środa, 24 kwietnia 2013

Nikotyna i ciężkie powroty

W piątek po pracy spakowałem skromnie swój podróżny plecak i pojechałem do Mojego Prawdziwego Domu. Na kilka dni: troszkę odpocząć, ale też pozałatwiać parę przeciągających się, pilnych spraw. Trzeba przecież wyrobić nowy dowód osobisty (poprzedni stracił ważność), złożyć PIT (przy okazji) i odwiedzić dentystę (brrrr!)... Na "ziemię ojców" przyjeżdżam stosunkowo rzadko. Najczęściej co dwa- trzy miesiące; aczkolwiek zdarzało się, że nie było mnie tam pół roku lub dłużej. Różne czynniki miały na to wpływ: albo zwykły brak wolnego czasu, albo coś iskrzyło na linii frontu rodzice vs ja. Teraz jest ogólnie sztama, ale potrafiliśmy się żreć jak pies z kotem. Raz nawet nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu przez okrągły rok, ale to już inna para kaloszy.

Kiedy mam w głowie wyjazd w rodzinne strony, zawsze planuję: będę chodził na spacery, wybiorę się do lasu lub nad rzekę, odwiedzę "moje" miejsca, spotkam się z wszystkimi przyjaciółmi, którzy tam zostali. Planuję, rozkminiam, układam strategie... i przeważnie wychodzi z tego przysłowiowa dupa blada. Tak samo i tym razem. Większą część soboty i niedzieli odsypiałem ostatnie 10/12'to godzinne maratony w pracy. Mimo tego i tak samopoczuciem nie różniłem się od stanu zombie na głodzie kofeinowym- tym mocniej więc nie chciało mi się samemu włóczyć po okolicy. Samemu, bo F. nie dał rady (lub żona mu nie pozwoliła), a Piękny Tomasz zasuwa z kolei przy remoncie domu (do tego stan gotowości trwa: niedługo na świat ma przyjść "dziedzic" w osobie własnej). Jedynie z K. się udało.

Tak więc można powiedzieć, że całe te trzy dni opierdzielałem się ile wlezie. Ale chyba było mi to po prostu bardzo potrzebne. W poniedziałek załatwiłem wszystkie zaległe sprawy i wróciłem wieczorem do Wielkiego Miasta. Z plecakiem pełnym słoików (tak: jestem Słoikiem). Ten kto nie jest, zwykle nie je... i zazdrości. Kiedy już docieram na miejsce, zawsze okazuje się, że oprócz słoików przywożę ze sobą Dym Papierosowy. W niesłychanie skondensowanej postaci. Tak to jest, kiedy ma się rodziców palaczy. Smród nikotyny jest więc wszędzie: na spodniach, na skórze, na włosach: ciężko w to może uwierzyć, ale wszystko tym przesiąka, nawet bielizna i skarpety (tak, powąchałem!). Koszmar. Pierwsze kroki i każdy jeden ciuch ląduje w pralce. A ja pod prysznicem. Czasem naprawdę cieszę się, że w pubach nie można już palić. 

Oprócz dymu z fajek, przywożę ze sobą do Wielkiego Miasta coś jeszcze: CISZĘ. Tego elementu bardzo mi tu brakuje. Jak bardzo? To przeważnie umiem docenić dopiero, gdy tą ciszę napotkam właśnie w Moim Prawdziwym Domu. Kiedy włóczę się po okolicy, kiedy rejestruję odgłosy nocy, nudzę się przed kompem, lub zwyczajnie/niezwyczajnie nic nie robię... 

Ostatnio mocno potrzebuję CISZY. Moje myśli mi jej nie dają. Obecnie mają gonitwę i walczą o każdą minutę usilnej dominacji. Nawet teraz. Grabaż z Pidżamy Porno mógłby zaśpiewać pamiętne: "Minęła godzina dwunasta" z płyty Złodzieje zapalniczek- na zegarku jest 00:47, a ja błądzę w głowie. W piątek wracałem z pracy w kiepskim nastroju. Kończy mi się cierpliwość i motywacja. Bo ile można z siebie dawać za psie pieniądze (nadal Reprezentuję Biedę), w zamian dostając jedynie puste obietnice i awansów-mgieł miraże? Za pasem czeka też przeprowadzka. Tak więc jak to zwykle bywa: wszystko na raz. Powinny pojawić się jeszcze jakieś nieprzewidziane małe katastrofy, ale może lepiej już nie będę wywoływać wilka z lasu? Chyba zdążyłem już przyzwyczaić się do karmy. Czekają mnie po prostu liczne zmiany. A z tym zwykle bywa tak, że te małe katastrofy okazują się na koniec przeradzać w całkiem nie małe zwycięstwa. Amen!

PS. Zacząłem znowu biegać. Trenuję do pierwszej, oficjalnej 5-o kilometróweczki w tym sezonie. Bieg już za kilka dni, 3 maja. Spróbuję porwać się na rekord życiowy, więc można trzymać kciuki. Aha, spotkałem też niedawno Włóczykija. A skoro wrócił Włóczykij- powróciła też Wiosna.



czwartek, 11 kwietnia 2013

Smutna opowieść o chłopcu bez twarzy

Chłopiec Bez Twarzy (ochrzcijmy tu go jako Pan D.) przyszedł na świat 26 lat temu w smutnym i szarym Mieście Skinheadów. Nauczyciele zawsze określali go jako tego, który nie wyróżniał się właściwie niczym konkretnym. Ot, typowy szarak, jeden z wielu wśród tłumu. Dla większości rówieśników był jakby przezroczysty. Nie specjalnie starano się zauważać jego obecność, a po jakimś czasie nawet on sam polubił to bezgłośne prześlizgiwanie się wśród innych osób na szkolnym korytarzu. Był jak wiatr, który żyje sobie własnym życiem i przemyka się, gdzie tylko chce- niemal niedostrzegalnie. Najgorzej było tylko na lekcjach wuefu. Tam w nieodgadniony sposób nagle odzyskiwał swoje ciało. Praktycznie regularnie dostawał więc wycisk od silniejszych kolegów, którzy potrafili panować nad piłką i nie mieli problemów ze skokiem przez skrzynię. 

Liceum minęło szybko i jakoś bez uniesień. Ominęły go wagary, gorączka imprez na osiemnaste urodziny, pierwsze szlugi i browary w szkolnym kiblu, czy nieudolne próby zdobycia pierwszej dziewczyny. Podobnie było ze studiami, na które pojechał do Miasta Śledzi. Chociaż nie było to wcale takie złe: to tam zetknął się z muzyką Pink Floyd, zaczął chodzić na koncerty, a nawet upijać się wódką regularnie co piątek ze swoim współlokatorem. Po pięciu latach studia się jednak skończyły i trzeba było coś ze sobą robić dalej. Tak więc przeprowadził się do Wielkiego Miasta za swoim jedynym kumplem. Zamieszkali razem i przez jakiś czas było nawet fajnie. Kumpel to był wyjątkowo rozrywkowy koleś. Poznał go z kilkoma swoimi znajomymi, zaczęła się tworzyć z tego nawet zgrana paczka. Niemal codziennie leciała wódeczka i piwko. Całości dopełniały szlugi na balkonie, bo to przecież takie cool, zajarać na 10 piętrze przy temperaturze -15. To nic, że następnego dnia bolał go łeb i umierał dzielnie przez całe osiem godzin, jakie musiał wytrzymać w pracy, by móc spokojnie wyleczyć ucisk w skroni kolejną butelką browara. 
- Bo praca to wiesz, jak to jest... Chujowo, ale stabilnie- mówił.

Sielanka nie trwała jednak wiecznie. Problemy zaczęły się, gdy Pan D. odkrył, że jego najlepszy kolega (ten rozrywkowy) dyma go od kilku miesięcy na kasę. Zaczęło się niewinnie. Przychodził do niego średnio co dwa tygodnie i zagajał:
- D., weź pożycz stówkę, no... może lepiej dwie, albo trzy. Stary nie przesłał kasy, a ja nie mam nawet na czynsz. No weź, oddam... 
A D. pożyczał. Bo przecież lubił swego najlepszego kumpla. Jak mógł odmówić? Dopiero po kilku dniach dowiadywał się ze zdjęć na fejsie, że Rozrywkowy kupił swojej dziuni nową torebkę za 400 zł, albo pojechał na pięć dni do pensjonatu w Tatrach. Po powrocie tylko się głupio wykręcał, ale że gadane akurat miał- sytuację dawało się ułagodzić. Pozostali znajomi z paczki (były rotacje, pojawiały się też nowe twarze) zaczęli go ostrzegać przed Rozrywkowym. Każdy mu mówił, że sprawa mocno cuchnie... D. jednak nadal wierzył, ufał. W pewnym momencie miarka się przebrała. Tamten dokonał naprawdę mocnego przekrętu, i ostatecznie wydymał swego najlepszego przyjaciela na sporą kasę. D. miał w tym wszystkim dużo szczęścia, bo właściwie tylko cudem uniknął większych kłopotów, może nawet sądu. Trudno orzec. Historia w każdym razie zamknięta i zakończona jedynie lżejszym portfelem oraz zranioną dumą.

Od tamtych wydarzeń minęło już sporo czasu. D. się przeprowadził, teraz mieszka dokładnie ulicę dalej od swoich dwóch kumpli z paczki. Niby daleko nie ma, a jednak nikt właściwie nie wie, jak mieszkanie nawet wygląda. Kiedy chcą go odwiedzić- D. wykręca się, że akurat pracuje. Zresztą: Pan D. nigdy nikogo do siebie nie zapraszał. Sam oczywiście przychodził do innych na imprezy- bo zapraszali go często. Mówili, pisali, mailowali: chodź do pubu, jest fajny film w kinie, robimy seans- wpadnij, lecimy na imprezę. Wszystko zależało od jego humorów: jeśli wyrażał łaskawie chęć- przychodził. Wypił kilka piw, powymieniał uśmiechy, poudawał, że świetnie się bawi. Jeśli nie- miał ich po prostu głęboko w dupie. Nawet nie próbował kłamać, że jest czymś zajęty. Najzwyczajniej w świecie zlewał telefony, esemesy, wiadomości mailowe. 

Po jakimś czasie telefony zaczęły rozbrzmiewać coraz rzadziej, podobnie jak esemesy i wiadomości mailowe. Starzy znajomi spotykali się tak jak kiedyś. Rozmowy często kierowały się na temat Pana D. Koleżanki martwiły się o niego: bo przecież on jest tu zupełnie sam, nikogo nie ma, nawet dziewczyny... Jedynie kumple lekko się wkurwiali, kiedy już wypili i szczerość się z nich wylewała:
- Kiedy się z nim widziałeś ostatnio?
- Niech pomyślę... ze trzy? Nie, cztery miesiące temu. Pisałem mu, żeby wpadł pogadać, albo wtedy co szliśmy na miasto, to też. Odpisał, że jest zajęty, nie ma czasu.
- No właśnie. Wiesz, ja też mu pisałem, by wpadł- wtedy co organizowaliśmy paintball. Szczerze, to trochę mnie wkurwia, że bardziej mi zależy na tym, by on gdzieś wyszedł do ludzi i dobrze się pobawił, niż jemu samemu. Wysłałem mu zaproszenie: zero odpowiedzi. Walnąłem posta na przypomnienie- tak samo. Dopiero za trzecim razem, jak napisałem mu maila to odpisał, że akurat tego dnia pracuje do późna, więc się nie załapie...
- Hmm, oooo... to ciekawe. Pisał Ci, że robi do późna? Bo wiesz, tego dnia, co szliśmy na paintball i zaszedłem po Ciebie wcześniej- widziałem go po drugiej stronie ulicy jak idzie do domu. Czyli jednak raczej nie pracował zbyt długo...
I tylko dziewczyny dziwią się i martwią, gdy otrzymują sms'y od Pana D., jak mu smutno, że z nikim się nie widuje i jaka to chujnia panuje w jego życiu.

Niektórzy ludzie lubią funkcjonować jako Wielkie Cierpiące Centrum Wszechświata. Być tym, o kogo inni się martwią, troszczą. Do kogo piszą ciągle długie wiadomości z pytaniami typu: czy jeszcze żyjesz i jak się masz; czy wszystko jest w porządku? Tylko po to, by na wyświetlaczu swego telefonu odczytać zwrotne: Taaaa, jest OK. Które- jak łatwo się domyślić- wywołuje jedynie dalsze obawy i kolejne pytania, już bez odpowiedzi. Pławią się w swoim "cierpieniu" (tym rzeczywistym, lub częściej: wyimaginowanym, pozorowanym pod publiczkę), jakby było to wyjątkowym osiągnięciem, najlepszym towarem eksportowym. Być może: jedynym. Są zbyt leniwi, by zacząć żyć naprawdę; i zbyt egoistyczni, by pozwolić też żyć innym. Chcą jedynie brać, nic nie dając w zamian. I w ostateczności zostają zupełnie sami na tym świecie jedynie na własne życzenie.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Dusza ciała we krwi jest ukryta

Być może nie widać tego po treści publikowanych przeze mnie postów, ale w moim codziennym życiu praktycznie nieustannie pragnę lub poszukuję nowych bodźców i wrażeń estetycznych. Przeważnie przy pomocy muzyki oraz książek. Ale, do cholery- jestem przecież facetem, a co za tym idzie: wzrokowcem. Pochłaniam więc spore ilości filmów, zdjęć, obrazów, grafik, teledysków- wszystkiego co jest w stanie mnie zachwycić, zmusić do refleksji, wywołać ciarki, łzy, pragnienie czy tęsknotę. 

Tak więc od jakiegoś czasu siedzę wieczorami w domu i oglądam stare filmy. Jeden z ostatnich wyborów: "Nosferatu- symfonia grozy"- niemy film niemieckiego reżysera Friedricha Wilhelma Murnau z... 1922 roku. Już sam fakt, że za jakieś 9 lat produkcji wybije na liczniku okrągła stówka sprawia, że kąciki ust mimowolnie wędrują mi ku górze. Bez cienia wątpliwości jest to dzieło wyjątkowe. Nie zamierzam skupiać się na opisach fabuły i odrabiać za Was pracę domową. Wystarczającą podpowiedzią jest to, że film Murnau luźno nawiązuje do słynnej powieści Brama Stokera- klasyka pt. "Drakula". Zresztą- od streszczeń jest chociażby filmweb. Więc wybaczcie, ale ja nie o tym...



"Nosferatu- symfonia grozy" to właściwie prekursor, jeden z pierwszych na świecie horrorów. Oczywiście, w dzisiejszych czasach, kiedy jesteśmy już tysiące kilometrów dalej za Freddym Krugerem, Jasonem Voorheese'm i długą listą japońskich straszaków (Krąg, Klątwa... brrr)- trudno jest powiedzieć, by Nosferatu był w ogóle w stanie nas przerazić. Cały smak tego dzieła kryje się jednak gdzieś indziej- w atmosferze i klimacie, którego dzisiejsze produkcje nie są w stanie wykreować. Mamy tu do czynienia z filmem niemym, tak więc przez okrągłe 94 minuty towarzyszy nam doskonale dobrana... i nietypowa muzyka. Skomplikowana, paranoiczna. Kiedy słuchałem jej pierwszy raz, nie mogłem uwierzyć, że jest to rzecz stworzona aż 91 lat temu. Kolejny atut: trzęsący się obraz, gra mroku i liczne prześwietlenia. Już samo to daje efekt wyobcowania, skojarzenia z czymś niezrozumiałym, nieznanym normalnemu człowiekowi. W końcu On, czyli Max Schreck jako tytułowy Nosferatu, Hrabia Orlok (wampir, któremu Edek Cullen mógłby co najwyżej pucować cholewki).

O samej jego grze krążą już prawdziwe legendy (jakiś czas później powstał na ten temat osobny film pt. "Cień wampira"). Można tu wymienić choćby opowieści zza kulis i planu. Max Schreck nawet na chwilę nie zdejmował swojego kostiumu oraz charakteryzacji (zębów i uszu- gdyż reszta to po prostu nietypowa, aczkolwiek naturalna "uroda" aktora), także w przerwach między ujęciami. Sypiał w drewnianej skrzyni, jego nazwisko nie funkcjonowało na liście płac, na filmie ani razu nie mrugnął oczami. Można powiedzieć, że zastosował on z pełnym powodzeniem tzw. metodę Konstantego Stanisławskiego- całkowite poświęcenie dla odtwarzanej roli. Zaowocowało to tym, że sam aktor wielokrotnie posądzany był o wampiryzm (nawet nazwisko Schreck to w języku niemieckim nic innego niż słowo strach)...

Nosferatu kojarzy mi się z wieloma wykluczającymi uczuciami. Dualizm złożonej natury ludzkiej. Z jednej strony odraza, ale też fascynacja. Zastanawiam się, czy wampir w takim ujęciu nie jest po prostu lustrzanym odbiciem obrazu nas samych: mnie, Ciebie... Z tym, że On może ukrywać się tylko dzięki mrokom nocy. Nie chowa się za makijażem, ubraniami, powłokami, które my przywdziewamy na co dzień. Jest brzydki, zimny, wyrachowany, egoistyczny- taki, jakim zastał lub uczynił go świat. Pragnie jednak ciepła, miłości, poczucia, że w jego żyłach krew może jeszcze pulsować. Nawet, jeśli nie należy ona do niego... 

środa, 20 marca 2013

Szef wszystkich szefów

Jakieś pół roku temu (z hakiem) zmieniła nam się w firmie szefowa. Oczywiście różnica w jakości pomiędzy nimi wiała ogromną wyrwą przepaści- z korzyścią dla tej, która niestety odeszła. W telegraficznym skrócie: z kompetentnej, ciężko pracującej, świecącej przykładem, wiedzą i genialnym podejściem do człowieka trafiliśmy na pozorantkę, której wiedza teoretyczna oraz praktyczna w sprawach firmowych jest cienka jak śrucik. Do tego typ francuskiego pieseczka- rączek pracą to ona sobie raczej nie lubi pobrudzić. Ma za to gadane i unikalną wprost umiejętność dopasowywania się do rozmówcy i sytuacji, dlatego też mimo solidnych braków w każdej niemal dziedzinie nadal siedzi na stołku i ma się świetnie. 

Zaciskałem zęby, rzucałem mięsem, gryzłem się w język i to nie raz. Dzień w dzień. W końcu olałem sytuację: skoro nie można nic zmienić, nie ma się wpływu na bieg wydarzeń- to nie ma sensu się denerwować. Nie jestem typem męczennika, nie mam ochoty przedwcześnie wyłysieć, ani tym bardziej osiwieć. Tak więc przymrużyłem oczy, dopasowałem się i po długiej, ciężkiej walce zaakceptowałem sytuację. Zaakceptowałem jej braki wiedzy, wyczucia wobec pracowników, kultury wysławiania się, umiejętności organizacyjnych. Zaakceptowałem chujowe grafiki, plany biznesowe, liczne pomyłki. Trwałem. W końcu ułożyłem sobie to wszystko w głowie i przeszedłem do porządku dziennego. 

Od kilku dni znowu chodzę i rzucam kurwami. Rzadko używam na tym blogu wulgaryzmów, bo wystarczająco dużo przeklinam w normalnym życiu, na co dzień. Ale niestety inaczej nie da się tego podsumować. Cytując klasyka: "Nie ma innych słów, innych słów nie rozumiesz". 

W ciągu mojej ośmioletniej aktywności zawodowej udzielałem się już w sześciu różnych, odmiennych branżach. Kiedy przebiegam przez ten czas pamięcią to z czystym sercem mogę powiedzieć, że miałem jedynie dwóch tzw. Szefów Z Prawdziwego Zdarzenia. Przez duże "Sz" i z pełnym pakietem szacunku: poprzednią z obecnej firmy, oraz Niemca- właściciela plantacji tytoniu na której pracowałem za granicą. Dwóch... na multum takich, którym dziś z przyjemnością odmówiłbym podania ręki. Kiepski wynik...

Moja obecna szefowa może służyć jako totalny, podręcznikowy antyprzykład. Z ludźmi z pracy daliśmy jej służbową ksywę: Księżna Luksemburgu. Księżna- bo tak jak napisałem powyżej: pracy to ona raczej się brzydzi. Lub boi. Byle by tylko nie ubrudzić sobie rączek. Natomiast drugi człon jej pseudo... cóż, jak się przekonaliśmy już nie raz- jej wiedza jest właśnie tak "duża", jak Luksemburg. Kiedy dzieją się jakieś ważne wydarzenia, które wymagają wysiłku lub okazania odpowiedzialności- ona w cudowny sposób znika. Albo urlop, albo L4. Powiedzenie: "Kapitan schodzi ze swojego okrętu jako ostatni" to dla niej abstrakcja. Ma też rewelacyjne wyczucie "taktu", kiedy zarabiając jakieś grube tysiaki za siedzenie w menadżerce i szukanie w necie emotikonów do wklejania w mailach wypala do najniżej zarabiających: "Ojej, zniszczyłam już w tym miesiącu trzecią parę butów za 600 zł". Do naszej firmy przyszła z zewnątrz. Mimo fatalnych wyników- wszyscy "wyżej" są nią wręcz zachwyceni. Skąd się tacy biorą, na takich stanowiskach? Nie wiem. Moja koleżanka za to ma co do tego własną teorię: albo kogoś zna, albo komuś daje dupy.

Niektórzy to mają w życiu po prostu jakieś niebywałe szczęście. Umieją się ustawić. Może to kwestia układów, albo cech charakteru. W naturalny sposób wiedzą, jak się wykręcić od odpowiedzialności, kogo wykorzystać lub ułagodzić swoim słodkim pierdzeniem, komu podłożyć świnię, posmarować... Bo chyba inaczej nie da się określić tego fenomenu. Jedni, Ci kompetentni, sumienni oraz oddani, poświęcający się i świecący przykładem- mają ciągle pod górkę. Wystarczy jeden ich błąd, niewielkie niedociągnięcie, obsunięcie w błyskotliwym planie i są skazani na porażkę, spisani na straty. Z kolei drudzy mogą się spóźniać, opierdalać całe dnie, wykorzystywać innych, i jest OK, nie ma problemu. Siedzą sobie bezpiecznie na swoich stołeczkach, nabijają portfele. Ich niewiedza może bezkarnie mnożyć błędy i problemy. Mogą być totalnymi gburami, dupkami, chujami którym nie podałbyś ręki, bez ogłady i kultury. Ślizgają się na fali przez całe swoje życie. Są niczym góra lodowa względem H.M.S.Titanic- nie do ruszenia. Jak to jest możliwe?



niedziela, 17 marca 2013

Co by było gdyby?

Okazało się, że niestety w sobotę nie udało mi się wygrać 15 milionów złotych w Lotka. Podobno "żeby wygrać- trzeba grać", więc jakby nie było nawet skreśliłem dwa zakłady. To już coś. Moją fortunę przejął tym razem jakiś anonimowy szczęśliwiec, więc jednak wstanę jutro do pracy normalnie i jak zwykle. Ewentualnie z większym marudzeniem pod nosem, bo to przecież kolejny, znienawidzony i przeklinany poniedziałek w dziejach tego świata.

Czasami zastanawiam się jakby to wyglądało, gdybym nagle wygrał taką fortunę. Podobno lwia rzesza tych newbie-milionerów kończy marnie, czyli ze stanem zero na koncie (lub poniżej) już po niecałym roku. Czytałem, że jedynie kilku osobom w Polsce udało się wykorzystać ten nagły przypływ funduszy tak, by na tym zyskać długoterminowo. Większości odbija, w prosty sposób tracą taki majątek, wydając go na lewo oraz prawo na koks i dziwki (nierzadko w znaczeniu dosłownym). Cóż, nie bez podstawy mówi się przecież: "łatwo przyszło- łatwo poszło".

Ciężko mi wyobrazić sobie to uderzenie wody sodowej do głowy w kontekście własnej osoby. Ok, załóżmy, że cudownym zrządzeniem losu wygrałem taką kasę. Nie poszedłbym następnego dnia do pracy i nie walnąłbym swojego szefa w mordę. Wolałbym wybrać opcję cichej anonimowości i umiaru. Kupiłbym sobie mieszkanie, wyposażył je, pomógł się odbić finansowo najbliższym, nabyłbym upragnionego VW Garbusa lub inny old's mobile. Potem zainwestowałbym w jakieś nieruchomości, resztę kasy zamroziłbym na jakimś słodkim koncie, by zarabiała procentami sama na siebie. A z zachcianek? Podróż- do miejsc o których zawsze marzyłem. I przysłowiowy "święty spokój"- mały, drewniany dom gdzieś z dala od miasta, wśród natury. Dużo ciszy, muzyki i książek w rzeczywistości dostatniej, lecz tak zwyczajnie skromnej: bez przepychu ale i liczenia złotówek od pierwszego do pierwszego. Jak w moim codziennym życiu...

Rozmarzyłem się. A tu przecież poniedziałek za pasem i trzeba schodzić na ziemię. Dopiero połowa miesiąca za mną; ja oczywiście nadal "Reprezentuję biedę". W celu podreperowania funduszy znalazłem nawet drugą pracę, po godzinach. Tak więc: rzeczywistość jakich w tym kraju jest wiele. Stwierdziłem, że nie ma sensu narzekać- trzeba po prostu brać sprawy we własne ręce i tyle. Myślę trochę jedynie, jak to wpłynie na resztę mojej codzienności: czas dla siebie, na kontakty z M., realizowanie hobby itp... Trudno cokolwiek prognozować lub bawić się w "Co by było gdyby?". Pożyjemy, zobaczymy. Na chwilę obecną pocieszam się, że większa ilość obowiązków pozwoli mi się po prostu lepiej zorganizować i ogarnąć charakter cholernego leniwca, jakim szczyci się narrator tej powieści. Wracając do tematu: postanowiłem, że w międzyczasie pobawię się jeszcze w kilka losowań lotka przy okazji jakichś giga-kumulacji. Bo coś czuję, że w końcu się wstrzelę :)

niedziela, 10 marca 2013

Reprezentuję biedę

Kilka dni temu dostałem wypłatę. Nie spodziewałem się tzw. kokosów- luty od zawsze był dla mnie cienkim miesiącem jeśli chodzi o pieniądze. Mniej dni roboczych, a ja dodatkowo wziąłem trochę wolnego w pracy. Tak więc w wyniku prostej kalkulacji: wypłata minus rachunki, minus WYDATKI NIEZBĘDNE, wyszło na to, że znów reprezentuję biedę. Teraz przynajmniej z czystym sercem mogę sobie puścić na legalu numer Rysia Peji. Autentycznie i po drodze z tematem. 



Odkąd pamiętam, zawsze bardziej liczyło się dla mnie być, niż mieć. Nie wiem, czy to do końca dobrze- chociaż nie odczuwam jakoś specjalnie presji niewolnictwa konsumpcjonizmu. Pod tym względem jestem raczej minimalistą. Nie trzęsą mi się ręce na myśl o nowym smartfonie, aj-padzie czy ray-banach. Nie przeszkadza mi przechadzanie się w spodniach z ciuchexu, lub butach od chinoli. Co jakiś czas staram się oczywiście konsekwentnie spełniać swoje zachcianki: nowe wojaże, cyfrówka, tatuaż, etc. Marzy mi się jedynie własne mieszkanie, chociaż wiem, że będzie to raczej dłuższa perspektywa. Samochód? Jeśli już, to jakiś oldschool z charakterem- VW Garbus, tak najlepiej...

Piszę o tym w opozycji do wydarzeń z poprzedniego tygodnia, kiedy to do mieszkania mojej zmarłej (dosyć zamożnej) ciotki przyjechała tzw. Dalsza Część Rodziny- w celu podzielenia spadku. Mam wrażenie, że w takich sytuacjach sprawdza się opinia, że ten, kto najgłośniej płacze na pogrzebach zwykle najgłośniej kłóci się potem o pieniądze. ...aż zmarli przewracają się w mogiłach. Powinni- według mnie przynajmniej. Całe szczęście ominął mnie ten spektakl pod tytułem "Podział łupów". Wolałem trzymać się od tego z daleka, dla własnego spokoju właściwie. Moja siostra opowiadała mi (z wyraźnym podziwem w głosie i uznaniem dla możliwości ludzkiej chciwości), że gdyby nie jej porządki... to ugrupowanie Dalsza Część Rodziny spakowałoby nawet metalowe formy do ciast sprzed jakichś 30-tu lat lub inne rupiecie tego typu. Nie ważne co, byle więcej...

Trochę to przykre. Nie mogę oceniać, ile w tym prawdy... ale będąc świadkiem tych zachowań mam takie wrażenie, że niektórzy z nich przez pół swojego życia udawali miłość, wsparcie czy zwykłą życzliwość tylko ze względu na myśl, ile będą w stanie zyskać po jej odejściu. Pogrzeb, dzień płaczu i załamywania rąk, a potem "umarł król- niech żyje król"... zaraz zleci się stado sępów, by zgarnąć najlepsze, smakowite kąski. Z rodziną- jak w przysłowiu- najlepiej wychodzi się na zdjęciu (i to podobno też nie zawsze). Może jest to mój błąd... że nie jestem pazerny, chciwy. Ale takim koneksjom mówię stanowcze "Wara!", i idę własną ścieżką. Nie posiadam wiele, ale to co mam- mam dzięki sobie, ciężkiej pracy i zaciskaniu pasa. Myślę, że tak zerwane owoce smakują lepiej... i zapewne zdrowiej wysypiam się po nocach.


sobota, 2 marca 2013

Po co się pisze bloga?

