Od jakiegoś miesiąca z hakiem chodzę z regularnością do 2-3 dni na osiedlową siłownię. Fajna sprawa, zwłaszcza, że czuję jak zmienia się powoli moje ciało. Do tej pory uważałem się za wysportowanego gościa- w końcu biegam regularnie, startuję w maratonach. Okazało się jednak, że po dwóch pierwszych treningach bolały mnie partie mięśni, o których istnieniu nie miałem zwyczajnie pojęcia.
Dotychczas na siłowni byłem tylko raz, kiedy mieszkałem w akademiku. Poszliśmy tam z chłopakami z pokoju, poćwiczyliśmy jakieś dziesięć minut... a potem chlaliśmy browary. Nie mam więc dużego porównania, aczkolwiek wydaje mi się, że moja siłownia to rodzaj męskiego sanktuarium. Dominium testosteronu, królestwo samców alfa i wylanych litrów potu. Poza dziewczynami na portierni kobiety rzadko się tu zapuszczają. Jeśli już, to któraś z nich wpadnie przypadkiem przed zajęciami z fitness, popedałuje na rowerze treningowym i po piętnastu minutach ucieka. Za to faceci trzymają sztamę. Tu nikt cię nie wyśmieje, nawet jeśli jesteś typem o którym można powiedzieć: długi jak miesiąc, chudy jak wypłata. Ważne przecież, że coś ze sobą robisz. Nie ma pytań w momencie ćwiczeń w stylu: "Sorry, już nie będziesz tu robił?", przytrzymają ci sztangę, a w razie potrzeby doradzą.
Tak więc nie dziwię się już, że te 1,5h co drugi dzień stały się formą mojego rytuału. Kiedy kończę trening, czuję się spokojny jak święta krowa w Indiach. Nic mnie nie rusza, nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Żaden problem nie jest tak naprawdę rozwiązany, ale z drugiej strony żaden z nich nie ma właściwie większego znaczenia. Dodatkowo, wszędzie gdzie teraz chodzę zacząłem oceniać i porównywać rzeczy. Lubię ten zapach zaschniętego potu, kiedy w drodze do szatni mijam salę od ju-jitsu i muay thai. Uśmiecham się, kiedy widzę w jednej z nich śpiącego na macie ziomeczka, który trenuje sztuki walki już od 15 lat. Bawią mnie też rozmowy 40-o letnich byków o posturze Pudzianowskiego w latach świetności:
- No ty wiesz, kuuurwa; widziałem ostatnio tą swoją świnię, no wiesz- tą z którą byłem 3 lata temu. A kuuurwa, jak ona się rozjebała, no mówię ci- taka świnia, że ja pierdolę. No wiesz, 65 kilo dla laski to w chuj dużo.
Cóż, dominium testosteronu rządzi się własnymi prawami. A bic sam się przecież nie zrobi.
Czas okrutnych cudów jeszcze nie przeminął. Więc nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi!
czwartek, 12 czerwca 2014
piątek, 6 czerwca 2014
Allenstein
Jeśli można jakoś w telegraficznym skrócie podsumować mój kilkudniowy pobyt w Olsztynie, to chyba najlepiej oddałby to spot zmontowany na wzór hollywoodzkiego trailera:
Trójka przyjaciół...
Trzy gatunki alkoholu...
Cztery dni picia...
Kąpiel w jeziorze...
Wędrówka szlakiem turystycznym...
... i Brąswałd! (czarna dziura na mapie Europy).
Cały ten urlop to było coś, czego naprawdę potrzebowałem. Totalnie zresetowałem akumulatory. Nie myślałem ani o pracy, ani o ostatnich wydarzeniach. Przede wszystkim odetchnąłem od zgiełku Wielkiego Miasta i zdystansowałem się do tego fermentu myślowego, w jakim się poruszałem od pewnego czasu.
Ciekawe, że tak mocno przyzwyczajamy się do rutyny codziennego życia, jakie prowadzimy. Kiedy już wysiadłem w Olsztynie, spotkałem M. oraz D. i zaczęliśmy chlać- po prostu zdjąłem nogę z hamulca. Czułem się tak, jakbym znów miał 24 lata. Beztroska, wolność i chwytanie okazji, każdego jednego malutkiego momentu. To było coś, od czego odwykłem. Tak kurczowo ściskałem w ciągu ostatnich kilku lat ten swój mały, hermetyczny świat. Praca, dom, granie, próby uzdrawiania świata. I tak w kółko; zupełnie nie wiadomo po co i na co.
Moje myśli krążą teraz w obłoku chaosu, czuję się też trochę niesprecyzowany- nie wiem, czy to dobre określenie... Po prostu mam ochotę niszczyć, zostawiać za sobą tylko ścieżkę popiołu i spalone mosty. Nie patrzeć się na kategorię 'zła i dobra'. Przestać respektować te wszystkie sztuczne wartości, które zamykają nas na bodźce. Rozpędzić się, pogrążyć. Bez drogi hamowania, zabezpieczeń. Może to jest właśnie ścieżka, na której jeszcze mnie nie było?
Trójka przyjaciół...
Trzy gatunki alkoholu...
Cztery dni picia...
Kąpiel w jeziorze...
Wędrówka szlakiem turystycznym...
... i Brąswałd! (czarna dziura na mapie Europy).
Cały ten urlop to było coś, czego naprawdę potrzebowałem. Totalnie zresetowałem akumulatory. Nie myślałem ani o pracy, ani o ostatnich wydarzeniach. Przede wszystkim odetchnąłem od zgiełku Wielkiego Miasta i zdystansowałem się do tego fermentu myślowego, w jakim się poruszałem od pewnego czasu.
Ciekawe, że tak mocno przyzwyczajamy się do rutyny codziennego życia, jakie prowadzimy. Kiedy już wysiadłem w Olsztynie, spotkałem M. oraz D. i zaczęliśmy chlać- po prostu zdjąłem nogę z hamulca. Czułem się tak, jakbym znów miał 24 lata. Beztroska, wolność i chwytanie okazji, każdego jednego malutkiego momentu. To było coś, od czego odwykłem. Tak kurczowo ściskałem w ciągu ostatnich kilku lat ten swój mały, hermetyczny świat. Praca, dom, granie, próby uzdrawiania świata. I tak w kółko; zupełnie nie wiadomo po co i na co.
Moje myśli krążą teraz w obłoku chaosu, czuję się też trochę niesprecyzowany- nie wiem, czy to dobre określenie... Po prostu mam ochotę niszczyć, zostawiać za sobą tylko ścieżkę popiołu i spalone mosty. Nie patrzeć się na kategorię 'zła i dobra'. Przestać respektować te wszystkie sztuczne wartości, które zamykają nas na bodźce. Rozpędzić się, pogrążyć. Bez drogi hamowania, zabezpieczeń. Może to jest właśnie ścieżka, na której jeszcze mnie nie było?
poniedziałek, 19 maja 2014
I want a ticket to anywhere
Muszę się ogarnąć. Od momentu przeprowadzki, właściwie poza chodzeniem do pracy oraz na siłownię nie robię nic konkretnego. Żadnych zdjęć, czy nowej muzyki. Kiedy mam wolne śpię do południa. Potem jedynie zjem coś lub czytam książki. I tyle. Tak bardzo czuję, że potrzebuję jakiejś solidnej zmiany i przede wszystkim oddechu oraz wyrwania się chociaż na moment z Wielkiego Miasta. Tak więc za kilka dni pakuję swój czarny plecak i wyjeżdżam do O. Plan jest prosty. Wyłączam komórkę, ładuję akumulatory, a po powrocie zabieram się za siebie. Pora wrócić na tory.
Czasami żałuję, że nie mam samochodu. Oldschoolowego gruchota typu Garbus, aby takie ucieczki urządzać sobie kiedy tylko bym chciał, niezależnie od kierunku czy liczby kilometrów.
piątek, 16 maja 2014
Karma- srarma?
Karma- tyb. (skt.: la; dosłownie: "działanie"): prawo przyczyny i skutku, w rezultacie którego przeżywamy świat w określony sposób, odpowiednio do wrażeń nagromadzonych w umyśle, które spowodowaliśmy własnymi działaniami ciała, mowy i umysłu. Oznacza to, że sami określamy własną przyszłość przez obecne czyny.
-Lama Ole Nydahl, O naturze rzeczy. Współczesne wprowadzenie do buddyzmu, Warszawa 2009, s. 174
Pod wpływem ostatnich wydarzeń znów wróciłem do lektury moich mądrych, buddyjskich książek. Książek, które traktuję zawsze jako solidny, pewny drogowskaz, lub w których szukam recept na życie w trudnych sytuacjach. Bo do tej pory jakoś je tam znajdywałem. Problem jednak tkwi w tym, że czytam je, czytam... ale tym razem tych wskazówek jakoś totalnie nie mogę odnaleźć. Lub zrozumieć.
Tyle jest spisanych słów, przekazów, wykładów o tym, że dobro lub zło które wysyłasz zawsze do ciebie w końcu powróci. Więc starasz się nie być w tym życiu ostatnim skurwysynem. Pomagasz, nie wysyłasz złych życzeń, wychodzisz naprzód, próbujesz zrozumieć, troszczyć się, kochać. Tylko czy rzeczywiście mogę śmiało stwierdzić, że to wszystko do mnie wraca? Karma podobno działa tak, że twoje czyny z przeszłości warunkują następne odrodzenie: to, kim jesteś, w jakich warunkach przychodzisz na świat, jacy są twoi rodzice, kogo spotkasz na swej drodze... nic nie jest przypadkowe. Cały czas próbuję więc dojść i zrozumieć, co takiego musiałem zrobić w moim poprzednim życiu, że w obecnym układa mi się tak, a nie inaczej. Za co płacę? I jak z tego w końcu wybrnąć? Ile dobra trzeba dawać z siebie, by ostatecznie zniwelować swój "dług", i zarobić jakoś na to, by było lepiej?
Wszystkie moje związki- a miałem ich już trochę- to jakby jedno wspólne, błędne koło. Ilekroć wydawało mi się, że kolejna dziewczyna którą spotykam jest inna, przez co pewne sprawy powinny potoczyć się w drugim kierunku- to i tak okazuje się bez znaczenia. Powtarzalność, kalka, podobne błędy, pomyłki. Jakbym niczego się nie uczył, choć wiem, że tak nie jest. Ale efekt końcowy jest tak czy siak ten sam. Więc nie napawa to optymizmem. Bo trwam w tym cholernym, zamkniętym cyklu. Przechodzę ciągle przez to samo, jak w maszynie czasu. I nie mogę z tego wybrnąć. Jestem jak bohater filmu, który wciąż przeżywa tą samą sytuację. Popełnia błędy, wszystko się resetuje, i tak do momentu, aż nie doprowadzi sprawy do końca.
Ostatnio zastanawialiśmy się nad tym z A. Ona ma mniej więcej identycznie. Mimo, że stara się, próbuje, walczy... koniec końców i tak wali głową w mur. Bezskutecznie. Może trzeba to wszystko tak naprawdę olać? Może cena bycia "tym dobrym i prawym" nie jest tego wcale warta? A może cała ta karma to właściwie jeden wielki bullshit?
-Lama Ole Nydahl, O naturze rzeczy. Współczesne wprowadzenie do buddyzmu, Warszawa 2009, s. 174
Pod wpływem ostatnich wydarzeń znów wróciłem do lektury moich mądrych, buddyjskich książek. Książek, które traktuję zawsze jako solidny, pewny drogowskaz, lub w których szukam recept na życie w trudnych sytuacjach. Bo do tej pory jakoś je tam znajdywałem. Problem jednak tkwi w tym, że czytam je, czytam... ale tym razem tych wskazówek jakoś totalnie nie mogę odnaleźć. Lub zrozumieć.
Tyle jest spisanych słów, przekazów, wykładów o tym, że dobro lub zło które wysyłasz zawsze do ciebie w końcu powróci. Więc starasz się nie być w tym życiu ostatnim skurwysynem. Pomagasz, nie wysyłasz złych życzeń, wychodzisz naprzód, próbujesz zrozumieć, troszczyć się, kochać. Tylko czy rzeczywiście mogę śmiało stwierdzić, że to wszystko do mnie wraca? Karma podobno działa tak, że twoje czyny z przeszłości warunkują następne odrodzenie: to, kim jesteś, w jakich warunkach przychodzisz na świat, jacy są twoi rodzice, kogo spotkasz na swej drodze... nic nie jest przypadkowe. Cały czas próbuję więc dojść i zrozumieć, co takiego musiałem zrobić w moim poprzednim życiu, że w obecnym układa mi się tak, a nie inaczej. Za co płacę? I jak z tego w końcu wybrnąć? Ile dobra trzeba dawać z siebie, by ostatecznie zniwelować swój "dług", i zarobić jakoś na to, by było lepiej?
Wszystkie moje związki- a miałem ich już trochę- to jakby jedno wspólne, błędne koło. Ilekroć wydawało mi się, że kolejna dziewczyna którą spotykam jest inna, przez co pewne sprawy powinny potoczyć się w drugim kierunku- to i tak okazuje się bez znaczenia. Powtarzalność, kalka, podobne błędy, pomyłki. Jakbym niczego się nie uczył, choć wiem, że tak nie jest. Ale efekt końcowy jest tak czy siak ten sam. Więc nie napawa to optymizmem. Bo trwam w tym cholernym, zamkniętym cyklu. Przechodzę ciągle przez to samo, jak w maszynie czasu. I nie mogę z tego wybrnąć. Jestem jak bohater filmu, który wciąż przeżywa tą samą sytuację. Popełnia błędy, wszystko się resetuje, i tak do momentu, aż nie doprowadzi sprawy do końca.
Ostatnio zastanawialiśmy się nad tym z A. Ona ma mniej więcej identycznie. Mimo, że stara się, próbuje, walczy... koniec końców i tak wali głową w mur. Bezskutecznie. Może trzeba to wszystko tak naprawdę olać? Może cena bycia "tym dobrym i prawym" nie jest tego wcale warta? A może cała ta karma to właściwie jeden wielki bullshit?
środa, 7 maja 2014
Czas okrutnych cudów
Mój dotychczasowy świat stanął ostatnio na głowie. Wszystko zmieniło się właściwie o 180 stopni: rozstanie z M., konieczność przeprowadzki, weryfikacja pewnych spraw. Dużo trzeba będzie pozmieniać, ale to akurat dobrze. Może przyda mi się taka generalna modernizacja.
Co do samego bloga- tu także nastąpiły pewne porządki, co widać po domenie oraz nazwie. Trochę zaczęło mnie irytować, że coraz więcej osób ma do niego dostęp. A przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Ta cała moja pisanina to zawsze była dla mnie forma autoterapii, radzenia sobie z tym co mnie boli, lub czego nie mogę komuś powiedzieć. Ok, były też treści, które chciałem puścić w obieg gdzieś dalej: jakieś recenzje filmów, płyt, zespołów, książek itd. Najgorzej jedynie, że słowa, które miały pomóc tylko i wyłącznie mi- stawały się zarzewiem pretensji, dąsów oraz konieczności tłumaczenia się. Spowiadania i przeprosin, bo czegoś powiedziałem za mało, a o innej rzeczy za dużo. Jestem tym po prostu zmęczony. Nie chciałem kasować całego bloga, bo jakby nie patrzeć jest to zapis czterech lat mojego życia. Stąd małe zmiany. Zobaczymy, na ile zda to egzamin- jeśli będzie trzeba to w ogóle zmienię ustawienia i ograniczę do niego dostęp całkowicie.
Nie jest to wcale wyciągnięty środkowy palec. To po prostu jest mi potrzebne. Autoterapia.
Co do samego bloga- tu także nastąpiły pewne porządki, co widać po domenie oraz nazwie. Trochę zaczęło mnie irytować, że coraz więcej osób ma do niego dostęp. A przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Ta cała moja pisanina to zawsze była dla mnie forma autoterapii, radzenia sobie z tym co mnie boli, lub czego nie mogę komuś powiedzieć. Ok, były też treści, które chciałem puścić w obieg gdzieś dalej: jakieś recenzje filmów, płyt, zespołów, książek itd. Najgorzej jedynie, że słowa, które miały pomóc tylko i wyłącznie mi- stawały się zarzewiem pretensji, dąsów oraz konieczności tłumaczenia się. Spowiadania i przeprosin, bo czegoś powiedziałem za mało, a o innej rzeczy za dużo. Jestem tym po prostu zmęczony. Nie chciałem kasować całego bloga, bo jakby nie patrzeć jest to zapis czterech lat mojego życia. Stąd małe zmiany. Zobaczymy, na ile zda to egzamin- jeśli będzie trzeba to w ogóle zmienię ustawienia i ograniczę do niego dostęp całkowicie.
Nie jest to wcale wyciągnięty środkowy palec. To po prostu jest mi potrzebne. Autoterapia.
środa, 23 kwietnia 2014
Krople przemijają, ale nurt wciąż trwa.
Zmiany, zmiany, jeszcze raz zmiany.
Kilka tygodni temu rozstaliśmy się z M., po prawie trzech latach związku. Powód? Tak naprawdę trudno go chyba wskazać. Mieliśmy po prostu jakieś dwa słabsze okresy. Na początku wydawało mi się, że coś takiego to zbyt mało, by zrezygnować tak definitywnie i zdecydowanie. Próbowałem robić to, co zrobiłby chyba każdy na moim miejscu: walczyłem, pytałem, siałem ziarno niepewności. Ktoś mądry jednak powiedział mi parę lat temu, że samemu można się co najwyżej ogolić; zaś związek to dwie osoby, dwa strumienie myślowe i dwa kierunki działania. Natomiast ja na polu bitwy zostałem sam. Dlatego w końcu zrezygnowałem.
Kilka dni temu pojechałem do mojego Prawdziwego Domu po ponad półrocznej nieobecności. Powłóczyłem się trochę po moich ukochanych lasach, spotkałem się z dawno nie widzianymi przyjaciółmi. Rozmawialiśmy; miałem też sporo czasu na przemyślenie kilku spraw. I parę rzeczy zrozumiałem. Po pierwsze: M. miała rację. Jesteśmy całkowicie odmiennymi planetami. Dwoma biegunami i żywiołami o różnych obliczach. Jak ogień i woda. Mamy inne podejścia do życia, temperamenty, a nawet inne zainteresowania. Mój mały świat (który nie jest światem M.) kręci się gdzieś pomiędzy ludźmi, gitarą, książką, filmem, tatuażami, muzyką, bieganiem i wojażami po Europie. Z kolei ja nie stanę się stałym satelitą dla planety: wegetarianizm (kocham mięso), ramówka TeFauEn czy afirmacja małych dzieci (nie swoich). Mimo, że tego oczywiście próbowałem- po prostu, by doświadczyć jej sposobów na życie. To właściwie dziwne, że pomimo tylu różnic i podziałów stworzyliśmy coś, co zdawało się funkcjonować poprawnie przez prawie trzy długie lata. Musieliśmy być albo ślepi, albo bardzo zakochani. Albo totalnie nam się już wszystko pomieszało...
Po drugie: życie idzie dalej- nie ma czego żałować. Tak więc wstaję i ruszam przed siebie. Muszę teraz wszystko pozmieniać: znaleźć nowe mieszkanie, przeprowadzić się. Zrewidować swoje poglądy na to, czego pragnę w życiu. Być może zacznę też szukać nowej pracy? W końcu minęły prawie dwa lata, odkąd dorobiłem się MGR przed nazwiskiem, a ja tak naprawdę nigdy nic z tym nie zrobiłem. Chyba potrzebny był mi kop w życiu tego typu. Kamyki, które poruszą lawinę. Przypadkowo przeczytałem gdzieś ostatnio takie zdanie: "Krople przemijają, ale nurt wciąż trwa". Wciskam restart.
Leave it alone, and don't regret it.
Kilka tygodni temu rozstaliśmy się z M., po prawie trzech latach związku. Powód? Tak naprawdę trudno go chyba wskazać. Mieliśmy po prostu jakieś dwa słabsze okresy. Na początku wydawało mi się, że coś takiego to zbyt mało, by zrezygnować tak definitywnie i zdecydowanie. Próbowałem robić to, co zrobiłby chyba każdy na moim miejscu: walczyłem, pytałem, siałem ziarno niepewności. Ktoś mądry jednak powiedział mi parę lat temu, że samemu można się co najwyżej ogolić; zaś związek to dwie osoby, dwa strumienie myślowe i dwa kierunki działania. Natomiast ja na polu bitwy zostałem sam. Dlatego w końcu zrezygnowałem.
Kilka dni temu pojechałem do mojego Prawdziwego Domu po ponad półrocznej nieobecności. Powłóczyłem się trochę po moich ukochanych lasach, spotkałem się z dawno nie widzianymi przyjaciółmi. Rozmawialiśmy; miałem też sporo czasu na przemyślenie kilku spraw. I parę rzeczy zrozumiałem. Po pierwsze: M. miała rację. Jesteśmy całkowicie odmiennymi planetami. Dwoma biegunami i żywiołami o różnych obliczach. Jak ogień i woda. Mamy inne podejścia do życia, temperamenty, a nawet inne zainteresowania. Mój mały świat (który nie jest światem M.) kręci się gdzieś pomiędzy ludźmi, gitarą, książką, filmem, tatuażami, muzyką, bieganiem i wojażami po Europie. Z kolei ja nie stanę się stałym satelitą dla planety: wegetarianizm (kocham mięso), ramówka TeFauEn czy afirmacja małych dzieci (nie swoich). Mimo, że tego oczywiście próbowałem- po prostu, by doświadczyć jej sposobów na życie. To właściwie dziwne, że pomimo tylu różnic i podziałów stworzyliśmy coś, co zdawało się funkcjonować poprawnie przez prawie trzy długie lata. Musieliśmy być albo ślepi, albo bardzo zakochani. Albo totalnie nam się już wszystko pomieszało...
Po drugie: życie idzie dalej- nie ma czego żałować. Tak więc wstaję i ruszam przed siebie. Muszę teraz wszystko pozmieniać: znaleźć nowe mieszkanie, przeprowadzić się. Zrewidować swoje poglądy na to, czego pragnę w życiu. Być może zacznę też szukać nowej pracy? W końcu minęły prawie dwa lata, odkąd dorobiłem się MGR przed nazwiskiem, a ja tak naprawdę nigdy nic z tym nie zrobiłem. Chyba potrzebny był mi kop w życiu tego typu. Kamyki, które poruszą lawinę. Przypadkowo przeczytałem gdzieś ostatnio takie zdanie: "Krople przemijają, ale nurt wciąż trwa". Wciskam restart.
Leave it alone, and don't regret it.
poniedziałek, 21 kwietnia 2014
Grzebałkowska i Beksińscy
"Droga Ewo. Mam do zakomunikowania smutną wiadomość. Tomek nie żyje. Popełnił samobójstwo w wigilię świąt i znalazłem go sztywnego w pierwszym dniu świąt o godzinie 15. Pisałem Ci o tym, że jest w tej sprawie od sierpnia, czy nawet dawniej, czerwony alert, no i tak się to wreszcie skończyło.
(...) Pierwszy raz od czasu śmierci Zosi poczułem rodzaj radości, że umarła, nie doczekawszy tego, co byłoby dla niej nie do zniesienia. Ja jestem bardziej odporny. Poza tym ktoś musi zostać na koniec.
Ja jeden wiedziałem, jak jemu było ciężko, mimo iż był egoistą i egocentrykiem, tym niemniej charakteru się nie wybiera. Myślę, że chyba dobrze się stało, jak się stało.
Ostatnie jego słowa nagrane na taśmie mówiły o tym, jak bardzo rozczarował go świat, w którym przyszło mu żyć, i że pragnął zawsze żyć w innym świecie, gdzie reguły są proste, przyjaźń jest przyjaźnią i tak dalej. W przybliżeniu kończyło się to tak: 'Wiem, że to świat fikcji, ale może i ja przez te 41 lat byłem fikcją. Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze. Błagam na wszystko, nie budź mnie'.
Ubrał koszulkę z napisem Jacob's Ladder (Drabina Jakubowa) i nie wiem, czy miało mieć to jakieś znaczenie symboliczne.
Obawiał się, że go znajdę zanim środki nasenne go zabiją, i dlatego, jak wynikało z taśmy, nie jadł już od 23 grudnia, by środki szybciej zadziałały, i wyrzucił do zsypu ich opakowania, aby ewentualnie pogotowie nie wiedziało, czym się zatruł.
Miał to zrobić już 23 grudnia wieczorem, ale przypomniał sobie, że w piątek zakreśla zawsze w gazecie filmy, które mam nagrać z telewizji, i mogę się zaniepokoić, dlaczego nie przyszedł. Przyszedł więc 24, około godziny 14, zakreślił ewidentnie takie filmy, które tylko jego mogły zainteresować, bo wie, że ja nie oglądam westernów. Miało to na celu uspokojenie mnie, gdybym się czegoś zaczął domyślać, i tak zresztą zadziałało.
Jak wynika z nagrania, które zrobił po łyknięciu proszków, zażył je 24 grudnia o godzinie 15.05. Ja znalazłem go po 24 godzinach.
(...) Była albo 16.50 albo 17.10, nie mogę w tej chwili sobie tego uzmysłowić. (...) I gdy poszedłem, już od dawna nie żył. Tak to wyglądało. No nic. Jeśli chcesz jakieś dodatkowe informacje, to pisz. Pięknie wszystkich pozdrawiam. Zdzisław. Warszawa: niedziela, 26 grudnia 1999 rok, godz. 16.07".
- List Zdzisława Beksińskiego do krewnej z 26.12.1999- M. Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s. 7-8
Magdalena Grzebałkowska, na co dzień reporterka "Gazety Wyborczej" wydała genialną książkę- dokument. Można powiedzieć, że wykonała robotę prawie niemożliwą- dotarła do wszystkich bliskich, krewnych, przyjaciół, współpracowników związanych z Beksińskimi. Odkopała każdy list, wycinek z gazety, liczne świadectwa świadków. I z tych skrawków stworzyła coś niezwykle osobistego, niemal pamiętnik, przez który nieżyjący już bohaterowie mówią, jakby byli na tym świecie nadal- tu i teraz. Kiedy się to czyta, ma się wrażenie jakby można było dotknąć tego fragmentu świata: niedostępnego, tajemniczego i owianego legendami. Każdy kto kocha malarstwo Zdzisława Beksińskiego powinien tą książkę przeczytać. Jakiś czas temu zetknąłem się z rzadkim albumem artysty, opatrzonym wypiskami z jego pamiętników. Wydawnictwo Grzebałkowskiej bije to jednak na głowę. Polecam.
(...) Pierwszy raz od czasu śmierci Zosi poczułem rodzaj radości, że umarła, nie doczekawszy tego, co byłoby dla niej nie do zniesienia. Ja jestem bardziej odporny. Poza tym ktoś musi zostać na koniec.
Ja jeden wiedziałem, jak jemu było ciężko, mimo iż był egoistą i egocentrykiem, tym niemniej charakteru się nie wybiera. Myślę, że chyba dobrze się stało, jak się stało.
Ostatnie jego słowa nagrane na taśmie mówiły o tym, jak bardzo rozczarował go świat, w którym przyszło mu żyć, i że pragnął zawsze żyć w innym świecie, gdzie reguły są proste, przyjaźń jest przyjaźnią i tak dalej. W przybliżeniu kończyło się to tak: 'Wiem, że to świat fikcji, ale może i ja przez te 41 lat byłem fikcją. Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze. Błagam na wszystko, nie budź mnie'.
Ubrał koszulkę z napisem Jacob's Ladder (Drabina Jakubowa) i nie wiem, czy miało mieć to jakieś znaczenie symboliczne.
Obawiał się, że go znajdę zanim środki nasenne go zabiją, i dlatego, jak wynikało z taśmy, nie jadł już od 23 grudnia, by środki szybciej zadziałały, i wyrzucił do zsypu ich opakowania, aby ewentualnie pogotowie nie wiedziało, czym się zatruł.
Miał to zrobić już 23 grudnia wieczorem, ale przypomniał sobie, że w piątek zakreśla zawsze w gazecie filmy, które mam nagrać z telewizji, i mogę się zaniepokoić, dlaczego nie przyszedł. Przyszedł więc 24, około godziny 14, zakreślił ewidentnie takie filmy, które tylko jego mogły zainteresować, bo wie, że ja nie oglądam westernów. Miało to na celu uspokojenie mnie, gdybym się czegoś zaczął domyślać, i tak zresztą zadziałało.
Jak wynika z nagrania, które zrobił po łyknięciu proszków, zażył je 24 grudnia o godzinie 15.05. Ja znalazłem go po 24 godzinach.
(...) Była albo 16.50 albo 17.10, nie mogę w tej chwili sobie tego uzmysłowić. (...) I gdy poszedłem, już od dawna nie żył. Tak to wyglądało. No nic. Jeśli chcesz jakieś dodatkowe informacje, to pisz. Pięknie wszystkich pozdrawiam. Zdzisław. Warszawa: niedziela, 26 grudnia 1999 rok, godz. 16.07".
- List Zdzisława Beksińskiego do krewnej z 26.12.1999- M. Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s. 7-8
Magdalena Grzebałkowska, na co dzień reporterka "Gazety Wyborczej" wydała genialną książkę- dokument. Można powiedzieć, że wykonała robotę prawie niemożliwą- dotarła do wszystkich bliskich, krewnych, przyjaciół, współpracowników związanych z Beksińskimi. Odkopała każdy list, wycinek z gazety, liczne świadectwa świadków. I z tych skrawków stworzyła coś niezwykle osobistego, niemal pamiętnik, przez który nieżyjący już bohaterowie mówią, jakby byli na tym świecie nadal- tu i teraz. Kiedy się to czyta, ma się wrażenie jakby można było dotknąć tego fragmentu świata: niedostępnego, tajemniczego i owianego legendami. Każdy kto kocha malarstwo Zdzisława Beksińskiego powinien tą książkę przeczytać. Jakiś czas temu zetknąłem się z rzadkim albumem artysty, opatrzonym wypiskami z jego pamiętników. Wydawnictwo Grzebałkowskiej bije to jednak na głowę. Polecam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)