czwartek, 10 grudnia 2015

Logika Wielkiego Miasta

Jadę sobie spokojnie do pracy. Godzina 7:30, tramwaj nr 17- kierunek: Mordor na Domaniewskiej. W środku- jak sardynki, poupychane jakieś pół populacji miasta Warszawa. Po kablu łączącym mój odtwarzacz mp3 ze słuchawkami krąży sobie w najlepsze Rammstein, więc na nic właściwie nie zwracam większej uwagi. Gdzieś przy przystanku Nowowiejska skład nagle się zatrzymał. I stoi. Wypadek- jakaś babka wpieprzyła się samochodem pod inny tramwaj. Standardowo wszystkie drzwi się otworzyły, i cały ten lud pracujący spieszący się do swoich korporacji wylał się w trybie ekspresowym na ulicę. W środku składu zostałem tylko ja, maszynista i jakieś 5- 10 osób.

Kto przeżył coś takiego, ten wie- że zwykle wszystkie służby drogowe działają wtedy naprawdę szybko, i o ile nie ma żadnych ofiar śmiertelnych, cały ruch zostaje przywrócony w 15 minut. Maksymalnie. Tak więc rozejrzałem się po wagonie, wybrałem najwygodniejsze miejsce, usiadłem i słucham dalej muzyczki. Zastanowiła mnie wtedy jedna rzecz. Odcinek na linii Dworzec Centralny/ Mordor jest o tyle specyficzny, że niestety dotrzeć tam można tylko i wyłącznie tramwajem nr 17. (Jest jeszcze 33-ka, ale ona dojeżdża tylko do przystanku Kielecka, i nigdzie dalej). Poza tym nie ma zbyt wiele alternatyw. Żadnego autobusu, innego tramwaju. Pozostaje ewentualnie metro, ale tu trzeba się nakombinować. Tak więc, jeżeli gdzieś po drodze coś się wydarzy- awaria albo jakiś wypadek- wszystko stoi. Kaplica. 

Minęło 10 minut. Tak jak przewidywałem, drogowcy szybko się uwinęli, tramwaj ruszył. Z dziesięcioma osobami na pokładzie. Przystanek dalej stał już cały tłum pasażerów, którzy niecały kwadrans temu jechali tym samym składem. Jakieś niedobitki starały się dobiec i zdążyć- eleganckie panie w szpileczkach, sapiący biznesmeni z aktówką i pod krawatem. Drzwi otworzyły się, tłum korpo-szczurów wlał się do środka. O dziwo nikt nie zginął. 

Zawładnął mną ciąg pytań, na które zapewne nie znajdę nigdy odpowiedzi. Czy przejście szybkim tempem jednego przystanka, by potem i tak wsiąść do tego samego pojazdu (bo przecież nie ma nic alternatywnego by dojechać) faktycznie jakoś przyspieszy drogę do pracy? Czy psucie sobie nastroju przeklinaniem systemu komunikacji w sytuacji, gdy i tak problemu nie da się rozwiązać ma tu głębszy sens? Gdzie tu logika?



piątek, 13 listopada 2015

Circle of life II

Karma is a bitch. Sometimes. 

Nie piszę tego akurat w złym kontekście. A już na pewno nie z pretensją. Od prawie miesiąca codziennie medytuję. Niekiedy nawet i dwa razy. Cieszę się z tego faktu- bo jest to swojego rodzaju powrót do tych praktyk i to po wielu latach. Kiedy jakieś 10 lat temu po raz pierwszy zetknąłem się z buddyzmem- zacząłem również medytować. Niestety zabrakło mi tu konsekwencji, do tego przyszło zniechęcenie ze względu na brak odczuwalnych postępów. Pomijam też fakt, że byłem w tym temacie zupełnym żółtodziobem, a w tamtych czasach nie miałem jeszcze takiego dostępu do sieci czy nawet do ogólnych informacji. Więc było to poniekąd praktykowanie trochę po omacku. Dzisiaj za to odpalasz sobie Wujka Google lub Ciocię Wikipedię i możesz czytać o tym przez dłuuugie tygodnie. 

Nadrobiłem więc braki. Medytuję. Czuję, jak powoli- ale systematycznie- następują pewne zmiany. I (nie zapeszając) poprawa. Także leki zaczęły działać. Od kilku dni mam co prawda lekki spadek, ale ogólnie ostatnie tygodnie to był niemal nieustanny raj hiperaktywnego haju. Wychodzisz przed blok, a słonko mówi ci: "Dzień dobry!". Przestałem się zadręczać wieloma rzeczami. Pilnuję się, próbując wyeliminować sześć przeszkadzających płaszczyzn: dumę, zazdrość, przywiązanie, niewiedzę, skąpstwo, gniew. Codziennie w trakcie medytacji wysyłam dobre życzenia. Nawet (właściwie: zwłaszcza) dla tych osób, z którymi bywa mi nie po drodze. Wydaje mi się, że stopniowo zaczynam się otwierać na to, co wysyła w moim kierunku przestrzeń. Drobne sygnały, sprzężenia zwrotne. Jestem jeszcze ślepy jak kret w biały dzień. Coś tam jednak zaczynam odbierać. 

Od jakiegoś czasu zastanawiałem się trochę nad koniecznością zmian- związanych także z miejscem zamieszkania. Jeśli więc do tej pory miałem jakiekolwiek wątpliwości dotyczące znaków wysyłanych mi przez przestrzeń- to zostały one chyba definitywnie rozwiane. Ostatni tydzień spędziłem w Olsztynie. Odpocząłem, spotkałem się z przyjaciółką, zrobiłem nowy tatuaż. Wracam, i jakiż ogromny był mój kompletny brak zdziwienia, kiedy od progu współlokator poinformował mnie, że wraz z końcem grudnia właścicielka mieszkania wypowiada nam umowę. Karma is a bitch :) Zaśmiałem się tylko. To taka przysłowiowa kropka nad "i".

Tak więc zanosi się na zmiany. Myślę intensywnie o Wrocławiu. Ciągnie mnie tam coś. Do końca grudnia zostało jeszcze sporo. Jutro mam kolejną wizytę u psychiatry. Liczę na kontynuację zwolnienia. Byłoby mi to na rękę- miałbym dużo czasu na ogarnięcie wszystkiego na spokojnie. Obym też zdążył wyhodować parę stalowych jaj, które pomogłyby mi podjąć konkretne decyzje.


poniedziałek, 2 listopada 2015

Circle of life

Rzecz o przemijaniu, zataczaniu kół i karmie. 

Od jakiegoś czasu próbuję rozwikłać trochę i zrozumieć procesy, jakie zachodzą teraz w moim życiu. Mam ostatnio takie przebłyski- wrażenie, że wiele wydarzeń układa się w rodzaj wzoru, schematu. Czegoś, co pojawia się i znika na formę regularnego cyklu. Być może powtarzalnego. Bo co, jeśli np. faktycznie- powiedzmy co 10 lat- zataczamy w swoim życiu pewne koło? Resetujemy wszystko, wracamy do punktu wyjścia? A historia biegnie ku zamknięciu niektórych rozdziałów, zmuszając nas jednocześnie do pisania nowych?

Odnalazłem ostatnio swoje stare dzienniki, które prowadziłem od piętnastu lat. Próbując sobie wszystko poukładać do kupy po tym całym załamaniu- przeczytałem je wszystkie. Koniec podstawówki, czasy mojego liceum, początek studiów, i wyrywkowe notatki już po ich ukończeniu. Nie pamiętam niestety za bardzo, co zmieniło się we mnie kiedy skończyłem 10 lat. Ale to chyba wtedy zapoczątkowałem ten mój proces poszukiwania lepszej wersji samego siebie. Zacząłem zadawać więcej pytań, szperać, drążyć. 

Pamiętam za to doskonale moment, kiedy stuknęło mi 20 lat. Tak mocno przeżywaliśmy wtedy, że skończyło się liceum. Dla mnie i moich najlepszych przyjaciół to był złoty okres. Poznawaliśmy wszystko tak intensywnie, jak tylko się dało. Pierwsze miłości, pierwsze emocje, "dramaty", więzi, koncerty; pierwsze browary, tanie wina i wspólne wakacje. Wyraźnie czuliśmy, jak zbliża się to do rozstaju- w którym każde będzie musiało pójść w innym kierunku. Wtedy nie poddawałem tego większej refleksji. Zbiegało się to z maturą, wyborem studiów i miasta. 

Ale faktycznie- zresetowało się. Wyjechaliśmy, przecieraliśmy nowe szlaki. Nowe znajomości, miłości, problemy, etc. W tym roku stuknęła mi trzydziestka. Kolejne +10 na liczniku, a historia zdaje się zataczać koło. Przez ostatni rok żyłem w świecie martwych spraw. Skończył się mój trzyletni związek. W pracy zastój. Te wszystkie "przyjaźnie" zdaje się też uległy rozsypce. Nawet mój zespół się rozwiązał. Popadłem w pracoholizm, potem w depresję. I teraz chyba zacząłem to kumać... Że faktycznie muszę się ruszyć z tych zgliszczy spalonych spraw. Uciec z tego miasta, którym ostatnio rzygam. Z tych resztek przyjaźni. Od pracy, która nic w moje życie nie wnosi, poza kasą. 

Co jakiś czas, gdy poruszałem tu tematy moich związków- pojawiała się myśl o tym, że nawet w tym przypadku tkwię w jakimś zamkniętym kole. Ciągłych powtórzeń i schemacie, od którego nie mogę uciec. Gdy miałem jakieś 20-21 lat związałem się na trzy lata z K. To była wielka, szczenięca miłość. Gdzieś w trakcie zaczęło się to oczywiście rozjeżdżać. Ona była szczęśliwa, ja za to czułem się jak w pułapce. Tak więc zrobiłem coś, co wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. Zerwałem. I to jak! W związku z sytuacją, w której nie mogłem zrobić tego w cztery oczy... rozstałem się z nią przez telefon. Tak, byłem chujem. Zrobiłem to też, bo wtedy spiknąłem się z J.- moją przyjaciółką z liceum. Gdzieś w trzewiach czułem, że jest szansa na (być może) szczęśliwszą relację. Tak więc uciąłem poprzednią. Przez wiele, wiele lat- nawet gdy potem pojawiały się kolejne dziewczyny- nieustannie czułem widmo tamtych wydarzeń. Że skrzywdziłem K. Zniszczyłem. A teraz przychodzi mi za to płacić. I nieważne, że starałem się być już potem tym tzw. "dobrym gościem". Płaciłem. Karma podobno zawsze wraca.

Kilka dni temu cofnąłem się myślami do M., mojej ostatniej dziewczyny. I nagle zdałem sobie sprawę, że to jak się rozstaliśmy- było niemal idealnym odzwierciedleniem tego co wydarzyło się te 10 lat temu. Wszystko jest jak kalka. Zbliżone charaktery obu dziewczyn. Podobne szczęście, i jakość związku. Ten sam czas jego trwania- 3 lata. A także przebieg i powód rozstania. M. zostawiła mnie dla gościa, którego poznała w swojej pracy (dowiedziałem się po fakcie). Decyzję podjęła z dnia na dzień, nie dając mi żadnych rozsądnych wytłumaczeń i uzasadnień. Bez prób, starań, szans. Dokładnie tak samo, jak ja kiedyś. 

Nawiedziła mnie wtedy taka myśl. Że M. przez to, co zrobiła- przejęła moją karmę. Sprawiła, że spłaciłem ostatecznie swój dług. A teraz jestem wolny. I wszystko, co dzieje się w moim życiu to zakończenie pewnego etapu. Rozdział, który muszę dopisać, by wcisnąć ostateczny RESET. A potem wejść na zupełnie nową drogę.

sobota, 31 października 2015

Setralina II

Kolejny miesiąc na L4. Zwiększyłem dawkę leku. Ogólnie mój organizm przyswoił go zadziwiająco dobrze. Nie pojawiły się żadne skutki uboczne. Nie miałem też "charakterystycznego" (podobno) w takich przypadkach, początkowego "zjazdu w dół". Mimo wszystko, pierwsze trzy tygodnie właściwie przeleżałem w łóżku. Wychodziłem jedynie po zakupy, lub by załatwić coś faktycznie nie cierpiącego zwłoki. 

Przełom nastąpił dopiero niedawno. Zacząłem regularnie medytować, sukcesywnie zwiększałem też dawki leku. Pewnego dnia po prostu obudziłem się i poczułem, że jest jakoś "inaczej". Nie są to być może spektakularne zmiany- nie fruwam w obłokach z uśmiechem od ucha do ucha, nie grzeszę kreatywnością, nie wprowadziłem zmian życiowych, które skierowałyby mnie na fenomenalny sukces. Na pewno jestem za to o wiele spokojniejszy, nie mam też już czarnych myśli. Ogólnie wszystko wydaje się być nieco bardziej optymistyczne niż wcześniej. Bardzo cieszę się z tego powrotu do medytacji. Praktykuję codziennie. Pijam zioła, staram się jeść zdrowo. Żadnego palenia, żadnego alkoholu (nic na "P"). Sporo też czytam, głównie rzeczy z gatunku "Spirit science". 

Poza tym zaczęło do mnie powoli docierać kilka rzeczy. Świadomość bezsensu tego, jak wyniszczyłem się pracą i zaangażowaniem w tą pieprzoną korporację. Jak bardzo polityka i filozofia firmy zeżarła mi mózg. Tak mocno, że naprawdę uwierzyłem, że jest to pożyteczne, przydatne, warte wyrzeczeń. Ten policzek otrzeźwienia, gdy mój psychiatra zapytał mnie z ironią: "Naprawdę uwierzył Pan, że urodził się po to, by być people managerem w tej firmie?". Wow. 

Czuję poniekąd też, że chyba wypalił się sens mojego mieszkania tu w Warszawie. Nie sądzę, że wrócę do obecnej pracy. Nie mam tu żadnej dziewczyny, i ciężko tu tak naprawdę kogoś poznać. W mieszkaniu w którym jestem teraz jest ok, ale z chłopakami raczej nie będziemy "kraść koni". Przyjaciele się wykruszyli. Jest tu wprawdzie kilka osób, na których bardzo mi zależy... ale nawet z nimi kontakt bywa sporadyczny. No tak tu się żyje niestety, wiem to i rozumiem. I serio... dawno już tak nie miałem, ale nawet kiedy ruszam w miasto... rzygać mi się chce. 

W takie dni jak te, wkurzam się trochę na siebie. Straciłem przez tą depresję ten swój "wewnętrzny głos", który zawsze nadawał mi określony kierunek. Próbuję się w niego wsłuchiwać, ale on uparcie milczy. Wiem jedynie, że tracę tu czas, że coś robię źle. Ale nie potrafię jeszcze znaleźć dobrej odpowiedzi.


czwartek, 1 października 2015

Setralina

Jestem właśnie po pierwszej tabletce Zotralu. Właściwie po połowie tabletki. Połówka codziennie rano przez pierwsze siedem dni. Potem już jedna cała, przez następne czternaście. Jeśli pojawią się skutki uboczne ("zawroty i bóle głowy, biegunka, nudności, zaburzenia potencji, ciężka wysypka, krwotoki, obrzęki, skurcze mięśni, bezsenność/nadmierna senność, koszmary, pęcherze skórne, problemy z widzeniem (...)"- mogę wymieniać w nieskończoność)- należy zmienić lek. Jeśli nie- zwiększamy dawkę do 1,5 tabletki dziennie. 

Mój psychiatra zdiagnozował u mnie depresję, połączoną z wypaleniem. Za długo na pełnych obrotach. Kabelki się poprzepalały. Po rozstaniu z M. stałem się pracoholikiem. Na początku spoko, bo dzięki temu nie miałem czasu na zadręczanie się myśleniem o tym. Istniała praca, siłownia i bieganie, dom. Dzień w dzień. Najzabawniejsze jest to, że można tak oszukiwać organizm przez bardzo długo. Są przecież izotoniki, napoje energetyczne. Jest kawa, yerba mate. Tak czy siak, w końcu organizm sam znajdzie sposób by cię wyłączyć. Ja zacząłem najpierw zapominać. Detale, szczegóły. Potem już większe rzeczy. Bywało, że rozmawiałem z kimś- a następnego dnia nie kojarzyłem tego faktu w najmniejszym stopniu. Te zdziwione miny: Przecież byłeś tu obok, gadaliśmy, powiedziałeś to i to. Zwykle kiedy ktoś zasypuje cię detalami- klapka się otwiera, przypominasz sobie. Ja nic. Po jakimś czasie pojawiły się kłopoty z obliczaniem, zapamiętywaniem spraw które ktoś tłumaczył mi na bieżąco. Aż w końcu przyszedł dzień, kiedy pojechałem po pracy do domu- wsiadłem w tramwaj... i obudziłem się następnego dnia w domu, nic nie pamiętając z podróży, ani czasu spędzonego przed położeniem się spać. 

Do tego- klasycznie: brak motywacji, poczucia sensu, apatia, problemy ze snem, stałe uczucie zmęczenia. Nawet czarne myśli. I brak możliwości odczuwania. Czegokolwiek. Miłości, strachu, współczucia, radości. Wszystko staje się po prostu nijakie i szare. Czy tu jesteś, czy cię nie ma- właściwie bez znaczenia. To tak, jakbyś wykasował swojemu komputerowi najważniejsze pliki. Da się włączyć. Da się zagrać w "Sapera". Ale żeby coś więcej? Tu już nie bardzo. 

Uświadomiłem sobie, że stałem się kimś zupełnie obcym, dla siebie samego. Jest wyraźna różnica: ja sprzed roku vs. ja obecnie. Zresztą jakie JA? Nawet nie wiem kiedy obok mnie pojawiła się jakaś "czarna dziura": wyssała moją energię, osobowość, marzenia, plany, poczucie sensu, wrażliwość, wszystko w co wierzyłem i kim byłem. Nic z tego nie zostało. Jedynie pusta skorupa, opakowanie w którym jem, chodzę, śpię. Jestem teraz na miesięcznym L4. Wydawało mi się, że być może wolne od pracy przywróci mnie na właściwe tory- ale nic takiego się nie wydarzyło. Muszę więc zaufać farmakologii. Tak bardzo chciałbym wrócić do stanu sprzed roku. Odzyskać siebie. Moje życie, ludzi, uczucia, marzenia, plany. Moje piosenki i zdolności. Tak więc dziś zaczyna się przygoda w świecie Setraliny. Oby to cholerstwo naprawdę pomogło.


poniedziałek, 20 lipca 2015

Six feet under

Właśnie skończyłem oglądać jeden serial. "Six feet under"- o rodzinie, która prowadzi zakład pogrzebowy. Mocna "życiówka". Niewiele jest takich seriali, które faktycznie mogą zmienić czyjś sposób postrzegania rzeczy. Z reguły to po prostu rozrywka, która ma nas na 50 minut odmóżdżyć lub zdystansować do bieżących wydarzeń. Ta produkcja jest jednak czymś zupełnie z innej beczki. A końcowe 10 minut- mocny kopniak na otrzeźwienie. 

Jakieś kilka tygodni temu miałem prawdziwy zjazd. Nie umiem powiedzieć czy to przemęczenie (pewnie tak), chociaż był moment w którym zacząłem podejrzewać, że być może mam początki jakiejś choroby psychicznej. Przestałem ogarniać, co się dzieje dookoła. Miałem problemy z najprostszymi zadaniami matematycznymi, czy z analizą tego, co jest na raportach tuż przed moimi oczami. Nie potrafiłem przypomnieć sobie wydarzeń z dnia poprzedniego. Okazywało się, że spotkałem się z kimś, rozmawialiśmy- i nic z tego nie zapisało się w mojej pamięci. Absolutne zero. I wzrok pełen zdziwienia ludzi obok: "Przecież byłeś tam, prowadziliśmy konwersację". Kłopoty ze snem, koszmary. Całe dnie jak na jakimś kacu (byłoby to uzasadnione gdybym faktycznie coś pił czy chodził na imprezy). Wieczne rozterki, dylematy, roztrząsanie wszystkiego, analizowanie przeszłości. Niezadowolenie z tego co mam. Podły nastrój, nieustanne przygnębienie na przemian z euforią. Życzenia rzucane w próżnię o wielką katastrofę, wypadek, apokalipsę.

W końcu trochę odpocząłem. Rzuciłem palenie. Chyba jest lepiej. 

A dziś siedzę i oglądam końcówkę serialu. Na temat życia i śmierci. Przemijania zjawisk. Straconych szans, niewykorzystanych momentów. Wciska mnie w kanapę. Spoglądam za okno i przychodzi ta refleksja. To moje życie. Nieustanna huśtawka tego, co dobre, i tego co spierdolone. Obawy, że coś się zaraz spieprzy. Tylko po co?

Jebać to. Nie chcę się dłużej zastanawiać i obawiać. Będę chwytać to, co się nadarza. Na pewno coś się spierdoli, ale coś też uda się zbudować. Kto wie, może kiedyś dostanę jakiejś choroby psychicznej. Ale przeżyję to pieprzone życie- jedyne jakie mam. Starając się. 



środa, 1 lipca 2015

Zdrada

Siedzimy sobie na nabrzeżu z S.- moim byłym szefem i jednocześnie dobrym przyjacielem. Siedzimy, popijamy piwko, rozmawiamy o życiu. S. stuknęło właśnie 41' na liczniku- jest starszy ode mnie o 11 lat. Ma już dorosłych synów, sporo przeżył, jeszcze więcej widział- i nie ukrywam, że traktuję go trochę jak mentora. 

Jesteśmy już w trakcie 4 butelki, więc konwersacja przechyla się na typowy samczy temat: o kobietach. Podsumowujemy swoje związki. Wyciągamy wnioski. Próbujemy znaleźć puentę. Moja ostatnia "poważna" relacja zakończyła się zdradą ze strony partnerki. S. pociąga spory łyk z butelki i mówi:
- Wiesz, zdrada to obecnie coś powszechnego i naturalnego. W tym pędzie codzienności po prostu nie da jej się uniknąć. Zauważ, jak szybko teraz żyjemy- każda chwila to gonitwa. Do tego jakieś 3/4 czasu spędzamy tak naprawdę w pracy. Jesteśmy otoczeni ciekawymi, atrakcyjnymi ludźmi. Dobrze wiesz, jak wyglądają te wszystkie wyjazdy integracyjne.
- No tak. Alkohol, używki i przelotny seks w kiblu- podsumowuję. 
- No dokładnie. Wiesz, pamiętam, jak kiedyś zacząłem podejrzewać o zdradę swoją żonę. Ona oczywiście na początku w ogóle nie chciała się przyznać. Ja w rzeczy samej sam święty nie byłem, ale jakoś nie mogłem przejść obok tego faktu obojętnie. Jak się dowiedziałem później- zakręcił się koło niej mój najlepszy przyjaciel. Któregoś dnia schlaliśmy się i wziąłem go na rozmowę- dość agresywną z mojej strony. Zacząłem wychodzić do niego ze swoimi argumentami, a on nagle przerwał mi ruchem ręki i mówi do mnie tak:
            - S., ruchasz inne? 
            - Że co?!
            - No, nie pierdol tylko odpowiedz mi szczerze: ruchasz inne?
            - No rucham- odpowiedziałem.
            - No to skoro sam ruchasz inne, to daj też poruchać swoją

Pomyślałem, że ma skubany rację. Może i ten świat jest dziwny. A może po prostu jest, jaki jest- i nie do końca warto się nad tym aż tak zastanawiać? 

Na zakończenie dodam tylko, że obaj panowie są najlepszymi przyjaciółmi po dziś dzień. 

sobota, 13 czerwca 2015

Kultura

Idziemy z A. po piwo do osiedlowego spożywczaka. Ruch jak sto pięćdziesiąt- wszyscy zmierzają nad rzekę, a jest to ostatnie miejsce, gdzie można się stosunkowo tanio zaopatrzyć w alkohol. W związku z natężeniem klientów (i obawą o kradzieże) przy drzwiach wejściowych stoi jedna z ekspedientek. 
- Panowie, trzeba chwilę poczekać. Jak wyjdą osoby ze środka to panowie wejdą następni
Dobra, no problemo. Stoimy z Andrzejem i czekamy. Za nami grzecznie ustawia się reszta kolejki, jest ok, każdy zna swoje miejsce. Nagle przed cały korowód wtacza się baba marki Baba. Jakieś +50 na karku na spokojnie. Spocona jak diabli, włosy nie myte co najmniej od 5 dni. Tłuszcz wylewa się spod za ciasnych ubranek. Wparowuje jak taran i zagaduje ekspedientkę:
- No, niedługo to już zakupów nie można będzie nawet robić. Taki kraj
Ekspedientka:
- Nie, po prostu za duży ruch. Zaraz będziemy wpuszczać, proszę na koniec kolejki.
Baba ani myśli. Spod przymrużonych świńskich oczek lustruje, jakby się tu przepchnąć. A. widzi co się święci więc staje tak, by zblokować babsko. Kilka osób wychodzi, ekspedientka uchyla dla nas dwóch drzwi. Baba startuje i próbuje wbić się przed A. Nieskutecznie. Co za peszek. 
- O, panowie no co to ma być, a kultura to gdzie?!- oburza się baba.
- Ależ kultura jak najbardziej jest, tylko ona również nakazuje by pani łaskawie stanęła na końcu kolejki tak jak reszta, a nie wbijała się na siłę przed nią- odpala A.
- Co za chamstwo, bezczelność. Ta młodzież to nie ma za grosz wychowania.
- No pani też wychowaniem nie grzeszy, kolejka to kolejka- rzuca ktoś z tłumu.
- ALE KOBIETY SIĘ W DRZWIACH PRZEPUSZCZA!! 
- My z kolegą po prostu dbamy o równouprawnienie, żeby nie czuła się pani pokrzywdzona- kończę wymianę argumentów. 

Sytuacja trochę jak z "Dnia świra". Generalnie nie mam nic przeciwko prawom kobiet. Jestem szarmancki. Chętnie pomogę, przepuszczam w drzwiach (poza takimi przypadkami jak powyżej), ustępuję miejsca. Ale bawi mnie czasem hipokryzja kobiet w takich momentach. "Chcemy równouprawnienia"- krzyczy większość. Tylko spróbuj kurwa nie potraktować ich tak, jak przyzwyczajały je przez lata kochane mamusie.


piątek, 12 czerwca 2015

A może by tak?


Jadę w Bieszczady. Muszę po prostu odpocząć, psychicznie. Strasznie wykańcza mnie ostatnio sytuacja w pracy. Non stop rotacja. Przychodzą nowi pracownicy, szkolą się. Poświęcasz im czas, energię. Tłumaczysz po 15 minut, jak mają zmywać naczynia albo korzystać ze zmywarki. Niestety, nowe pokolenie nie grzeszy zbytnio umiejętnością myślenia. Jest za to mocno roszczeniowe: najlepiej, by nic nie robić, a hajs spływał lawiną. A że raczej nie spływa- rezygnują. I tak w kółko. 

Jarałem się strasznie, bo w sierpniu nasza placówka miała przejść generalny remont i uzyskać potem statut RESERVE (w Europie są tylko trzy takie: w Amsterdamie, w Moskwie i we Wrocławiu), czyli pełna ekskluzywa i ogólnie duża rzecz. Przygotowania ruszyły. Ale zamiast wsparcia z regionu oraz rekrutacji wewnętrznej w celu stworzenia tam najlepszego team'u- co chwila podsyłają nam szrot i jakieś niedobitki z innych kawiarni, lub których managerowie chcą się pozbyć. Tak więc szczerze- mam tego po prostu dosyć. Zacząłem nawet szukać nowej pracy, ale jak dotąd- bez sukcesu. Kilka dni temu oznajmiono mi, że przenoszą mnie z powrotem na Galerię Mokotów, w roli People Managera. Więc fajnie. Raz- store który znam do każdej małej śrubki. Dwa- szefowa, którą lubię, z którą współpracowałem i która ma po prostu dobre podejście do wielu spraw. Trzy- ogarnięta, zgrana ekipa. Propsy. 

Tak, czy inaczej- czuję, że muszę na trochę wyjechać i zmienić środowisko. Zdecydowałem się na Bieszczady. Jeszcze nigdy tam nie byłem, podobno jest pięknie- zwłaszcza o tej porze roku. Jadę sam. Zabieram ze sobą plecak, namiot, śpiwór i karimatę. No i oczywiście aparat. Plan jest taki, by zrobić pieszo główny szlak beskidzki. Jeśli znajdę jakieś schronisko lub kamping- będę się tam rozbijał. Jeśli nie- zanocuję w namiocie na dziko. Większość przygotowań mam już za sobą. Kupiłem sobie lekkie buty trekkingowe, spodnie z regulowaną długością, latarkę, kompas (kocham promocje w Decathlonie). Zrobiłem już przymiarki, jutro dokupię pozostały ekwipunek. Ruszam 14ego, powrót planuję do 22. Myślę, że jestem przygotowany, by przeżyć na dziko kilka dni. Hej, przygodo.

czwartek, 4 czerwca 2015

Życzenia

Jestem pojebany do granic możliwości. Tyle się rozpisuję o tym, jak to bardzo ciśnie mnie "życiówka", że nikogo nie mam, że zerowe perspektywy na założenie rodziny itd. Dziś odwiedziłem D. i O.- sekcję rytmiczną z mojego starego zespołu. Oboje dorobili się pierworodnego, ochajtali się. Egzystują. Są oczywiście szczęśliwi. Mimo potwornego przemęczenia, braku snu, czasu na cokolwiek, co wybiegałoby poza dziecko. 

I kogo ja próbowałem oszukać? Dostałem do potrzymania to małe, urocze stworzenie. Stworzenie, które małymi łapkami niezdarnie próbowało łapać moją brodę. Którego się bałem, i którego totalnie nie rozumiałem. Nie umiem powiedzieć, jak to jest. Czy ta niechęć, strach oraz wewnętrzna blokada mijają, kiedy dorobisz się własnego potomka? Czy ma tak każdy? Czy być może niektórzy po prostu nie są stworzeni do dawania życia i czerpania z tego faktu radości?

O. miała dziś urodziny. Życzyłem jej 100 lat tłustych groove'ów na perkusji. Wymarzonego VW "Ogórka". Podróży. Miłości i szczęścia. Oraz tony hajsu. 

Jebane życzenia. Te kilka wyświechtanych fraz, które dostajemy za każdym razem, kiedy metryka przeskakuje o kolejne oczko. Po raz pierwszy w życiu uświadomiłem sobie, jak bardzo jest to głupie, podłe i zakrzywione. Że życzymy komuś czegoś, co prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Zawsze.

Jaki miały sens moje życzenia? Kiedy dziecko wymaga od nich poświęcenia każdego jednego momentu. Rezygnacji z tego, co się lubi. Z zainteresowań, pasji. Z przyjaźni. Dobrze wiem, że O. już nigdy nie zasiądzie za perkusją. Nie kupi starego, wymagającego renowacji "Ogórka". Bo będą inne wydatki. Nie wsiądzie w pociąg i nie wyjedzie ot tak, bo chce. Być może miłość, która teraz jest tak mocna- również kiedyś się wypali. A hajs z pewnością nie będzie się zgadzał. 

Częstujemy innych namiastką tego, czego i tak nie dotkną. Iluzją życia, jakiego nie doświadczą. Niespełnionych nadziei, marzeń, pragnień. Wstyd mi za siebie. I za nas wszystkich. 



niedziela, 31 maja 2015

Wieprz

Nigdy nie sądziłem, że bycie niemieckim, obleśnym wieprzem może komuś tak bardzo pasować. Till się nie starzeje. Nagrywa i w dodatku szlifuje angielski. 


wtorek, 26 maja 2015

The one

K. przeprowadziła się z Warszawy. Mnie za to nie opuszcza nawet na moment jakiś ciąg analizowania całego mojego dotychczasowego życia. Rozbieram wszystko na drobne elementy, lustruję i przyglądam się każdemu z osobna. Czy to wszystko ma głębszy sens? Jeśli tak, to gdzie jest on ukryty? Jakiś jest, to wiem na pewno. Nic nie wydarza się bez powodu.

Ostatnio odwiedził mnie w pracy A. Przez chwilę przyglądał się, jak obsługuję jakieś dwie klientki, po czym z pełną powagą stwierdził:
- Stary, jakie ty masz tu możliwości rwania dup
Zaśmiałem się gdzieś w myślach. Chwilę potem przeleciały mi przez głowę moje ostatnie "przygody"- oczywiste niewypały. Im dalej w las (wiek) tym ciężej jest coś poczuć. Lub zmusić się do czucia. Jasne, A. Mogę rwać te dupy, rzeczywiście. Tylko po co? I tu jest ten problem chyba. Że nawet mi się nie chce- bo i tak czuję, że nie ma w tym sensu. Że jest to nietrwałe, iluzoryczne. Kolejny związek? Kolejne zmarnowane trzy lata. Bo po tylu i tak się to skończy. Lepiej nie wystawiać się na strzał. 

Staje mi przed oczami K. Ta JEDYNA. Której cała reszta poprzednich, późniejszych i potencjalnych przyszłych nie dorasta do pięt. Śmiać mi się chce, że potem byłem z M., i to przez trzy bite lata. Jakim cudem?! Trzy lata w świętym przekonaniu, że ją kocham. Albo tak sobie wmawiałem. Lub wmawiały mi to hormony.



niedziela, 17 maja 2015

K. jak Karma

Po kilku latach od zerwania spotkaliśmy się z K. Tą K. Poszliśmy nad dziką stronę Wisły. Usiedliśmy na jednym z tych zniszczonych, betonowych wałów, otworzyliśmy piwo i zaczęliśmy rozmawiać. Od momentu nawiązania mailowego kontaktu minęły prawie cztery miesiące. Próbowaliśmy łapać się jakoś wcześniej, ale udało się dopiero teraz. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo denerwowałem się przed spotkaniem z kimś. Z obawą myślałem o tym, jak to przebiegnie. Czy znajdziemy jakieś tematy do rozmów? Czy towarzyszyć nam będzie krępująca cisza, po której każde z nas pójdzie do domu jak najszybciej? Przejmowałem się jednak zupełnie niepotrzebnie. 

Fizycznie nie zmieniła się w ogóle. To była ta sama K., jaką znałem kilka lat temu. Z uśmiechniętym, pełnym życia wzrokiem i energią, bijącą z każdego ruchu ciała. Zaczęliśmy rozmawiać jak gdyby nigdy nic- jakby ta przepaść 6 lat nie widzenia się praktycznie nie miała miejsca. Wszystko spowijała ta sama, dobrze znana mi chemia, która istniała między nami kiedyś. Choć wiadomo, że każde z nas ma już inne życie, i nasze ścieżki nigdy nie staną się na powrót tą jedną. Gadaliśmy o wszystkim. O tym, jak potoczyły się nasze życia po rozstaniu. O pracy, osiągnięciach. O zainteresowaniach i głupotach. O naszych wspólnych znajomych, z którymi nie mamy już kontaktu. O nas. Noc była niezwykła. Syciłem się każdą minutą, słuchając jej, odgłosów płynącej rzeki, miasta w ruchu. Patrzyłem się w gwiazdy i było mi po prostu dobrze- pierwszy raz, od tak długiego czasu. I w końcu to do mnie dotarło. Że to była TA JEDYNA. Jedyna, która tak bardzo mnie intrygowała, inspirowała, napędzała, pociągała. Z którą czułem się sobą w każdym calu. Przy której mógłbym być szczęśliwy i spełniony do końca moich dni.

Starałem się patrzeć na to z pragmatycznej, buddyjskiej strony. Moja karma jest chyba pogmatwana, skoro nie mogę sobie ułożyć życia przez tyle czasu. Prawdopodobnie, gdzieś w przeszłych wcieleniach czyniłem mocne życzenia, by być wolnym. I teraz się to wydarza. Możliwe, że moim powołaniem jest więc inne życie- takie, które uniemożliwia mi założenie rodziny, posiadanie potomstwa. Tyle razy czułem, że coś gna mnie w inne strony świata. Więc może wszystko, co działo się do tej pory wcale nie jest jakimś przypadkiem? Bo czuję, że stoję u progu zmian. Z K. musieliśmy mieć naprawdę silne połączenie. W tym i poprzednich życiach. Musiało zajść jednak coś, co sprawia, że nigdy nie będziemy razem. Ona za jakiś czas bierze ślub, a pod koniec miesiąca wyprowadza się już na stałe z Wielkiego Miasta. Nie ma możliwości, bym jej to zniszczył- i akceptuję to wszystko z pełną świadomością. Że nigdy nie poznam nikogo takiego jak ona. I z pewnością nikogo więcej tak mocno nie pokocham. Spotkałem w swoim życiu tyle kobiet... ale żadna nie dała mi tyle, ile właśnie ona. Jakaś cholerna karma sprawiła, że dane mi ją było poznać jedynie na tak krótko. Ale żaden dłuższy czas, jaki spędziłem z innymi kobietami nie był aż tak intensywny i owocny, jak ten spędzony z nią. Jest w tym trochę taka parszywa niesprawiedliwość. Ale za nic nie zamieniłbym tych chwil. Za żadne pieniądze, dobra, zaszczyty czy sławę. Być może prawdą jest, że lepiej przeżyć jeden dzień jak król, niż sto lat jak żebrak. I za to dziękuję tej mojej pogmatwanej karmie. Życzę też każdemu, by miał w swoim życiu takie pół roku jak moje z K., chociaż raz. 


sobota, 25 kwietnia 2015

Fryderyk, Fryc, Frycuś

Nie dalej jak wczoraj miało miejsce rozdanie Fryderyka- nagrody przyznawanej przez członków Akademii Fonograficznej, czyli ZPAV. W jej skład wchodzi ponad 1000 artystów, dziennikarzy i producentów związanych z branżą. Samo głosowanie odbywa się w dwóch turach- w pierwszej członkowie głosują na wybrane przez SIEBIE pozycje z listy wydawnictw fonograficznych danego roku. Następnym etapem jest wyłonienie nominacji (przeważnie pięciu w każdej kategorii), a potem oddanie głosu na jedną z nich. Żeby nie było- cały proceder ma charakter TAJNY.

Od jakiegoś czasu doskonale wiadomo, że Fryderyki oscylują swoim poziomem i prestiżem mniej- więcej na podobnej zasadzie, co Eurowizja. Jednym słowem: gówno, marność i bieda (oczywiście umysłowa). Nagrody przyznawane są na zasadzie "rąsia rąsię myje", wewnątrz bardzo hermetycznego światka- co udowadniają kolejne wybory nominacji i ich laureatów. Jeśli by mierzyć polski przemysł muzyczny właśnie przez pryzmat tych nagród- to rzeczywiście można wysnuć wniosek, że kondycja owego jest co najmniej w fatalnym, lub opłakanym stanie. Ale na szczęście wszystkim chyba wiadomo, że to co jest istotne w muzyce- dzieje się poza głównym nurtem, czy mainstreamem określonym pod szyldem ZPAV.

Cała gala rozdania Fryderyków jest jednak sporym wydarzeniem i do tego mocno nagłośnionym przez media. Tak więc mimo, że się tym możesz nie interesować- i tak cię to nie ominie. Zwłaszcza, jeśli samemu słuchasz dużo muzyki i powiedzmy, że coś tam o niej wiesz. Z czystej ciekawości odpalam stronę ZPAV'u i aż przecieram oczy ze zdumienia. 

Nominowani w zakładce Album Roku/ kategoria ROCK (proszę mieć to na uwadze, powtarzam: ROCK):
- BEHEMOTH za rewelacyjny "The Satanist"
- CURLY HEADS "Ruby dress skinny dog"
- LUXTORPEDA "A morał tej historii mógłby być taki, że mimo, że cukrowe, to jednak buraki"
- NATALIA PRZYBYSZ "Prąd"
- ORGANEK "Głupi"

Wygrywa... Natalia Przybysz. TA Natalia Przybysz, czyli ex Sistars. NATALIA PRZYBYSZ. W kategorii ROCK. No kurwa. Staram się podnieść szczękę z podłogi. Zdziwiona była też podobno sama Pani Natalia, która owszem, z nagrody się ucieszyła- aczkolwiek osobiście przyznała w wywiadzie, że rockowo to ona się raczej nie czuje. Więc albo ja jestem głupi, albo nie znam się na muzyce i nic o niej nie wiem. Album zawiera elementy rocka, są gitary, bas, mało elektroniki. I nawet przyjemnie się tego słucha, bo umiejętności wokalnych Pani Przybysz nie da się zakwestionować, produkcja jest świetna. Ale podciąganie tego pod stricte ROCK...? No nie sądzę. 

Palemka pierwszeństwa należy się tu zespołowi Behemoth- chociaż nie sądzę, by mogli tu wygrać- ze względu na zbyt dużą przepaść pomiędzy tzw. mainstreamem, czy przez liczne kontrowersje, tak mocno nieprzyjazne środowisku. Aczkolwiek nawet jeśli nie Nergal i spółka, to zawsze pozostaje Luxtorpeda- której może nie jestem fanem, ale formacja jest ewidentnie fenomenem na polskim rynku. Takie rodzime Foo Fighters. Trudno mi powiedzieć więc, co za debil przyznaje te nagrody, lub ile musiał posmarować komisji Pan Producent, by taki precedens mógł zaistnieć. Ale w takiej sytuacji pozdrawiam, i nadal uważam, że ostatnim chwalebnym momentem w historii tej nagrody był fakt odmówienia przyjęcia jej przez zespół Sweet Noise w 2003 r., w ramach protestu wobec praktyk stosowanych w polskim przemyśle muzycznym. Tfu. Biznes muzyczny, showbiznes- showshit. 


                                                                       Album Roku, kategoria ROCK. Chciałbym podziękować Akademii...


środa, 15 kwietnia 2015

The answer we need

Wizytówką naszych czasów jest to, że obecnie o wiele łatwiej jest wylądować z kimś w łóżku... niż rzeczywiście coś więcej poczuć. Kilka dni temu spotkałem się z koleżanką. Z KOLEŻANKĄ. Zjedliśmy coś na obiad. Schlaliśmy się dokumentnie za pomocą whisky. Poszliśmy sobie nad bulwary wiślane. Siedzimy, rozmowa się toczy w najlepsze. Ona- chwilę później- łagodnym, szybkim ruchem obraca moją twarz w prawo i zaczyna całować. Odwzajemniłem, mimo, że z tyłu głowy od razu zapaliła mi się alarmowa, czerwona lampka. Noc spędzam u niej. 

Leżymy w łóżku i rozmawiamy. 
- Jestem w stanie dużo z siebie dać, ale pamiętaj: o mnie się walczy. Pytanie tylko czy chcesz? - mówi. 
Przez głowę przelatuje mi setka myśli. Czy chcę? Czy rzeczywiście dam radę? Siedzę w pracy non stop. Po wyjściu stamtąd jestem już tak wykończony, że na nic więcej nie mam ani siły, ani tym bardziej chęci. Na te cholerne, powtarzalne, wszechobecne gierki. Gierka nr 1: podchody i zaloty. Gierka nr 2: zachwalanie produktu. Przed tobą co najmniej kilka miesięcy pracy nad tym, by pokazać się z idealnej (lub raczej wyidealizowanej) strony. Czego to ja nie robię, czego nie dokonałem. Ja nie dam rady? Bitch please, potrzymaj mi piwo. Gierka nr 3: staraj się. A może prezent bez okazji? Spontan, kreatywność? Proszę bardzo. Gierka nr 4: słodkości. Mój misiaczku, moje piękności. Załóż różowe okulary i chodź za mną. Dziękuję, nie mam ochoty. Prawdziwe życie wygląda inaczej. 

Kolejne pytanie:
- Jak się z tym w ogóle czujesz? 
Postanawiam jej nie okłamywać. Mówię tak, jak jest. Że jestem wyprany z wszystkich emocji i czuję się jak ostatnie gówno, które na nic nie zasługuje. Że gdy skakałem na bungee- podświadomie liczyłem, że ta lina się urwie. Kiedy lecieliśmy samolotem do Wrocławia- modliłem się o jakąś powietrzną katastrofę. Podczas przechyłu błagałem o awarię silnika lub rozhermetyzowanie kabiny. Oczami wyobraźni widziałem wszystkie krzesełka, odrywające się od podłogi wraz z przypiętymi do nich bezradnymi i zrozpaczonymi pasażerami. Wylatujące w przestrzeń i roztrzaskujące się w drobny mak po 4 km swobodnego spadania. Gdy jadę codziennie tramwajem cieszę się na myśl o jakimś potężnym wypadku, za każdym razem gdy wagon mocniej przyhamuje. Obserwowałbym w zwolnionym tempie jak przez pół długości składu przelatuje bezwładnie ciało jakiejś 80-letniej starej baby, która wpieprzyła się przed ciebie, by tylko posadzić swoje pomarszczone dupsko na siedzeniu. Miałbym ochotę z uśmiechem na ustach powiedzieć jej, że bóg do którego przed chwilą klepała zdrowaśki tak naprawdę ma ją gdzieś i wcale jej nie kocha. Że z większą dozą prawdopodobieństwa totalnie jej nienawidzi. I patrzeć ze spokojem hinduskiej krowy jak w jej oczach powoli gaśnie resztka nadziei. Mówię jej też o tym, że za kilka miesięcy skaczę ze spadochronem. Ze szczerym nastawieniem na to, że czasza się nie otworzy. 

B. roni kilka łez. Stwierdza, że poza rodzicami właściwie nikt na nią nie czeka. Za kilka dni ma wyniki badań- i jeśli okażą się złe- to oprócz nich nikogo to tak naprawdę nie będzie obchodzić. Obejmuje mnie mocniej i tak leżymy. Dwa roztańczone, rozśpiewane odpadki wszechświata. 

Kiedy wychodzimy rano z jej mieszkania nic nie jest ustalone, ani wyjaśnione. Wracam do siebie, odpalam mp3 i myślę o wszystkim. Za każdym razem po czymś takim mam wyrzuty sumienia. W sumie nikt nikogo do niczego nie zmuszał, ale nie od dziś wiadomo, że dla kobiety nie ma czegoś takiego jak niezobowiązujący seks. Z kolei ja sam nigdy nie traktowałem takich spraw na "sportowo". Ale przeczuwam też, że nic więcej z siebie nie dam rady wykrzesać. Nie czuję tego, nie mam ani chęci, ani motywacji. Przeżyłem już 5 długotrwałych związków, z zamkniętymi oczami rozpoznaję każdy detal oraz powtarzalność tego schematu. Nie wiem, co musiałoby się stać, bym widział tu jeszcze jakiekolwiek zaskoczenie. Znam też trochę nasze charaktery i wniosek nasuwa mi się jeden: gryźlibyśmy się strasznie. Nie rozumiem tylko, co ona we mnie dostrzega. Ale mam wrażenie, że zbudowała sobie w głowie jakiś fałszywy obraz mojej osoby. Nie zna mnie. Widzi we mnie kogoś, kogo pamięta jeszcze z czasów Olsztyna. Ale ja już nie jestem tamtym człowiekiem. Zmieniłem się. I wiem też- po 3 latach związku z M.- że nie chcę kolejny raz tracić swojego czasu. Ani tym samym marnować go komuś innemu. 



niedziela, 12 kwietnia 2015

Working Class Hero

Dawno mnie tu nie było. Cały ostatni miesiąc przeleciał mi na przygotowaniach i uczeniu się do egzaminu związanego z pracą. W ostatecznym rozrachunku i na grande finale ów egzamin polałem. Więc świetnie. 30 kilka dni, które można sobie odliczyć totalnie z życiorysu. Nie miałem czasu ani na spotkania z przyjaciółmi, ani na zespół, ani na treningi do półmaratonu- właściwie na nic. Zero życia prywatnego. Co do egzaminu- wyłożyłem się na matmie. Zrobiłem błąd już na samym starcie obliczeń, co w konsekwencji zafałszowało ostateczny wynik. Uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak gdzieś w połowie- ale nie miałem już czasu by to poprawić. Komisja strzeliła mi jeszcze jakimiś dwoma pytaniami które mnie totalnie rozbiły- zeżarły mnie nerwy do tego stopnia, że zablokowałem się już ostatecznie. Osiągnąłem stan pustki. Jeśli oglądaliście westerny, zawsze jest tam taka scena, gdzie na środku wygwizdowa przelatuje przez kadr samotny krzaczek gnany silnym wiatrem- to było to. Najzabawniejsze, że tuż po wyjściu z sali uświadomiłem sobie, że znałem odpowiedzi na większość pytań. Więc nerwy, 5 godzin czekania na swoją kolej oraz stres wzięły nade mną górę. Poprawka za trzy miesiące.

Na pocieszenie po tym wszystkim pozostał mi fakt, że ludzi którzy to zdali firma postanowiła wydymać dokumentnie. Podostawali stanowiska... z 300 zł podwyżki, co przy starych stawkach jest chyba jakąś kpiną- biorąc pod uwagę ilość pracy, zakres obowiązków i odpowiedzialności. Ogólnie więc bardzo się pozmieniało, i to na gorsze. Za mną w tej chwili równo dwa tygodnie zapierdalania pod rząd bez dnia wolnego. W czwartek siedziałem w pracy ponad 13 godzin. Musiałem zrezygnować z wyjazdu na święta- choć był mi obiecany. W domu nie byłem od ponad pół roku. Świetnie, zważywszy na to, że ojciec ma problemy ze zdrowiem i po prostu w y p a d a ł o b y tam pojechać. Moją szefową gówno to obchodzi, zwłaszcza że po tym oblanym egzaminie zdecydowanie popadłem w niełaskę. 

Przedwczoraj- pierwszy raz od bardzo długiego czasu- tuż po przebudzeniu złapałem się na myśli: "O, kurwa... znowu muszę iść do tej jebanej pracy". Nie rozkminiłem do końca, czy był to efekt totalnego przemęczenia i wyeksploatowania organizmu, czy coś o głębszym podłożu. Zacząłem rozważać zmianę pracy. Wiem, że wszystko ma zawsze dwie strony medalu. Ale nie mam już po prostu siły, chęci i motywacji. Czuję się wypalony tą korporacją. Ciągłą spiną, czuwaniem w stanie gotowości. Ostatnio właśnie robiłem sobie takie małe podsumowania. Jestem samotnym gościem w wieku 30 lat. I kiedy nawet mam sobie kogoś szukać, umawiać się itd., skoro i tak cały czas jestem w tej pieprzonej pracy? Świątek, piątek, niedziela. Nieważne czy jest Wielkanoc, majówka, Boże Narodzenie, Nowy Rok- jesteśmy czynni ZAWSZE. Kiedy mam dzień wolnego- i tak odbieram non stop telefony. Albo przychodzę do firmy zająć się administracyjnymi sprawami- bo na te w ciągu normalnego dnia po prostu nie mamy czasu. Nie spotykam się z przyjaciółmi. Praca ma charakter stojący, więc czuję, że powoli padają mi stawy. Obowiązków zaś przybywa, a wynagrodzenie pozostaje bez zmian. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że wynagrodzenie managera w normalnej korporacji zaczyna się powyżej 5000 zł. Tak więc ja tytuł swojego "managera" mam chyba na zasadzie zamiennika, jak "Koordynator ds. powierzchni płaskich" vs sprzątaczka...

Muszę się ogarnąć. Zrobić sobie podsumowanie, jakiś bilans zysków i strat. I zacząć coś zmieniać, zanim do końca wsiąknę w to gówno oraz wypalę się całkowicie. Życie ucieka mi między palcami. Wszyscy dookoła się chajtają, płodzą dzieciaki. A ja nie mam czasu. Bo jestem w pracy. 



niedziela, 15 lutego 2015

To nie istotne z perspektywy absolutu

Dzień po Dniu Zakochanych. Niespecjalnie zwracałem nawet uwagę na całą tą wszechobecną na około propagandę czerwonych serduszek, baloników, bukietów i Walentynek. Na Nowym Świecie- gdzie pracuję- istny młyn. Wszędzie oczywiście zakochane i wpatrzone w siebie pary (tęcze, jednorożce, słodkości). Nie, żebym zazdrościł. Po prostu wydaje mi się, że ludzie ogłupieli pod wpływem zalewu komercji tego "święta". Faceci zapieprzają po mieście z kwiatami (wszystkie kwiaciarnie odnotowują rekordy sprzedaży względem całego roku zapewne), dziewczyny odpicowane na medal. I tylko po północy, kiedy wracam do domu mijam przynajmniej pięć lasek z napuchniętymi, czerwonymi policzkami, trzęsącą się buzią oraz tuszem rozmazanym pod oczami od płaczu. W ręku róża, torebka oraz płaszcz zabrany na szybko przy wyjściu z klubu. Wodzą na około błędnym, nieobecnym i pijanym wzrokiem. Roztrzęsionymi dłońmi próbują zapalić papierosa, tłumiąc łkanie. Już wiem, że w ich przypadku Walentynki się nie udały. Nawet nie jest mi ich specjalnie szkoda. Niektórzy po prostu zapominają, że miłość przydałoby się pielęgnować codziennie, a nie raz na rok z okazji jakiegoś głupiego święta. Ale tak to już jest. Zamiast tego, jednego dnia świat staje na głowie i tonie w wysiłkach oraz staraniach, które- koniec końców- zwykle okazują się sztuczne, lub na przymus aż do przesady. Zakończonej finałem smutnego, pijanego faceta i laski jak z opisu powyżej. Bo dał za mało róż w bukiecie. Bo chlapnęło mu się jakieś zbędne słowo. Bo czegoś nie powiedział, lub się nie domyślił. 

Ogólnie zmieniło się chyba rozumienie oraz nastawienie do takiego zjawiska jak miłość. Moje pokolenie wiedzę na ten temat czerpało z filmów, książek, piosenek oraz miraży, które tworzyli nam przed oczami rodzice lub dziadkowie. Że ma być idealnie. Po wieki. Na zawsze. Jak w bajce. Biały rumak, rycerz i księżniczka. I my w to wierzyliśmy, przez wiele długich lat. Dopiero kiedy dorośliśmy- zauważyliśmy, że w większości przypadków nasi rodzice wcale nie darzą się pozytywnymi uczuciami i są ze sobą jedynie przez wzgląd na nas. Z kolei związki które tworzyliśmy nie są tymi jedynymi, szczerymi czy po grób. Oraz bliżej im do pola bitwy, niż scenariusza z romantycznego filmu. Młodsze generacje chyba nie żyją z głową w chmurach tak jak my. Stąpają twardo po ziemi. Idealny świat pięknej miłości rodem z literatury czy arcydzieł kina, zastąpiła edukacja w postaci PornHub, "50 twarzy Grey'a" czy teledysków jak od Miley Cirus. Ale może to i dobrze? Oszczędzą sobie bólu, rozczarowań i wielu bezowocnych prób.

Często ostatnio rozmawiam z K. od siebie z pracy. K. ma 22 lata, i mocno realistyczne poglądy na sprawę. Jak sama mówi- nie szuka nikogo na poważnie. Bawi się, używa życia. Twierdzi też, że coś takiego jak "miłość" jest abstrakcją w dzisiejszym świecie. Świecie, w którym związek jest na trzy lata maksymalnie. A potem do wymiany. Smutne, ale nie umiem jej nie przyznać racji. Mimo tego, iż jestem o 8 lat starszy to wciąż- nadal, w głębi siebie- marzę o tym, że kiedyś spotkam kogoś na resztę moich dni. I że będzie to szczęśliwy, pełen miłości związek. Próbuję wierzyć w to, stawiając czoła realiom, w jakich miałem dwa związki, które rozpadły się po trzech latach. Do tego jeden związek mocno toksyczny, i jeden wspaniały- ale za to z fatalnym zakończeniem. Plus kilka relacji, które nie wiadomo gdzie szły. Wszystko to w formie nieustannej paraboli wzlotów i upadków: dawanie, budowanie, walka; a potem rozczarowanie, gniew, złość, frustracja, obojętność. 

Może to jest błąd i powinienem właśnie zejść z tej ścieżki oraz zaakceptować rzeczywistość? A tym samym przestać marzyć o wielkiej miłości- bo jej po prostu nie ma. Jest coś, co nada się na trzy lata maksymalnie, bo potem się nie sprawdzi. A wtedy do wymiany. Być może trzeba celować w tym by poznać kogoś, kto będzie rokował na przyszłość szansą jakiegoś zwykłego porozumienia się. Spłodzić sobie z tym kimś dzieciaka. Związek i tak się rozpadnie, ale jeśli komunikacja nie siądzie- będzie się można dogadać oraz jakoś go wychować.

Całe życie zaprzątałem sobie tym głowę- by być dobrym, nikogo nie ranić, dawać i jeszcze raz dawać. Jedyne co w zamian dostawałem- to kopniak w dupę, na zakończenie związku. I na co mi to? Wszystkie te relacje... K., J., K., A., M. Przychodziły i odchodziły. Były jedynie gośćmi w moim życiu. Jak tymczasowy przechodzień, który przypadkiem trafił na określoną drogę- po czym znalazł sobie inną ścieżkę i dalej podążył już sam. Każdy z tych epizodów uczynił mnie tylko twardszym. Względem całości- to naprawdę nieważne, nie piękne, wyblakłe. I nieistotne w perspektywie absolutu. 



sobota, 14 lutego 2015

Walę tynki


Podobno miłość może Cię dopaść w każdej chwili. Cholera jasna, trzeba być czujnym!

wtorek, 10 lutego 2015

K.

Jeśli miałbym kiedykolwiek stworzyć jakiś ranking (nie cierpię tego słowa) dotyczący moich byłych partnerek- K. zajęłaby tam wyjątkowe miejsce. Na szczycie piedestału. Dziwny to był związek: krótki ale za to intensywny. Patrząc wstecz, czułem się z nią chyba najszczęśliwszy, z wielu powodów. Sama K. stanowiła dosyć niespotykaną mieszankę zwykle wykluczających się cech: była niesamowicie kobieca, ale miała przy tym totalnie "męski" charakter. Otwarta na nowości, aktywna, otrzaskana z różnymi technologiami i nowinkami, szukająca adrenaliny, zdecydowana oraz konkretna. Do tego gamer z zamiłowania. Rozmawiałeś z nią o wszystkim, jak z najlepszym kumplem. Zero nudy i zastoju. Chętnie wychlałaby z tobą skrzynkę piwa, zagryzła mięchem, a na koniec przypieczętowała pójściem do łóżka. Propos tematu- to właśnie przy niej nauczyłem się czerpać prawdziwą przyjemność z seksu. Więc nie bójmy się tego określenia: kobieta- ideał. Cholera jasna.

Rozstaliśmy się po jakichś ośmiu miesiącach z hakiem. Zresztą jakie "rozstaliśmy się"? Zostawiła mnie! I w dodatku była tą "pierwszą", która to mnie rzuciła- a nie odwrotnie (kto przeżył, ten zrozumie). Nastał ból. Przyszła gorycz. Potem zawód i gniew. Odprawiłem raz nawet w akcie złości pełny rytuał voodoo (nie wiem, czy poskutkował). Z czasem ta cała nienawiść zaczęła się jednak rozpuszczać i przeradzać w coś konkretnego. Najpierw zacząłem biegać. Dzięki temu zrzuciłem prawie 30 kg nadwagi. Potem wsiadłem w samochód i ruszyłem w świat. Wróciłem do robienia zdjęć. Zmieniłem pracę. Zrobiłem pierwszy tatuaż. Nikomu się chyba nigdy nie przyznałem, ale głowa feniksa na moim ramieniu- to w oryginale fragment rysunku, jaki kiedyś dla mnie namalowała. 

Myślę, że znajomość z nią miała istotny wpływ na mnie, i na całe moje obecne życie. Kiedy byliśmy razem- nauczyła mnie, jak powinien wyglądać taki idealny, wymarzony związek. Pokazała, że ta druga strona również umie dbać, a nie tylko brać. Za to po rozstaniu- dała mi tak naprawdę iskrę do zmian. Stworzyła mnie na nowo. Podarowała odrodzenie. Dzięki niej- dziś mam już na koncie drugi maraton przebiegnięty na pełnym dystansie 42 km. Zwiedziłem prawie całą Europę. Jeśli spojrzysz na mapę i ujrzysz najdalej wysunięty na zachód oraz na południe kraniec kontynentu- postawiłem tam swoją stopę. Zrobiłem setki dobrych zdjęć. Mam tatuaże. I bogatą historię blizn. 

Zawsze się zastanawiałem jak to będzie, jeśli kiedyś przypadkiem ją spotkam na mieście. Lub złapiemy jakiś kontakt. Spodziewałem się strachu, paniki, ucisku w gardle czy na sercu. Jakiś tydzień temu napisała do mnie. Poprowadziliśmy przyjemną, luźną konwersację. Bez spiny, żalu, pretensji, czy oczekiwań. Jak dobrzy przyjaciele. Już dawno temu zaczęło mi świtać w głowie coś takiego, że ta złość, żal po rozstaniu, czy nienawiść- nie ma sensu i wielkiego znaczenia. Przez pewne rzeczy trzeba po prostu przejść. Pocierpieć. Pozwolić, by czas uleczył rany. Na koniec wszystko to ustępuje miejsca jakiejś specyficznej wdzięczności. Za wpływ, jaki to wywarło. Za zmiany, osiągnięcia. Za obecny całokształt rzeczy, spraw i poglądów. Zauważasz dobro. 

Tak więc, moja droga K. Nigdy tego nie przeczytasz, i pewnie nigdy Ci tego nie powiem wprost. Ale dziękuję Ci- za wszystko, czego mnie nauczyłaś. Za to, że mnie ukształtowałaś. Przewartościowałaś moje myśli oraz stworzyłaś na nowo. I jest to kawał dobrej roboty :)



niedziela, 25 stycznia 2015

Dzieją się rzeczy!

Zdecydowanie dobre dwa tygodnie. Postanowienie noworoczne realizuję bez ociągania się. Wyłażę do ludzi. Odezwałem się do wszystkich moich starych przyjaciół i powoli staram się ustawiać sobie jakieś spotkania. Wydaje mi się też, że zdecydowanie mniej marnuję czasu niż do tej pory. Tak więc ciągle coś się dzieje. 

Wróciłem w piątek z tygodniowego szkolenia firmowego, które odbywało się we Wrocławiu. Ogólnie jestem wciąż niezmiennie oczarowany tym miastem. Luzem, wyczuwalnym praktycznie wszędzie: w tramwajach, na ulicy, nawet w supermarkecie. Najbardziej zauważalne jest to, że żyje się tam w o l n i e j. Serio. Piękna sprawa. Mimo, że cały program szkoleń był mega intensywny i dosyć wyczerpujący- mam poczucie, jakbym odpoczął i zregenerował siły.

Sobota to wesele Z. Generalnie nie cierpię wesel z założenia i wewnętrznej przekory :) Chyba nie do końca mi po drodze z naszą polską tradycją. Trochę irytuje mnie taki "przymus" zabawy, oraz fakt- że właściwie wszystko co dotyczy powyższego zawiera się w dwóch określeniach: wódka i disco polo. Tym razem scenariusz był podobny, jednakże bawiłem się znakomicie. Więc skoro pojawiło się takie stwierdzenie to rzeczywiście musiało być na wypasie. Spora grupa gości to ludzie z mojej pracy. Zgrana, świetna ekipa. Daliśmy więc w palnik- trochę jak za dawnych czasów na Galerii Mokotów. Nie przeszkadzało mi nawet to cholerne disco polo. 

Przed chwilą wróciłem z koncertu gościa, który gra pod pseudonimem Fismoll- za którym chowa się Arek Glensk z Poznania, lat... 21. Jego albumem "At glade" zachwycam się od dłuższego czasu- ale wykonanie na żywo bije nagrania studyjne na głowę. Uczucia aż wylewają się ze sceny. Ciężko uwierzyć w to wszystko, zestawiając ze sobą wiek tego chłopaka, i dojrzałość piosenek oraz całego materiału. Jeśli będzie szedł takim rytmem dalej, to strach wyobrazić mi sobie, do czego on dojdzie za jakieś dziesięć lat... Polecam- posłuchajcie:


Ogólnie podsumowując: czuję się ostatnio mega szczęśliwy. I chyba nie pomylę się, jeśli stwierdzę, że jest tak właśnie dzięki tym wszystkim ludziom naokoło mnie. Dzieją się rzeczy. I jestem za. 

wtorek, 13 stycznia 2015

Z powrotem do ludzi

Okazało się, że koniec końców opcja z grudniowym wylądowaniem w szpitalu nie wyszła mi na złe. Leżąc tam miałem oczywiście bardzo dużo chwil na przemyślenia. Najśmieszniejsze, że ta niefortunna okazja to był pierwszy moment od bardzo dawna, w którym miałem czas tylko i wyłącznie dla siebie. Bez martwienia się o pracę, obowiązki, grafik czy rachunki. Bo w Wielkim Mieście nie możesz sobie pozwolić na to, by nic nie robić. Tu się napierdala. Napierdalasz w pracy. Napierdalasz w tramwaju oraz w przejściu podziemnym. Napierdalasz kiedy masz wolne. Napierdalasz nawet w Tesco, robiąc pieprzone zakupy. 

Tak więc leżę na szpitalnym łóżku i słucham aparatury, która co 30 sekund robi głośne "Ping!". Gapię się w sufit, lub koncentruję wzrok na monotonnym kapaniu podłączonej do mojej ręki kroplówki. Uświadamiam sobie proste fakty. Od ponad roku pracuję w okolicach starówki, a nie miałem czasu wybrać się tam nawet na zwykły spacer. Zjeść gofra z bitą śmietaną i owocami z ulubionej budki, która tam się znajduje. Połazić po powiślu. Albo po prostu usiąść gdzieś nad wodą, pogapić się w niebo- bez myślenia o tym, co jeszcze muszę zrobić- i zafundować sobie wewnętrzny bilans. Rewizję tego, w którym kierunku chcę dalej podążać; na czym mi zależy, a na czym nie warto się skupiać.

O ludziach nawet nie mówię. Bo prawda jest taka, że po tym całym rozstaniu strasznie zamknąłem się na wszelkie kontakty. Stopniowo- ale sukcesywnie- paliłem za sobą wszystkie mosty. Uciekłem w pracę, i była to jedyna rzecz której totalnie oddałem się na ponad pół roku. Z jednej strony nie mogę narzekać- bo dzięki temu dostałem awans, pokonałem praktycznie dwa levele, zyskałem sporo doświadczenia. Ale jak zwykle coś kosztem czegoś. Poucinałem znajomości. Nie widziałem syna moich najlepszych przyjaciół. Wiele połączeń po prostu się rozpłynęło.

Nie wiem, być może część mnie potrzebowała czegoś takiego. Pewnej izolacji i świadomej samotności. Zdecydowałem jednak, że chyba najwyższa pora powrócić do ludzi. Odświeżyłem sobie niedawno film pt. "Into the wild". W głowie dźwięczą mi słowa, które powtarzał tam Alexander Supertramp- błędem jest zakładać, że szczęście bierze się z relacji z innym ludźmi. Zastanawiam się nad tym mocno. Ostatni rok spędziłem właściwie jako totalny samotnik. Niby dużo przez ten czas robiłem, i przeważnie były to czynności, które dawały mi wiele satysfakcji oraz radości- bungee, koncerty, wyjazdy. A jednak nie mogę powiedzieć z przekonaniem, że ten 2014 był udany. Lub że byłem szczęśliwy... Tak w pełni. 

Pod koniec filmu główny bohater zapisuje w książce słowa: "Szczęście prawdziwe tylko gdy dzielone". Czy można więc postawić przy słowach <radość> oraz <ludzie> znak równości? Spróbuję się chyba przekonać na własnej skórze. Postanowione więc. Wracam. 


wtorek, 6 stycznia 2015

Wiersz bez tytułu

                                    czy te dni z przedwczoraj
                                    naprawdę były tak seledynowe
                                    nieważne-

                                    pięknieje przeszłość
                                    i nie brudźmy jej 
                                    dosłownością zbytnią
                                    jej zasłony ocalają
                                    przyszłość zamawiają
                                    okrutną tyle razy
                                    ponad pojęcie- 

                                    zasłony zmiłowania 
                                    ponad dzieciństwem
                                    nad miłością tkane
                                    i tymi przegranymi
                                    dojrzałego wieku

                                    pokorni im bądźmy
                                    na nagim bruku
                                    walki o haust
                                    powietrza na dziś
                                                                       - Andrzej Szmidt, 5 września 1983 r.

Ludzki mózg podobno zaprogramowany jest tak, by "wygładzać" wydarzenia z naszej przeszłości. Zwłaszcza te złe lub nieprzyjemne. Albo wypieramy je niemal z automatu, albo zapamiętujemy inaczej niż w rzeczywistości. Bardziej przystępnie. W sposób ocenzurowany. Na przykład łomot, który spuszczano ci na szkolnym boisku z perspektywy lat wydaje się być czymś zabawnym. Fochy twojej pierwszej dziewczyny nabierają odcienia mocnej groteski. Pierwsze poważne problemy? Czym jest to w porównaniu do tych obecnych? A matura to bzdura. 

Biologia świetnie sobie ten mechanizm wykombinowała. To się rzeczywiście sprawdza w chwilach kiedy tego naprawdę potrzebujemy. W jakiś sposób zacierają się detale i okoliczności, w których ktoś przeżył jakiś poważny wypadek. Lub miał gorsze, traumatyczne przeżycia. Miecz ma jednak zawsze dwa ostrza, jak to mówią. Ciężko niekiedy skupić się na teraźniejszości lub tym co nadejdzie, gdy większy komfort i bezpieczeństwo odczuwamy w wydarzeniach które mamy już dawno za sobą. Siedzieliśmy wczoraj z chłopakami ze stancji przy wódce. Ja- na progu trzydziestki. D.- lat 35, i M.- czterdziestolatek. W pewnym momencie, po kilku głębszych- każdemu z nas to się włączyło: "Dawniej było lepiej". Przytakiwania, nostalgia w spojrzeniu, zamyślenie i toasty. 

Łapię się na tym, że coraz częściej spoglądam za siebie, a nie przed. Nie postrzegam mojego świata jako palety perspektyw. Bardziej jak labirynt ślepych uliczek, jakby wszystko się kończyło. Szukam pocieszenia w tym, co jest już za zamkniętymi drzwiami. I cholernie boję się jutra.

Witaj, 2015.