Kiedy mam w głowie wyjazd w rodzinne strony, zawsze planuję: będę chodził na spacery, wybiorę się do lasu lub nad rzekę, odwiedzę "moje" miejsca, spotkam się z wszystkimi przyjaciółmi, którzy tam zostali. Planuję, rozkminiam, układam strategie... i przeważnie wychodzi z tego przysłowiowa dupa blada. Tak samo i tym razem. Większą część soboty i niedzieli odsypiałem ostatnie 10/12'to godzinne maratony w pracy. Mimo tego i tak samopoczuciem nie różniłem się od stanu zombie na głodzie kofeinowym- tym mocniej więc nie chciało mi się samemu włóczyć po okolicy. Samemu, bo F. nie dał rady (lub żona mu nie pozwoliła), a Piękny Tomasz zasuwa z kolei przy remoncie domu (do tego stan gotowości trwa: niedługo na świat ma przyjść "dziedzic" w osobie własnej). Jedynie z K. się udało.
Tak więc można powiedzieć, że całe te trzy dni opierdzielałem się ile wlezie. Ale chyba było mi to po prostu bardzo potrzebne. W poniedziałek załatwiłem wszystkie zaległe sprawy i wróciłem wieczorem do Wielkiego Miasta. Z plecakiem pełnym słoików (tak: jestem Słoikiem). Ten kto nie jest, zwykle nie je... i zazdrości. Kiedy już docieram na miejsce, zawsze okazuje się, że oprócz słoików przywożę ze sobą Dym Papierosowy. W niesłychanie skondensowanej postaci. Tak to jest, kiedy ma się rodziców palaczy. Smród nikotyny jest więc wszędzie: na spodniach, na skórze, na włosach: ciężko w to może uwierzyć, ale wszystko tym przesiąka, nawet bielizna i skarpety (tak, powąchałem!). Koszmar. Pierwsze kroki i każdy jeden ciuch ląduje w pralce. A ja pod prysznicem. Czasem naprawdę cieszę się, że w pubach nie można już palić.
Oprócz dymu z fajek, przywożę ze sobą do Wielkiego Miasta coś jeszcze: CISZĘ. Tego elementu bardzo mi tu brakuje. Jak bardzo? To przeważnie umiem docenić dopiero, gdy tą ciszę napotkam właśnie w Moim Prawdziwym Domu. Kiedy włóczę się po okolicy, kiedy rejestruję odgłosy nocy, nudzę się przed kompem, lub zwyczajnie/niezwyczajnie nic nie robię...
Ostatnio mocno potrzebuję CISZY. Moje myśli mi jej nie dają. Obecnie mają gonitwę i walczą o każdą minutę usilnej dominacji. Nawet teraz. Grabaż z Pidżamy Porno mógłby zaśpiewać pamiętne: "Minęła godzina dwunasta" z płyty Złodzieje zapalniczek- na zegarku jest 00:47, a ja błądzę w głowie. W piątek wracałem z pracy w kiepskim nastroju. Kończy mi się cierpliwość i motywacja. Bo ile można z siebie dawać za psie pieniądze (nadal Reprezentuję Biedę), w zamian dostając jedynie puste obietnice i awansów-mgieł miraże? Za pasem czeka też przeprowadzka. Tak więc jak to zwykle bywa: wszystko na raz. Powinny pojawić się jeszcze jakieś nieprzewidziane małe katastrofy, ale może lepiej już nie będę wywoływać wilka z lasu? Chyba zdążyłem już przyzwyczaić się do karmy. Czekają mnie po prostu liczne zmiany. A z tym zwykle bywa tak, że te małe katastrofy okazują się na koniec przeradzać w całkiem nie małe zwycięstwa. Amen!
PS. Zacząłem znowu biegać. Trenuję do pierwszej, oficjalnej 5-o kilometróweczki w tym sezonie. Bieg już za kilka dni, 3 maja. Spróbuję porwać się na rekord życiowy, więc można trzymać kciuki. Aha, spotkałem też niedawno Włóczykija. A skoro wrócił Włóczykij- powróciła też Wiosna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz