigdy nie pokazaliśmy mu swej prawdziwej twarzy?

Kilka dni temu odwiedziłem moją starszą siostrę. Pogadaliśmy trochę, po czym pokazała mi artykuł w sieci o moim dziadku, którego nie miałem okazji nawet zapamiętać- zmarł niecałe dwa lata po moich narodzinach. Czytałem i poniekąd przecierałem ze zdumienia oczy. Z jednego artykułu dowiedziałem się na temat własnego dziadka więcej, niż od mojego ojca przez całe nasze wspólne życie. Nie wiem do dziś, co tak naprawdę pomiędzy nimi zaszło... ale coś musiało być na rzeczy, skoro nawet autor pisze: "Z P. (moim ojcem) wymieniłem kilka maili, z których odniosłem wrażenie, że wspominanie postaci ojca go nie interesuje". Pewne sprawy zaczęły nabierać dla mnie sensu. To podobno po dziadku "odziedziczyłem" w genach wiele gestów, zachowań. Po nim mam włosy, zdolności lingwistyczne oraz muzyczne (sam nauczył się kilku języków obcych, był też multiinstrumentalistą). Jest też coś, co wbiło mnie dosłownie w ziemię...

Mam teraz prawie 29 lat i dowiedziałem się, że mój dziadek umarł na Alzheimera. Dowiedziałem się tego nie od ojca, czy kogoś z rodziny... a z głupiego artykułu, znalezionego przypadkiem gdzieś w sieci. 

                                                                   ...

Konkluzja. Nie umiem powiedzieć, czym są właściwie więzy rodzinne. Czy w przypadku moich rodziców o jakichkolwiek więzach może być w ogóle mowa? Ani ja, ani moja siostra nie potrafimy powiedzieć nawet, że mogliśmy na nich kiedykolwiek polegać, tak na maksa w stu procentach. Kiedy miałem 19 lat i musiałem zacząć się sam utrzymywać- nie mieliśmy ze sobą kontaktu prawie przez rok. Byłem daleko, w obcym mieście, a ich nie obchodziło to, że mogę nie mieć za co żyć. Przetrwałem to dzięki staremu pieczywu, które studenci wyrzucali do kuchni w akademiku oraz pasztetowi z Pamapolu ( 500 gram za 3 zł). Gdy moja siostra po wielu latach studiowania w końcu obroniła pracę magisterską i zadzwoniła się tym faktem pochwalić, usłyszała zamiast gratulacji: "Noooo, faaajnie. Szkoda, że tak późno". Kiedy zaś przed moim pierwszym maratonem powiedziałem im, by trzymali kciuki- uskrzydlono mnie tekstem: "No, obyś tylko ostatni nie przybiegł". Tak jest niemal cały czas. Constans. Wielokrotnie mam ochotę wydrzeć się, że skoro nie pomagacie nam w niczym- to, do cholery, nie krytykujcie. Tylko po co? Najciekawsze jest to, że całe życie robili wszystko, by nas odsunąć, odciąć. Skończyłeś 19 lat? Radź sobie sam. Więc zacząłem sobie radzić. Tak jak moja siostra. Oduczono nas proszenia o pomoc oraz okazywania słabości. I teraz, kiedy jesteśmy twardzi, zaprawieni, samowystarczalni- dziwią się, że nie chcemy być blisko, że się "nie otwieramy". 

Do tego wszystkiego coraz częściej zdaję sobie sprawę, że o swoich rodzicach nie wiem praktycznie nic. Są to dla mnie obce, nie znane jednostki- bo wydaje mi się, że nawet o moich przyjaciołach potrafię powiedzieć znacznie więcej- ot tak, na zawołanie. To przez nich boję się związków, zakładania rodziny, zobowiązań. Boję się świadomości tego, że dla swoich dzieci mógłbym być kiedyś dokładnie taki sam. I pytanie na sam koniec: jak mam zwyczajnie kochać bezwarunkowo kogoś, kto nie był ze mną szczery, kto nie pokazał mi swego prawdziwego oblicza?