niedziela, 27 lipca 2014

Festiwal hedonizmu

Bycie singlem to naprawdę zajebista sprawa. Przynajmniej do takich wniosków ostatnio dochodzę. I nie jest to wcale jakaś gadka auto-motywująca, by samemu w to stwierdzenie uwierzyć. Często spotykacie zapewne na swojej drodze ten typ osób, które z przyklejonym uśmiechem i lekko zgryzioną miną mówią, jak to wspaniale jest im bez żadnej połówki; by wieczorem dla odmiany- gdy nikt nie widzi- płakać sromotnie w poduszkę o kształcie penisa. No cóż, mnie to na bank nie dotyczy. Od rozstania z M. moje życie to jeden wielki, nieustający festiwal hedonizmu. Czuję się trochę jak Lester, główny bohater filmu "American Beauty", który w trakcie separacji z żoną powraca do swoich zainteresowań sprzed 'nastu lat, kupuje sobie samochód marzeń, zaczyna uprawiać sport, słuchać ukochanej muzyki czy popalać trawkę. I co najlepsze- przestaje dawać sobie wchodzić na głowę. 

Generalnie po rozstaniu są chyba dwie ścieżki postępowania lub radzenia sobie z tym faktem. Pierwsza jest raczej smutna, pełna dołów, upijania się do lustra i sromotnego wypłakiwania się w poduszkę o kształcie penisa (gdy nikt nie widzi). Druga za to jest totalnym katharsis, oczyszczeniem i zwykle ma pozytywne oblicze. I na taką strategię się nakierowałem. Wziąłem się za siebie, latam na siłownię, zacząłem robić rzeczy, których dotąd nie miałem okazji spróbować. Cieszę się życiem, spotykam nowych ludzi. Odzyskałem dawną pewność siebie, ale też nabrałem w jakiś dziwny sposób szacunku dla własnej osoby. Objawia się to tym, że przestałem tak cackać się z ludźmi jak kiedyś, uważać na każde słowo, by tylko kogoś nie obrazić, itd. Nie mam problemów z opieprzeniem kogoś, gdy coś mi sie nie podoba, nie trzymam wtedy języka za zębami. Coraz więcej wymagam i egzekwuję.  Nie wiem, z czego to się bierze. Może to jakaś świadomość wieku- dobijam do trzydziestki i chyba zrozumiałem, że nie muszę się liczyć już z każdym na swojej drodze. 

Często spotykam się ostatnio z B., i czuję, że dużo dają mi rozmowy z nią. Można powiedzieć, że jesteśmy na podobnej drodze, jeśli chodzi o tzw. "życiówkę". Podobne koleje losów w związkach, podobne zawirowania z rodziną, pracą itd. Jest to poniekąd ewenement w skali porównawczej do moich pozostałych znajomych, którzy mają już swoje "dojrzałe" sprawy w życiu, kredyty na dom, żony, rozwody, dzieciaki. A co za tym idzie- rezygnację z dawnych zainteresowań, stylu życia, nierzadko osobowości... Bo nie oszukując nikogo: kumple, którzy są moimi rówieśnikami przypominają mentalnie na dzień dzisiejszy starych pryków. Nic im sie nie chce, zapuścili się, brzuszki piwne w pełnej okazałości, a sens egzystencji sprowadza się do chlania i oglądania seriali w TV. Cholera, nie chcę tak skończyć. Chociaż z drugiej strony zastanawiam się, czy moja osoba, która pomimo wieku nadal podąża za swoimi pasjami, nie daje się udupić w świecie TeFauEnu i po prostu stara się żyć pełnią tego co ma- to czy nadal jest to budujące, czy już poniekąd żenujące. Bo żyjemy w społeczeństwie które narzuca nam pewne normy: do 25 roku życia obroń się, potem szukaj pracy, a do 30'tki ożeń się i miej dzieci. B. stwierdziła wczoraj, że burzymy te jebane statystyki- z tym, że jest to po prostu najwłaściwsza droga, jaką można obrać. Chyba jej w tym zaufam. 

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że centralnie nic nie muszę. Mogę- ale nie muszę. To duża różnica, i zaczyna mi się podobać taka perspektywa. Nie mam żadnego ciśnienia, podążam sobie spokojnie z nurtem i chyba pierwszy raz od długiego czasu czuję się z tym po prostu dobrze, komfortowo. Nie stawiam sobie sztucznych progów, biorę ile się da i nie oglądam za siebie. Reszta przyjdzie sama, w odpowiednim czasie. Tak, jak zawsze.

piątek, 18 lipca 2014

Metallica by request

Mam ostatnio szczęście do koncertów za free. Najpierw Limp Bizkit, teraz Metallica. Trafiło mi się oczywiście przypadkiem. "Jeszcze" żona kumpla zdecydowała się nie jechać, i w konsekwencji bilet przypadł w udziale mi.



Dla mnie Metallica to na dobrą sprawę pewien rozdział w życiu. Zaczęło się od fascynacji w trakcie późnej podstawówki i trwało przez niemal całe liceum. To właśnie przez ten zespół chwyciłem za gitarę- bo któż wtedy nie chciał być jak James Hetfield albo Kirk Hammet? Do obrzydzenia tłukłem "Master of puppets" oraz "Czarny album". Potem zaś królowały niepomiernie "Load" i "Re-load"- królują właściwie po dziś dzień. Wiem, że wielu true-fanów by mnie za to zlinczowało, ale według mnie właśnie "Load" oraz "Re-load" to szczytowe osiągnięcie tego składu i najlepsze płyty. Metallica zaczęła grać wtedy bardzo bluesowo. Nadal mocno i z wykopem, ale sięgając do tradycji- co w ich wykonaniu brzmiało świetnie. Proste zagrywki i zabiegi, ładnie skomponowane, doszlifowane. Czego chcieć więcej? Wkrótce potem wydali "S & M"- nagrania z udziałem filharmonii z San Francisco pod dyrekcją Michaela Kamen'a, tylko dopieszczając moje zadowolenie. Pojawiły się też dwie zupełnie nowe kompozycje: "No leaf clover" oraz "Minus human"- utrzymane w stylistyce poprzednich dwóch albumów, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że zespół podąża dobrą drogą i ewoluuje w prawidłowym kierunku. No i oczywiście musiało stać się najgorsze: szeregi opuścił Jason Newsted. Basista genialny i świetny wokal wspierający- koleś który jednym gestem rozkręcał tłumy, tworzył całą atmosferę na koncertach, pozytywne wibracje. Jednocześnie najmniej doceniany z całej czwórki i ktoś, kogo nikt z oryginalnego składu totalnie nie szanował. Jego odejście było jedynie drobnym akcentem w ogólnym rozkładzie zespołu, następstwem nieuniknionego. Potem na kilka lat o Metallice trochę przycichło. Brak porozumienia, wewnętrzne spory, alkoholizm Jamesa, zamknięty świat. Wkrótce wielka M-firma zatrudniła jako basistę Roba Trujillo (wtf?) i wydała dwie koszmarne płyty: "St. Anger" i "Death Magnetic". Jedna niczym nie różni się od drugiej. Fatalne kompozycje które sprawiają wrażenie jakby ktoś połatał je z banku riffów bez zupełnego ładu i składu. Fatalny wokal i fatalne teksty. Fatalny brak solówek oraz fatalny mastering. Bębnieniu Larsa Ulrycha moim zdaniem wypadałoby poświęcić chyba cały osobny post, bo nie ma przekleństw na świecie dających upust wtopie takich rozmiarów. Lars gra (próbuje grać?) właściwie tak, jakby do bębnów nie siadał co najmniej od 10 lat. Całość brzmi (nie brzmi) okropnie, jakby rejestrowano to w garażu lub przydomowej kanciapie. Oczywiście- niby celowo. Miał być powrót do ciężkiego grania sprzed lat- a według mnie wyszła totalna kupa. Metallica zaprzepaściła tym samym całe 20 lat rozwoju. Ale to oczywiście tylko moja opinia...

W trakcie wielu lat mój stosunek do zespołu zmienił się diametralnie. Od totalnej fascynacji... do kompletnego zanegowania. Prawdopodobnie jest to naturalna kolej rzeczy. Jako gówniarz łykasz wszystko jak idzie: każdy tekst czy piosenkę traktujesz jako szczery przekaz, a dopiero później zauważasz, że większość z tego jest tylko i wyłącznie czystym biznesem, firmą. Pamiętam kiedy oglądałem dvd "Cunning stunts". Jest tam taki fragment, którym jarałem się przez lata. Chłopaki grają jakiś numer, kończą i nagle wszystko gaśnie. Na scenie zostaje tylko Jason Newsted i zapierdziela na basie skomplikowane, 12 minutowe solo. Pod koniec siada sobie na schodku i plumka wstęp do kolejnego hitu. Zapala się jedno światło: wychodzi James plumkający na gitarze wstawki do podkładu Jasona. Siada obok niego; nagle zapala się kolejne światło: wychodzi Kirk Hammet, dołącza do kolegów na schodach i tak siedzą i grają, jak trzej bolkowie czy przyjaciele z boiska. Byłem pod wrażeniem. "Wow, tyle lat, a oni nadal się lubią, przyjaźnią, mają taką chemię- braterstwo po prostu". Szok. I tylko parę lat później, gdy oglądałem kolejne dvd z koncertu na żywo- przecierałem ze zdziwienia oczy: oto kończy się numer, na scenie zostaje Jason grający 12 minutowe solo, potem siada na schodku; zapala się światło- dołącza się James, zapala się kolejne- dołącza Kirk, siadają obok siebie i grają jak trzej bolkowie. Mój świat legł w gruzach. Nie ma przyjaźni, nie ma braterstwa- za to jest choreografia. Tak, choreografia- nie bójmy się użyć tego słowa. Niestety...

No nic, gdzie ja byłem? A tak, jestem sobie na koncercie Metalliki. Spotkaliśmy się we trójkę, starzy przyjaciele z czasów ogólniaka. Ja, prawie z 30'ką na liczniku, świeżo po rozstaniu z laską z którą przez trzy lata tworzyłem związek i prawie się jej oświadczyłem- poza tym stały bywalec siłowni, niespełniony gitarzysta a także fotograf. F., dotychczas pogodny oraz pełen życia, a dziś przygnębiony i siwiejący ze stresu trzydziestolatek, stojący na progu rozwodu z "jeszcze" żoną, która już dzień po ślubie pokazała mu swoje drugie, dotąd nikomu nieznane oblicze jędzy i ogólnie mało ludzkiego człowieka. I T., mój rówieśnik, świeżo upieczony ojciec, z "spełnionymi" marzeniami: bo jest auto, dom na kredyt i posadzone drzewo. A poza tym sprawiający wrażanie totalnie nieszczęśliwego typek nie żałujący sobie alkoholu. Taka sytuacja. Siedzimy, a Metallica gra. James wykrzykuje slogany do tłumu, nagłośnienie jest tragiczne, wszystko zlewa się w jeden wielki szum. Atmosfery zero. Dosłownie. I tylko co jakiś czas, gdy rozbrzmiewa piosenka, której w pewien sposób oczekiwałem- pojawia się retrospekcja. Oto znów mam 16 lat. Siedzę w swoim pokoju na czerwonym dywanie; zaś w odtwarzaczu mojego boombox'a kręci się płyta "Master of puppets". Trzymam przycisk i po raz kolejny przewijam solówkę z utworu "Orion". Odkrywam nowe światy i marzę, że kiedyś będę umiał to zagrać sam. Zaś w szkole wymieniamy się newsami i ciekawostkami dotyczącymi zespołu. Noszę mój ulubiony T-shirt, oczywiście z logo Metalliki z płyty "Kill'em all" i obowiązkowymi czaszkami.

Retrospekcja znika. Tym razem ze sceny leci "One", a ja spoglądam na T., który ma już syndrom lekkiego nieogarniania po kilku browarach. Siedzi z mętnym wzrokiem, ręką wybija sobie rytm perkusji (kiedyś grał na niej całkiem przyzwoicie- chciał być jak Lars), a w kąciku lewego oka formuje się łza. Zastanawiam się o czym myśli. Czy on również przeniósł się do swojego pokoju, gdzie próbuje rozkminiać ścieżki bębnów? Czy wspomina tak jak ja dawne czasy i to, co udało się wygrać lub przegrać? Nie miałem odwagi zapytać.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Alcohol is bad, m'kay?

Przez to, że zacząłem nałogowo łazić na siłownię, praktycznie przestałem pić. W ciągu ostatniego miesiąca sięgnąłem po alkohol w jakiejkolwiek formie raptem jakieś 2-3 razy. Być może nie jest to oszałamiający i spektakularny wynik, chociaż jakby porównać to do moich wcześniejszych osiągów to postęp jest wręcz gigantyczny. Oczywiście nadal chodzę na imprezy itd., tyle, że jadę na soczkach lub coli. Na początku było dosyć ciężko. Chociaż nie- nawet nie ciężko. Po prostu... dziwnie. Bo oto znajdujesz się nagle w zawirowanym, zawianym centrum pijackiej odysei, gdzie życie rządzi się osobnymi prawami i regułami. Wszyscy jadą na procentach i każdy to w pełni akceptuje. Nikt nie gryzie się w język, nie oszczędza gestów, pozwala sobie na więcej wylewności niż zazwyczaj. A ty ogarniasz to na trzeźwo. Rejestrujesz każde słowo, zachowanie, zapamiętujesz najdrobniejsze detale. 

Piszę o tym w pewnym kontekście. Zacząłem się spotykać z różnymi dziewczynami i przy okazji uzmysłowiłem sobie, jak wielką rolę przy tego typu wydarzeniach odgrywa sam alkohol. Na przykład z K. umówiłem się jakieś trzy razy, z czego dwa- totalnie na trzeźwo. No i cóż mogę stwierdzić- na pewno bawiłem się zdecydowanie lepiej kiedy w ręku miałem butelkę. 

Jakie to zabawne. I trochę smutne zarazem. Bo na co dzień sobie tego nie uzmysławiamy, ale koniec końców gdy poznajemy kogoś, alkohol naprawdę działa jak pewnego rodzaju furtka lub przepustka. Nie kryjesz się z myślami, masz większą swobodę mówienia, nie zastanawiasz się co wolno, a czego nie. Nie stawiasz sobie barier, nie budujesz też zasieków przed tą drugą osobą. Jest po prostu łatwiej. Głupio tylko, że dwoje osób nie może poznać się w podobny sposób na trzeźwo. Bariera wstydu, rezerwy, dystansu i braku zaufania opada dopiero po spożyciu kilku głębszych. Oczywiście być może zależy to tak naprawdę od wielu czynników: od osób które spotykamy, okoliczności, postaw czy osobistego nastawienia. Ja akurat od K. niczego nie chcę i tym bardziej nie oczekuję. Po prostu mimo, że mam prawie 30' na karku nadal fascynują mnie poniekąd tego typu obserwacje. No nic. Nie piję nadal i lecę tymczasem na siłkę. Bic sam się przecież nie zrobi. 



czwartek, 19 czerwca 2014

Limp Bizkit's in the house



Według mnie koncerty zawsze weryfikują klasę danego zespołu. Praca w studio i rezultat w postaci płyty to po części zasługa technologii oraz dobrego producenta. Istnieją efekty, które pomagają na przykład wyciągać wokal, kiedy piosenkarz nie daje rady. A poza tym do dyspozycji jest cała gama filtrów, wybrzmień, pogłosów, wytłumień. Słowem- warsztat, który z gówna potrafi uczynić rzecz nadającą się do sprzedaży (pamięta ktoś Mandarynę?). Na żywo nic się niestety nie ukryje. 

Jeśli chodzi o koncerty to widziałem m.in. Guns'n Roses, Slash'a, Tori Amos, masę punkowych zespołów i wiele, wiele innych; ale w szczególności cenię sobie następujące: Tides From Nebula, Obscure Sphinx, Coldplay, Sweet Noise. A teraz dołączam Limp Bizkit, który grał na Orange Warsaw Festival. Co do ostatniego- akurat nie do końca kumam fenomen tego eventu. Generalnie 2-3 dni koncertów totalnie pomieszanych stylistycznie (jednego dnia DJ'e, muzyka elektroniczna, hip hop, rock czy nu-metal). Do tego diabelnie drogie bilety- więc mam wrażenie, że niektórzy chodzą tam tylko dla lansu. Tak czy siak, poszliśmy z E. właśnie na Limp Bizkit. E. miała jakieś giga wypasione wejściówki od siostry i niestety nie udało jej się ich spieniężyć- tak więc z racji, że nie bardzo miała z kim iść- zaoferowałem swoją pomoc (tak, tak- ja to potrafię się ustawić). Staliśmy jakieś 8-10 metrów od Freda Dursta i Wesa Borlanda. Muszę przyznać, że mam spory sentyment do tej kapeli. Sporo ich słuchałem kiedy byłem gówniarzem, a i teraz tak naprawdę nie są dla mnie czymś nieaktualnym. Głównie przez styl gitarzysty oraz warstwę tekstową utworów. Dużo jest tam o typowych problemach: zdradach, relacjach z innymi, rozczarowaniu, orientacji w życiu, czy rozstaniach- więc temat jak najbardziej na topie. 






Koncert był świetny. Chłopaki się nie opierdzielali i to się czuło. Nie tak jak Sting kilka lat temu, który wyszedł na scenę, odpieprzył swoje i właściwie tyle. Tutaj czuć było energię, uczucia. Strasznie lubię, kiedy w takich chwilach coś udaje mi się wyrzucić z siebie, jakąś dawkę niepotrzebnego bagażu emocjonalnego, rozterki, czy gniew. Jednocześnie coś stamtąd zabieram ze sobą. Coś nowego, nie do sprecyzowania, ale potrzebnego jak tlen do oddychania. Jedno jest pewne: urywki ze scen koncertowych w teledyskach Limp Bizkit to 100% prawdy. Jednym słowem (i przepraszam za wulgaryzm): totalny rozpierdol (prawie zginęliśmy w moshpicie). Cóż mogę dodać- został mi do zobaczenia jeszcze tylko koncert Tool i mogę umierać spokojnie. 



czwartek, 12 czerwca 2014

Keep calm and chodź na siłkę!

Od jakiegoś miesiąca z hakiem chodzę z regularnością do 2-3 dni na osiedlową siłownię. Fajna sprawa, zwłaszcza, że czuję jak zmienia się powoli moje ciało. Do tej pory uważałem się za wysportowanego gościa- w końcu biegam regularnie, startuję w maratonach. Okazało się jednak, że po dwóch pierwszych treningach bolały mnie partie mięśni, o których istnieniu nie miałem zwyczajnie pojęcia.

Dotychczas na siłowni byłem tylko raz, kiedy mieszkałem w akademiku. Poszliśmy tam z chłopakami z pokoju, poćwiczyliśmy jakieś dziesięć minut... a potem chlaliśmy browary. Nie mam więc dużego porównania, aczkolwiek wydaje mi się, że moja siłownia to rodzaj męskiego sanktuarium. Dominium testosteronu, królestwo samców alfa i wylanych litrów potu. Poza dziewczynami na portierni kobiety rzadko się tu zapuszczają. Jeśli już, to któraś z nich wpadnie przypadkiem przed zajęciami z fitness, popedałuje na rowerze treningowym i po piętnastu minutach ucieka. Za to faceci trzymają sztamę. Tu nikt cię nie wyśmieje, nawet jeśli jesteś typem o którym można powiedzieć: długi jak miesiąc, chudy jak wypłata. Ważne przecież, że coś ze sobą robisz. Nie ma pytań w momencie ćwiczeń w stylu: "Sorry, już nie będziesz tu robił?", przytrzymają ci sztangę, a w razie potrzeby doradzą. 

Tak więc nie dziwię się już, że te 1,5h co drugi dzień stały się formą mojego rytuału. Kiedy kończę trening, czuję się spokojny jak święta krowa w Indiach. Nic mnie nie rusza, nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Żaden problem nie jest tak naprawdę rozwiązany, ale z drugiej strony żaden z nich nie ma właściwie większego znaczenia. Dodatkowo, wszędzie gdzie teraz chodzę zacząłem oceniać i porównywać rzeczy. Lubię ten zapach zaschniętego potu, kiedy w drodze do szatni mijam salę od ju-jitsu i muay thai. Uśmiecham się, kiedy widzę w jednej z nich śpiącego na macie ziomeczka, który trenuje sztuki walki już od 15 lat. Bawią mnie też rozmowy 40-o letnich byków o posturze Pudzianowskiego w latach świetności:
- No ty wiesz, kuuurwa; widziałem ostatnio tą swoją świnię, no wiesz- tą z którą byłem 3 lata temu. A kuuurwa, jak ona się rozjebała, no mówię ci- taka świnia, że ja pierdolę. No wiesz, 65 kilo dla laski to w chuj dużo.
Cóż, dominium testosteronu rządzi się własnymi prawami. A bic sam się przecież nie zrobi.

piątek, 6 czerwca 2014

Allenstein

Jeśli można jakoś w telegraficznym skrócie podsumować mój kilkudniowy pobyt w Olsztynie, to chyba najlepiej oddałby to spot zmontowany na wzór hollywoodzkiego trailera:
                                               Trójka przyjaciół...
                                               Trzy gatunki alkoholu...
                                               Cztery dni picia...
                                               Kąpiel w jeziorze...
                                               Wędrówka szlakiem turystycznym...
                                               ... i Brąswałd! (czarna dziura na mapie Europy). 



Cały ten urlop to było coś, czego naprawdę potrzebowałem. Totalnie zresetowałem akumulatory. Nie myślałem ani o pracy, ani o ostatnich wydarzeniach. Przede wszystkim odetchnąłem od zgiełku Wielkiego Miasta i zdystansowałem się do tego fermentu myślowego, w jakim się poruszałem od pewnego czasu. 

Ciekawe, że tak mocno przyzwyczajamy się do rutyny codziennego życia, jakie prowadzimy. Kiedy już wysiadłem w Olsztynie, spotkałem M. oraz D. i zaczęliśmy chlać- po prostu zdjąłem nogę z hamulca. Czułem się tak, jakbym znów miał 24 lata. Beztroska, wolność i chwytanie okazji, każdego jednego malutkiego momentu. To było coś, od czego odwykłem. Tak kurczowo ściskałem w ciągu ostatnich kilku lat ten swój mały, hermetyczny świat. Praca, dom, granie, próby uzdrawiania świata. I tak w kółko; zupełnie nie wiadomo po co i na co. 

Moje myśli krążą teraz w obłoku chaosu, czuję się też trochę niesprecyzowany- nie wiem, czy to dobre określenie... Po prostu mam ochotę niszczyć, zostawiać za sobą tylko ścieżkę popiołu i spalone mosty. Nie patrzeć się na kategorię 'zła i dobra'. Przestać respektować te wszystkie sztuczne wartości, które zamykają nas na bodźce. Rozpędzić się, pogrążyć. Bez drogi hamowania, zabezpieczeń. Może to jest właśnie ścieżka, na której jeszcze mnie nie było?



poniedziałek, 19 maja 2014

I want a ticket to anywhere



Muszę się ogarnąć. Od momentu przeprowadzki, właściwie poza chodzeniem do pracy oraz na siłownię nie robię nic konkretnego. Żadnych zdjęć, czy nowej muzyki. Kiedy mam wolne śpię do południa. Potem jedynie zjem coś lub czytam książki. I tyle. Tak bardzo czuję, że potrzebuję jakiejś solidnej zmiany i przede wszystkim oddechu oraz wyrwania się chociaż na moment z Wielkiego Miasta. Tak więc za kilka dni pakuję swój czarny plecak i wyjeżdżam do O. Plan jest prosty. Wyłączam komórkę, ładuję akumulatory, a po powrocie zabieram się za siebie. Pora wrócić na tory. 

Czasami żałuję, że nie mam samochodu. Oldschoolowego gruchota typu Garbus, aby takie ucieczki urządzać sobie kiedy tylko bym chciał, niezależnie od kierunku czy liczby kilometrów.