Mam ostatnio szczęście do koncertów za free. Najpierw Limp
Bizkit, teraz Metallica. Trafiło mi się oczywiście przypadkiem.
"Jeszcze" żona kumpla zdecydowała się nie jechać, i w konsekwencji bilet
przypadł w udziale mi.
Dla mnie Metallica to na dobrą sprawę pewien rozdział w
życiu. Zaczęło się od fascynacji w trakcie późnej podstawówki i trwało przez
niemal całe liceum. To właśnie przez ten zespół chwyciłem za gitarę- bo któż
wtedy nie chciał być jak James Hetfield albo Kirk Hammet? Do obrzydzenia
tłukłem "Master of puppets"
oraz "Czarny album". Potem zaś królowały niepomiernie
"Load" i "Re-load"- królują właściwie po dziś dzień. Wiem,
że wielu true-fanów by mnie za to zlinczowało, ale według mnie właśnie
"Load" oraz "Re-load" to szczytowe osiągnięcie tego składu
i najlepsze płyty. Metallica zaczęła grać wtedy bardzo bluesowo. Nadal mocno i
z wykopem, ale sięgając do tradycji- co w ich wykonaniu brzmiało świetnie.
Proste zagrywki i zabiegi, ładnie skomponowane, doszlifowane. Czego chcieć więcej?
Wkrótce potem wydali "S & M"- nagrania z udziałem filharmonii z
San Francisco pod dyrekcją Michaela Kamen'a, tylko dopieszczając moje
zadowolenie. Pojawiły się też dwie zupełnie nowe kompozycje: "No leaf
clover" oraz "Minus human"- utrzymane w stylistyce poprzednich
dwóch albumów, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że zespół podąża dobrą drogą
i ewoluuje w prawidłowym kierunku. No i oczywiście musiało stać się najgorsze:
szeregi opuścił Jason Newsted. Basista genialny i świetny wokal wspierający- koleś
który jednym gestem rozkręcał tłumy, tworzył całą atmosferę na koncertach,
pozytywne wibracje. Jednocześnie najmniej doceniany z całej czwórki i ktoś,
kogo nikt z oryginalnego składu totalnie nie szanował. Jego odejście było
jedynie drobnym akcentem w ogólnym rozkładzie zespołu, następstwem
nieuniknionego. Potem na kilka lat o Metallice trochę przycichło. Brak porozumienia,
wewnętrzne spory, alkoholizm Jamesa, zamknięty świat. Wkrótce wielka M-firma
zatrudniła jako basistę Roba Trujillo (wtf?) i wydała dwie koszmarne płyty:
"St. Anger" i "Death Magnetic". Jedna niczym nie różni się
od drugiej. Fatalne kompozycje które sprawiają wrażenie jakby ktoś połatał je z
banku riffów bez zupełnego ładu i składu. Fatalny wokal i fatalne teksty.
Fatalny brak solówek oraz fatalny mastering. Bębnieniu Larsa Ulrycha moim
zdaniem wypadałoby poświęcić chyba cały osobny post, bo nie ma przekleństw na
świecie dających upust wtopie takich rozmiarów. Lars gra (próbuje grać?)
właściwie tak, jakby do bębnów nie siadał co najmniej od 10 lat. Całość brzmi
(nie brzmi) okropnie, jakby rejestrowano to w garażu lub przydomowej kanciapie.
Oczywiście- niby celowo. Miał być powrót do ciężkiego grania sprzed lat- a
według mnie wyszła totalna kupa. Metallica zaprzepaściła tym samym całe 20 lat
rozwoju. Ale to oczywiście tylko moja opinia...
W trakcie wielu lat mój stosunek do zespołu zmienił się
diametralnie. Od totalnej fascynacji... do kompletnego zanegowania.
Prawdopodobnie jest to naturalna kolej rzeczy. Jako gówniarz łykasz wszystko
jak idzie: każdy tekst czy piosenkę traktujesz jako szczery przekaz, a dopiero
później zauważasz, że większość z tego jest tylko i wyłącznie czystym biznesem,
firmą. Pamiętam kiedy oglądałem dvd "Cunning stunts". Jest tam taki
fragment, którym jarałem się przez lata. Chłopaki grają jakiś numer, kończą i
nagle wszystko gaśnie. Na scenie zostaje tylko Jason Newsted i zapierdziela na
basie skomplikowane, 12 minutowe solo. Pod koniec siada sobie na schodku i plumka wstęp
do kolejnego hitu. Zapala się jedno światło: wychodzi James plumkający na
gitarze wstawki do podkładu Jasona. Siada obok niego; nagle zapala się
kolejne światło: wychodzi Kirk Hammet, dołącza do kolegów na schodach i tak
siedzą i grają, jak trzej bolkowie czy przyjaciele z boiska. Byłem pod
wrażeniem. "Wow, tyle lat, a oni nadal się lubią, przyjaźnią, mają taką
chemię- braterstwo po prostu". Szok. I tylko parę lat później, gdy
oglądałem kolejne dvd z koncertu na żywo- przecierałem ze zdziwienia oczy: oto kończy
się numer, na scenie zostaje Jason grający 12 minutowe solo, potem siada na
schodku; zapala się światło- dołącza się James, zapala się kolejne- dołącza
Kirk, siadają obok siebie i grają jak trzej bolkowie. Mój świat legł w gruzach.
Nie ma przyjaźni, nie ma braterstwa- za to jest choreografia. Tak, choreografia-
nie bójmy się użyć tego słowa. Niestety...
No nic, gdzie ja byłem? A tak, jestem sobie na koncercie
Metalliki. Spotkaliśmy się we trójkę, starzy przyjaciele z czasów ogólniaka.
Ja, prawie z 30'ką na liczniku, świeżo po rozstaniu z laską z którą przez trzy
lata tworzyłem związek i prawie się jej oświadczyłem- poza tym stały bywalec
siłowni, niespełniony gitarzysta a także fotograf. F., dotychczas pogodny oraz pełen życia, a
dziś przygnębiony i siwiejący ze stresu trzydziestolatek, stojący na progu
rozwodu z "jeszcze" żoną, która już dzień po ślubie pokazała mu swoje
drugie, dotąd nikomu nieznane oblicze jędzy i ogólnie mało ludzkiego człowieka.
I T., mój rówieśnik, świeżo upieczony ojciec, z "spełnionymi"
marzeniami: bo jest auto, dom na kredyt i posadzone drzewo. A poza tym
sprawiający wrażanie totalnie nieszczęśliwego typek nie żałujący sobie
alkoholu. Taka sytuacja. Siedzimy, a Metallica gra. James wykrzykuje slogany do
tłumu, nagłośnienie jest tragiczne, wszystko zlewa się w jeden wielki szum.
Atmosfery zero. Dosłownie. I tylko co jakiś czas, gdy rozbrzmiewa piosenka, której w
pewien sposób oczekiwałem- pojawia się retrospekcja. Oto znów mam 16 lat.
Siedzę w swoim pokoju na czerwonym dywanie; zaś w odtwarzaczu mojego boombox'a
kręci się płyta "Master of puppets". Trzymam przycisk i po raz
kolejny przewijam solówkę z utworu "Orion". Odkrywam nowe światy i
marzę, że kiedyś będę umiał to zagrać sam. Zaś w szkole wymieniamy się newsami i
ciekawostkami dotyczącymi zespołu. Noszę mój ulubiony T-shirt, oczywiście z
logo Metalliki z płyty "Kill'em all" i obowiązkowymi czaszkami.
Retrospekcja znika. Tym razem ze sceny leci "One",
a ja spoglądam na T., który ma już syndrom lekkiego nieogarniania po kilku
browarach. Siedzi z mętnym wzrokiem, ręką wybija sobie rytm perkusji (kiedyś
grał na niej całkiem przyzwoicie- chciał być jak Lars), a w kąciku lewego oka
formuje się łza. Zastanawiam się o czym myśli. Czy on również przeniósł się do
swojego pokoju, gdzie próbuje rozkminiać ścieżki bębnów? Czy wspomina tak jak
ja dawne czasy i to, co udało się wygrać lub przegrać? Nie miałem odwagi
zapytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz