Bycie singlem to naprawdę zajebista sprawa. Przynajmniej do
takich wniosków ostatnio dochodzę. I nie jest to wcale jakaś gadka
auto-motywująca, by samemu w to stwierdzenie uwierzyć. Często spotykacie zapewne na
swojej drodze ten typ osób, które z przyklejonym uśmiechem i lekko
zgryzioną miną mówią, jak to wspaniale jest im bez żadnej połówki; by wieczorem
dla odmiany- gdy nikt nie widzi- płakać sromotnie w poduszkę o kształcie
penisa. No cóż, mnie to na bank nie dotyczy. Od rozstania z M. moje życie to
jeden wielki, nieustający festiwal hedonizmu. Czuję się trochę jak Lester,
główny bohater filmu "American Beauty", który w trakcie separacji z
żoną powraca do swoich zainteresowań sprzed 'nastu lat, kupuje sobie samochód
marzeń, zaczyna uprawiać sport, słuchać ukochanej muzyki czy popalać trawkę. I
co najlepsze- przestaje dawać sobie wchodzić na głowę.
Generalnie po rozstaniu
są chyba dwie ścieżki postępowania lub radzenia sobie z tym faktem. Pierwsza
jest raczej smutna, pełna dołów, upijania się do lustra i sromotnego
wypłakiwania się w poduszkę o kształcie penisa (gdy nikt nie widzi). Druga za
to jest totalnym katharsis, oczyszczeniem i zwykle ma pozytywne oblicze. I na
taką strategię się nakierowałem. Wziąłem się za siebie, latam na siłownię,
zacząłem robić rzeczy, których dotąd nie miałem okazji spróbować. Cieszę się
życiem, spotykam nowych ludzi. Odzyskałem dawną pewność siebie, ale też
nabrałem w jakiś dziwny sposób szacunku dla własnej osoby. Objawia się to tym,
że przestałem tak cackać się z ludźmi jak kiedyś, uważać na każde słowo, by
tylko kogoś nie obrazić, itd. Nie mam problemów z opieprzeniem kogoś, gdy coś
mi sie nie podoba, nie trzymam wtedy języka za zębami. Coraz więcej wymagam i
egzekwuję. Nie wiem, z czego to się
bierze. Może to jakaś świadomość wieku- dobijam do trzydziestki i chyba
zrozumiałem, że nie muszę się liczyć już z każdym na swojej drodze.
Często spotykam
się ostatnio z B., i czuję, że dużo dają mi rozmowy z nią. Można powiedzieć, że
jesteśmy na podobnej drodze, jeśli chodzi o tzw. "życiówkę". Podobne
koleje losów w związkach, podobne zawirowania z rodziną, pracą itd. Jest to
poniekąd ewenement w skali porównawczej do moich pozostałych znajomych, którzy
mają już swoje "dojrzałe" sprawy w życiu, kredyty na dom, żony,
rozwody, dzieciaki. A co za tym idzie- rezygnację z dawnych zainteresowań,
stylu życia, nierzadko osobowości... Bo nie oszukując nikogo: kumple, którzy są
moimi rówieśnikami przypominają mentalnie na dzień dzisiejszy starych pryków. Nic
im sie nie chce, zapuścili się, brzuszki piwne w pełnej okazałości, a sens
egzystencji sprowadza się do chlania i oglądania seriali w TV. Cholera, nie
chcę tak skończyć. Chociaż z drugiej strony zastanawiam się, czy moja osoba,
która pomimo wieku nadal podąża za swoimi pasjami, nie daje się udupić w
świecie TeFauEnu i po prostu stara się żyć pełnią tego co ma- to czy nadal jest
to budujące, czy już poniekąd żenujące. Bo żyjemy w społeczeństwie które
narzuca nam pewne normy: do 25 roku życia obroń się, potem szukaj pracy, a do
30'tki ożeń się i miej dzieci. B. stwierdziła wczoraj, że burzymy te jebane
statystyki- z tym, że jest to po prostu najwłaściwsza droga, jaką można obrać.
Chyba jej w tym zaufam.
Coraz częściej dochodzę do wniosku, że centralnie nic
nie muszę. Mogę- ale nie muszę. To duża różnica, i zaczyna mi się podobać taka
perspektywa. Nie mam żadnego ciśnienia, podążam sobie spokojnie z nurtem i
chyba pierwszy raz od długiego czasu czuję się z tym po prostu dobrze,
komfortowo. Nie stawiam sobie sztucznych progów, biorę ile się da i nie oglądam
za siebie. Reszta przyjdzie sama, w odpowiednim czasie. Tak, jak zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz