Kto przeżył coś takiego, ten wie- że zwykle wszystkie służby drogowe działają wtedy naprawdę szybko, i o ile nie ma żadnych ofiar śmiertelnych, cały ruch zostaje przywrócony w 15 minut. Maksymalnie. Tak więc rozejrzałem się po wagonie, wybrałem najwygodniejsze miejsce, usiadłem i słucham dalej muzyczki. Zastanowiła mnie wtedy jedna rzecz. Odcinek na linii Dworzec Centralny/ Mordor jest o tyle specyficzny, że niestety dotrzeć tam można tylko i wyłącznie tramwajem nr 17. (Jest jeszcze 33-ka, ale ona dojeżdża tylko do przystanku Kielecka, i nigdzie dalej). Poza tym nie ma zbyt wiele alternatyw. Żadnego autobusu, innego tramwaju. Pozostaje ewentualnie metro, ale tu trzeba się nakombinować. Tak więc, jeżeli gdzieś po drodze coś się wydarzy- awaria albo jakiś wypadek- wszystko stoi. Kaplica.
Minęło 10 minut. Tak jak przewidywałem, drogowcy szybko się uwinęli, tramwaj ruszył. Z dziesięcioma osobami na pokładzie. Przystanek dalej stał już cały tłum pasażerów, którzy niecały kwadrans temu jechali tym samym składem. Jakieś niedobitki starały się dobiec i zdążyć- eleganckie panie w szpileczkach, sapiący biznesmeni z aktówką i pod krawatem. Drzwi otworzyły się, tłum korpo-szczurów wlał się do środka. O dziwo nikt nie zginął.
Zawładnął mną ciąg pytań, na które zapewne nie znajdę nigdy odpowiedzi. Czy przejście szybkim tempem jednego przystanka, by potem i tak wsiąść do tego samego pojazdu (bo przecież nie ma nic alternatywnego by dojechać) faktycznie jakoś przyspieszy drogę do pracy? Czy psucie sobie nastroju przeklinaniem systemu komunikacji w sytuacji, gdy i tak problemu nie da się rozwiązać ma tu głębszy sens? Gdzie tu logika?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz