Według mnie koncerty zawsze weryfikują klasę danego zespołu. Praca w studio i rezultat w postaci płyty to po części zasługa technologii oraz dobrego producenta. Istnieją efekty, które pomagają na przykład wyciągać wokal, kiedy piosenkarz nie daje rady. A poza tym do dyspozycji jest cała gama filtrów, wybrzmień, pogłosów, wytłumień. Słowem- warsztat, który z gówna potrafi uczynić rzecz nadającą się do sprzedaży (pamięta ktoś Mandarynę?). Na żywo nic się niestety nie ukryje.
Jeśli chodzi o koncerty to widziałem m.in. Guns'n Roses, Slash'a, Tori Amos, masę punkowych zespołów i wiele, wiele innych; ale w szczególności cenię sobie następujące: Tides From Nebula, Obscure Sphinx, Coldplay, Sweet Noise. A teraz dołączam Limp Bizkit, który grał na Orange Warsaw Festival. Co do ostatniego- akurat nie do końca kumam fenomen tego eventu. Generalnie 2-3 dni koncertów totalnie pomieszanych stylistycznie (jednego dnia DJ'e, muzyka elektroniczna, hip hop, rock czy nu-metal). Do tego diabelnie drogie bilety- więc mam wrażenie, że niektórzy chodzą tam tylko dla lansu. Tak czy siak, poszliśmy z E. właśnie na Limp Bizkit. E. miała jakieś giga wypasione wejściówki od siostry i niestety nie udało jej się ich spieniężyć- tak więc z racji, że nie bardzo miała z kim iść- zaoferowałem swoją pomoc (tak, tak- ja to potrafię się ustawić). Staliśmy jakieś 8-10 metrów od Freda Dursta i Wesa Borlanda. Muszę przyznać, że mam spory sentyment do tej kapeli. Sporo ich słuchałem kiedy byłem gówniarzem, a i teraz tak naprawdę nie są dla mnie czymś nieaktualnym. Głównie przez styl gitarzysty oraz warstwę tekstową utworów. Dużo jest tam o typowych problemach: zdradach, relacjach z innymi, rozczarowaniu, orientacji w życiu, czy rozstaniach- więc temat jak najbardziej na topie.
Koncert był świetny. Chłopaki się nie opierdzielali i to się czuło. Nie tak jak Sting kilka lat temu, który wyszedł na scenę, odpieprzył swoje i właściwie tyle. Tutaj czuć było energię, uczucia. Strasznie lubię, kiedy w takich chwilach coś udaje mi się wyrzucić z siebie, jakąś dawkę niepotrzebnego bagażu emocjonalnego, rozterki, czy gniew. Jednocześnie coś stamtąd zabieram ze sobą. Coś nowego, nie do sprecyzowania, ale potrzebnego jak tlen do oddychania. Jedno jest pewne: urywki ze scen koncertowych w teledyskach Limp Bizkit to 100% prawdy. Jednym słowem (i przepraszam za wulgaryzm): totalny rozpierdol (prawie zginęliśmy w moshpicie). Cóż mogę dodać- został mi do zobaczenia jeszcze tylko koncert Tool i mogę umierać spokojnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz