czwartek, 23 stycznia 2014

Przyjaźń po amerykańsku

W serialu, który aktualnie oglądam zjawisko przyjaźni między ludźmi ma- jak dla mnie- nieco dziwne oblicze. Para głównych bohaterek, takich psiapsiół od serca, życia i tequili spotyka się na przykład w windzie. Mają tylko dwie minuty, zanim kabina osiągnie docelowe piętro, więc próbują się sobie zwierzyć i zapytać o radę.
- Mój ojciec zostawił mnie gdy byłam mała. Opuścił moją matkę i założył nową rodzinę. Nie rozmawialiśmy przez 27 lat; teraz on pije i potrzebuje nowej wątroby. Tylko ja mogę być dawcą, ale przecież nic mu nie jestem dłużna. Co mam robić?
Psiapsiółka numer dwa przez chwilę słucha tego monologu z kamienną twarzą godną posągu z innej epoki, po czym wypala:
- Owen mnie oszukał, ale nie wie o tym, że ja to wiem. W sumie to było dosyć niewinne z jego strony. Sądzę, że nie chciał zrobić nic złego, ale i tak nie daje mi to spokoju. Myślisz, że powinnam mu powiedzieć?
Ta pierwsza kwituje to jedynie spojrzeniem przypominającym mocno zdziwionego szopa pracza. Żadnych słów, wymiany poglądów, czy przyjacielskiego poklepania po plecach dla dodania otuchy. Jedyny dźwięk, jaki wypełnia kabinę to krótki sygnał dzwonka obwieszczającego dotarcie windy do celu. Drzwi się otwierają, i obie dziewczyny rozchodzą się w swoich kierunkach. 

Przypomniał mi się przy okazji pewien film, i rozmowa od serca dwóch najlepszych kumpli. 
- Moja teściowa zrobiła mi wczoraj laskę. -mówi pierwszy z nich, z miną zdradzającą koszmar minionego wieczoru.
- Moja kiedyś kupiła mi wędkę. -z zadumą w glosie wzdycha drugi.
- Najgorsze było, kiedy już po wszystkim wytarła spermę papierem toaletowym i wrzuciła go do popielniczki. Próbowałem zgasić w niej papierosa... i nie mogłem.
- W tym rzecz Ferris, nie chcesz jej podpaść. Darmowe żarcie, dach nad głową, nie płacisz żadnego czynszu. Myślę, że jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji...
- Jakie? -z nadzieją w głosie pyta Ferris.
- Nie wiem, tak tylko mówię. Prawdopodobnie jest jakieś jedno wyjście, ale nie wiem co to może być.
- Joan jest grubo po pięćdziesiątce. Stary, w życiu nie widziałeś takich żylaków
Rozmowa milknie, a obaj panowie pogrążają się w świecie własnych myśli. Jeden dopala papierosa, drugi patrzy się za okno auta. Po chwili idą na piwo do pubu po sąsiedniej stronie ulicy. 

To takie mocno "jednostronne" przyjaźnie. Żadna ze stron prawie nic z tego nie otrzymuje, ewentualnie poza korzyścią, że wygadasz się przed kimś innym. Bo to czasem faktycznie przynosi ulgę. Tylko czy nie jest to tak, że gada się w próżnię? Czy to, że gadasz równoznaczne jest z tym, że jesteś rzeczywiście wysłuchanym? Czy może jednak zarzucamy się jedynie monologami bez odpowiedzi? Ty powiesz swoją kwestię, a ja moją. I tyle w temacie, bo po co brnąć dalej?

Zastanawiam się ostatnio, czy w wieku "przed trzydziestką" ma się jeszcze przyjaciół. Bo na tym etapie zauważa się pewne różnice. Kiedyś byliśmy braćmi krwi i razem odkrywaliśmy świat. Dziś spotykamy się i prześcigamy w narzekaniach, kto ma gorzej, lub kto ma bardziej skomplikowaną sytuację. Może potrzebujemy się nie po to, by się wspierać, pomagać, radzić wzajemnie... Potrzebujemy się, by w oczach i problemach drugiego dostrzec tą myśl: "Na szczęście nie mam tak przejebane jak on". To jest karma trzydziestolatków dzisiejszego świata. Twoje złe wiadomości są moim izotonikiem, batonem energetycznym tego, że trwam i brnę umazany w gównie dalej, przed siebie. Ty też, mój drogi przyjacielu jesteś umazany tym samym gównem. Tylko ty już w nim toniesz; ja jeszcze walczę, zanurzony po kolana.

Zresztą, co ze mnie ostatnio za przyjaciel... T. ma rocznego syna, którego nie widziałem nawet na oczy. Z F. nie rozmawiałem już od dawna i nie wiem, jak mu się żyje. G. nie odpisuję na sms'y. Z D. straciłem jakąś więź i nić porozumienia. K. dostaje ode mnie tylko krótkie strzępy informacji. Fejsbukowe ochłapy, podobnie jak M. i K. Z kolei A.- po iluś latach znajomości- nawet nie wie, że żyję. Nie wspominam już o pozostałych, dla których totalnie nie mam czasu. Bo tyle pracuję, bo nie mam sił na spotkania, bo myślę o wszystkich tych rzeczach, jakie mam do zrobienia. Taki to ze mnie wzorowy przyjaciel jest. Nie polecam serdecznie.

niedziela, 12 stycznia 2014

Gitara

Moją pierwszą gitarą był granatowy rzęch polskiej produkcji (prawdopodobnie Defil z lat 70'tych, niestety nie zachowały się na niej żadne oznaczenia firmowe, czy chociażby rok produkcji), którą kupiłem od znajomego za 50 zł i symbolicznego browara. Pamiętam ile frajdy dawało mi jej odrestaurowanie: rozkręciłem ją całościowo, oszlifowałem, wymieniłem niektóre części, zaś kumpel starał się uratować elektronikę (no, raczej jej skąpe resztki). Przez parę dni malowałem ją spray'em na balkonie naszego mieszkania na czwartym piętrze: gryf i korpus na biało, a maskownica, klucze, mostek oraz detale na czarno. Nie przeszkadzało mi to, że odległość strun od gryfu w niektórych miejscach zbliżała się do 6 mm (nie dało się grać solówek), ani nawet to, że po podłączeniu do wzmacniacza wydawała z siebie gromkie pierdzenie, zamiast jakiegokolwiek czystego brzmieniowo dźwięku. Była to moja wielka miłość: kulawa, zniszczona, ale za to z duszą. Z tyłu korpusu widnieją podpisy moich znajomych (miałem w pokoju charakterystyczną półkę obok kanapy- podczas siadania często uderzało się w nią głową, i każdy kto dostąpił tego zaszczytu mógł się podpisać na gitarze markerem). Do dziś stoi gdzieś za szafą w moim starym domu. Czysty sentyment. 



Drugie wiosło (zarazem pierwsze z prawdziwego zdarzenia) nabyłem za kasę przywiezioną z pracy na plantacji tytoniu w Niemczech. Był to kupiony w Olsztynie Washburn X-series: piękny, czarny stratocaster. Dopiero po latach zrozumiałem, że nie jest to do końca manualnie mój typ: cholernie ciężki, niezbyt wygodny, zwłaszcza dla prawej dłoni. Zaletą był cieniutki gryf, co w porównaniu do mojego starego Defila było jak przesiadka z Malucha do Mercedesa. Oczywiście w momencie zakupu moja wiedza na temat gitar elektrycznych była cienka jak śrucik: nie wykryłem wady siodełka pierwszej struny (irytujące brzęczenie na pierwszych progach), słabego zamocowania gniazda, czy braku uziemienia. Wybrałem ją, bo z wszystkich gitar dostępnych w salonie ta przemówiła do mnie najbardziej. Więc pomimo licznych wad kochałem ją miłością bezwarunkową i ślepą. Walczyłem z nią długo i wytrwale, zaś ona odpłaciła się tym, że odkryłem w sobie umiejętność komponowania. Sprzedałem ją jakiś miesiąc temu, by mieć kasę na lepsze wiosło, docelowe. Nie ukrywam, że w momencie przekazywania jej nowemu nabywcy było mi trochę smutno. Jakby na to nie spojrzeć, służyła mi przez dobre 7-8 lat. 



Po miesiącu poszukiwań postanowiłem zainwestować w Ibaneza SA360. Nie ma co ukrywać: miłość od pierwszego wejrzenia. Drugi, lub trzeci model jaki wypatrzyłem w katalogu Thormanna, i który okazał się strzałem w dziesiątkę. Wraz z kumplem ogrywaliśmy wiosła w jednym z większych sklepów- chyba z 15 różnych gitar, z tzw. "górnej półki": Fendery, Jacksony, Gibsony, PRS, ESP, których cena nie schodziła poniżej 1800 zł, ... i które brzmiały jak (za przeproszeniem) kupa. Na sam koniec wzięliśmy tego upatrzonego przeze mnie Ibaneza, podłączyliśmy do byle jakiego pieca i... wow. Czysty, klarowny dźwięk, grube brzmienie, moc. Wiosło jest wspaniale wykończone: czerwony, przypalany lakier, oraz obicia z macicy perłowej. Bezszumowe single oraz hambucker z odłączaną cewką w układzie SSH, do tego mahoń, zapewniający cudowne brzmienie. Kupiłem ją bez wahania, chociaż po wielu perypetiach w trakcie których uświadomiliśmy sobie chociażby przepaść, jaka dzieli ten sam model gitary ale w różnych wariantach produkcyjnych (w tym akurat przypadku: Indonesia VS Made in China).



Już dawno zakup jakiejś nowej RZECZY nie dał mi tyle radości. Ach, jaram się totalnie i nie mogę przestać grać!

czwartek, 2 stycznia 2014

Reset

                                     I ain't gonna spend my time wondering why I never made it, no
                                     I've already made it, yeah
                                     I ain't gona spend my days thinking about why I never made it,
                                     I never made it, I never made it...


Końcówka roku była dosyć dziwna. Mam wrażenie, że u każdej osoby z którą w tym czasie rozmawiałem działo się coś, co nie do końca podążało z kierunkiem, którego by się pragnęło. Jakieś krzywe akcje, nieporozumienia, zgrzyty i rozterki, rozstania, niespodziewane zakręty na linii losu. Więc to chyba dobrze, że ten rok już się skończył. Odczuwam pewien rodzaj specyficznej ulgi, mimo, że dla mnie samego ten '13-sty nie był wcale aż taki pechowy. Tuż po zmianie daty zawsze robiłem sobie w głowie symboliczne podsumowania, zestawienia i bilanse strat oraz zysków. Teraz jakoś nie mam na to totalnie ochoty...

Ostatnio ciągle słucham tego numeru, który wrzuciłem powyżej. Refren dzwoni mi w głowie i nagle dostaję jednego z tych małych, prostych olśnień. Jak często sami stwarzamy sobie blokady w głowach, przez które odpuszczamy i czegoś nie robimy? To się tyczy całokształtu rzeczy obok nas: wydarzeń, relacji z innymi, postaw wobec życia. Wszystkie te bariery sprawiają, że boimy się nawet wystawić nos poza przysłowiowe drzwi. Niepewność i obawy, ego, cholerna duma, upór, konformizm... Widzę to tylko po swoim przykładzie. Ile razy w połowie drogi powstrzymywałem się w obawie, że na przykład sobie nie poradzę? Lub gdy byłem na tyle sztywny, by nie złamać swoich przyzwyczajeń, nie ugiąć się i nie zareagować totalnie odmiennie. Gdybym naciskał pedał hamulca nieco łagodniej, zapewne udałoby mi się dokonać lub doświadczyć czegoś w znacznie większym stopniu. 

Nie chcę spędzać więcej czasu myśląc o tym, dlaczego czegoś nie zrobiłem, mimo, że miałem ku temu okazję. Nie chcę przegapiać momentów, zaniedbywać spraw oraz osób które kocham przez lenistwo, dumę czy wycofanie. Życie ucieka nam przez palce i trochę szkoda tracić je na bezsensowne problemy- także te, które sami sobie stwarzamy, niemal na własne życzenie. Bo nie stać nas na poświęcenie, ugięcie się czy elastyczność. 

Mam więc chyba swoje noworoczne postanowienie: robię totalny reset. Zostawiam poprzedni rok za sobą i zaczynam od białej karty. Bez powrotów, rozgrzebywania, niepotrzebnych analiz. Było- minęło, ruszam przed siebie. A Wam życzę dokładnie tego samego :)