Czas jakoś tak szybko mi ostatnio mija. Mam wrażenie, że nie tak dawno temu świętowaliśmy nadejście nowego roku, a tu proszę... już marzec. Wiosna stoi u bram, dziś jest podobno + 18 stopni na dworze. Przez trzy ostatnie tygodnie nic nowego tu nie pisałem... Jakoś nie miałem o czym. Co prawda po głowie chodzi mi kilka tematów, ale takie rzeczy wychodzą zawsze lepiej na świeżo, pod wpływem impulsu lub konkretnego wydarzenia. W przeciwnym razie przypominają trochę gniota lub ciasto z zakalcem- niby fajne, a jednak czuć, że na siłę... 

Tak więc nic nie pisałem. W życiu stabilizacja. Właściwie nie nazwałbym tego nawet stabilizacją. Nie przepadam za tym słowem, bo dla mnie "stabilizacja" kojarzy się jednoznacznie z wyrażeniami typu: nuda, bezruch, komfort; z czymś na zasadzie, że "nic się nie dzieje". A w moim przypadku raczej dzieje się sporo. Wychodzi na to, że nie układanie sobie żadnych noworocznych postanowień to jednak dobra strategia. W przeciwnym razie zamknąłbym się w sztywnych ramach listy rzeczy do odhaczenia. W przypadku, gdyby czegoś nie udało mi się osiągnąć pozostałoby tylko denerwowanie się na samego siebie: "mogłem, a nie zrobiłem". A tak- mam przestrzeń i pole do popisu. Tak więc znowu dużo czytam, szukam nowej muzyki, tworzę trochę własnej, nadrobiłem zaległości filmowe, łażę na koncerty, ukulturalniam się, zacząłem nawet robić porządek z zębami: udałem się do dentysty (sic!).

W nowym roku miałem tylko jedno postanowienie: starać się rozprzestrzeniać wokół siebie jak najwięcej dobrej energii. No i teraz dzieje się tak, że mam z tego niezłą radochę. Jak w powiedzonku: "praca się zwraca". Los jakoś sprzyja, decyzje które podjąłem wcześniej okazują się być trafione, otacza mnie szereg ludzkich wzmacniaczy, nie nudzę się, czuję się dobrze z samym sobą i... chyba nie mam powodów do narzekań. Jest git.

Założyłem tego bloga prawie trzy lata temu. W sumie jako pewną deskę ratunku- moje życie pełne było martwych, nie rozwiązanych spraw, z którymi nie umiałem sobie poradzić. To było najgorsze pół roku jakie pamiętam: nie miałem pracy, celu, czułem się wypalony i osamotniony, wszystko się sypało- czegokolwiek bym nie dotknął. No i po raz kolejny okazało się, że pisanie jest dla mnie najlepszą formą autoterapii. Mogę wykrzyczeć każdą rzecz, jaka leży mi na sercu, o czymś opowiedzieć i to tak, jak nie umiałbym przekazać pewnie w zwykłej rozmowie. Pomyślałem też, że być może zdarzy się tak, że mogę tym blogiem nawet komuś pomóc. Zachęcić do testowania nowych rzeczy, muzyki, książek czy filmów, ruszenia tyłka sprzed telewizora, odejścia z bajkowego świata TEfauENu jakiejś anonimowej osobie o podobnych rozterkach, podejściu do życia. Nie wiem, jak jest... ale licznik w prawym górnym rogu ekranu wskazuje prawie 8000 wejść na tą stronę. Więc chyba jednak ktoś to czyta i zagląda. Za co dziękuję. 

Podobno żywotność tego typu stron wynosi mniej więcej trzy lata. Czyli, że zbliżamy się do końca? Pewnie nie. Ale z dzisiejszej perspektywy myślę, że chyba dobrze jest czasem nie mieć tematów do pisania. Posiadać moment, w którym wszystko jest zwyczajnie i po prostu OK. Bez powodów do narzekań i ględzenia. Hmm, jutro są moje 28' urodziny. Więc życzę wszystkiego najlepszego, i sobie, i Wam.