Po przebudzeniu wstaję bez ociągania i przywieram nosem do okna. Oczywiście pada, i to całkiem ostro. Przez głowę przebiega mi ciąg myśli. A może sobie jednak darować ten bieg? Przecież pada, na bank się przeziębię. I zaraz potem robi mi się szkoda tych dwóch tygodni wysiłku i wylanego potu. Jeszcze się wypogodzi. Robię sobie kawę, jem lekkie śniadanie. Pół godziny później biorę spodenki, ubieram sportową, czarną bluzę i na to wciągam białą koszulkę techniczną zawodów z pakietu startowego. Wciskam się w bojówki, naciągam bluzę z kapturem. Zakładam moje buty do biegania i lecę w deszczu na tramwaj.
Gapię się bezmyślnie w okno. Podejrzewam, że z uwagi na pogodę będzie niska frekwencja. Bo przecież komu normalnemu by się chciało biegać w deszczu i takiej zimnicy? Z każdym kolejnym przystankiem do środka tramwaju wchodzi jednak coraz więcej zawodników i robi mi się jakoś raźniej. Mimo deszczu- wszyscy gotowi, zdeterminowani. Już wiem, że jednak nie zrezygnuję. Na linii startu czeka na mnie M. i chwilę rozmawiamy. Ściągam bluzę oraz bojówki, po czym do koszulki technicznej przypinam czterema agrafkami mój numer startowy: 1153. Rozgrzewam się i dołączam do tłumu na starcie.
Rozglądam się po twarzach biegaczy. Przekrój kobiet oraz mężczyzn, od uczniów i studentów po ludzi podchodzących już pod pięćdziesiątkę na liczniku: wszyscy skupieni, skoncentrowani. Nieliczne rozmowy cichną. Każdy rozgrzewa się po swojemu. Ja również się "wyłączam": wykonuję ostatnie ćwiczenia przed biegiem, masuję mięśnie. Do moich uszu dociera jeszcze tylko głos spikera wydzierającego się do mikrofonu, że pobiegnie z nami Donald Tusk. Słyszę końcowe odliczanie, punkt 11:00 na zegarku, strzał w powietrze i startujemy.
Tłum powoli zaczyna wylewać się przez linię startową. Krok po kroku, coraz szybciej, coraz sprawniej. Chód przekształca się w szybki marsz, potem trucht. Wreszcie przekraczam bramkę. Czip zainstalowany przy moim numerze zawodnika właśnie się uaktywnia i od tej chwili liczy się dla mnie każda sekunda. Przyśpieszam, nucąc w głowie początkowy motyw perkusji z piosenki zespołu KoRn pt: "It's on!". To taki mój sprawdzony patent: reguluję pod jej rytm mój bieg oraz szybkość oddechu. O dziwo: nie ma tłoku na pierwszych metrach. Znajduję sobie przestrzeń i staram się wymijać kolejnych zawodników. Nadal pada deszcz, ale to już bez znaczenia. Nie bardzo wiem, co jest przede mną: widzę tylko zlewające się morze białych, pulsujących w rytmie biegu koszulek. Co chwilę słyszę bluzgi oraz przekleństwa gdzieś po bokach, gdy ludzie wpadają po kostki w kałuże. Dwa ostre zakręty w lewo, potem jeden w prawo. Mijam budynek Sejmu i mam ochotę się zaśmiać krzywo: niespecjalnie polityczny ze mnie gościu. Kolejny ciasny zakręt, ale znów udaje mi się wyminąć spory tłum. Start nie należy do łatwych: cały czas stromo pod górę, nachylenie jakieś 30 stopni. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak będzie wyglądać 3/4 trasy...
Wreszcie skręcamy w Aleje Ujazdowskie. Przed nami pierwsza długa prosta. Jest szansa na rozwinięcie prędkości. Zawodnicy przerzedzają się: jest sporo miejsca, więc decyduję się na atak- mimo, że nadal zasuwamy ostro pod górę. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zaczynam oddychać szybciej i zmuszam mięśnie do większego wysiłku. W poprzednich zawodach zawsze "podczepiałem się" pod innego zawodnika biegnącego podobnym tempem. To dobra, przyjemna taktyka. Masz wtedy pełną swobodę i skupiasz się tak naprawdę tylko na komforcie biegu: "myśli" za Ciebie inny biegacz. To on wyznacza Ci rytm, pęd. Tym razem nie decyduję się na taki manewr i przyspieszam. Myślę cały czas o wyniku, o nowym rekordzie. Pierdolona ambicja.
Zakręt w lewo i widzę kolejną długą prostą. Lecimy wzdłuż Agrykoli i Szwoleżerów. Cały czas stromo, cały czas pod górę. Czuję, że wpadam w rytm. Zawsze wtedy wyłączam się na to, co dzieje się obok mnie. To dziwny stan, ale bardzo go lubię. Organizm zaczyna działać jak sprawna maszyna: oddycham automatycznie, a mięśnie same wykonują swoją pracę. Przestaję wtedy MYŚLEĆ o biegu i mam chwilę dla siebie. Zamykam się na zewnętrzne bodźce. Krążę w głowie po różnych, może trochę dziwnych (ze względu na sytuację) tematach. Czasami rozmyślam o tym, jak potoczyło się moje życie. Czasami o muzyce, filmach, czymś co przeczytałem, krajobrazie czy ludziach, jakich mijam po drodze. Wszystko wokół płynie, bezwiednie... A ja biegnę.
Dziwny odgłos wyrywa mnie z błogostanu. Kątem oka widzę, jak jakiś koleś obok zaczyna wymiotować w trakcie biegu. Puszcza pawia, ale nawet na moment nie zwalnia. Szkoda mi go, pewnie nie jego dzień. Albo zjadł za dużo na śniadanie. W jakiś dziwny sposób wybija mnie to z rytmu. Zaczynam myśleć, że ja również jestem już zmęczony. Cały czas pniemy się w górę, i ten fakt nie pozostaje bez znaczenia. Mimo deszczu czuję, że łydki aż pulsują mi z gorąca. Wbiegamy w Czerniakowską i wreszcie kończy się ten wykańczający podbieg. Mój oddech szaleje. Próbuję się uspokoić, ale nie daję rady: łapię chaotycznie powietrze i wiem, że nie jest dobrze. Tabliczka z napisem: 4 KM. Jeszcze tylko jeden...
Wydaję krótki okrzyk, by dodać sobie otuchy. Wbiegamy w Łazienkowską- pamiętam z mapki, że to ostatnia długa prosta, do tego stromo... ale tym razem w dół. Oddech totalnie mi się rozregulował, zaczynam czuć też ucisk gdzieś na czole. Słyszę jak tłum nam kibicuje. Biją brawo, niektórzy zagrzewają nas okrzykami. Jakiś chłopak, który biegnie obok patrzy na mnie i rzuca mi pytanie:
- Wszystko dobrze?
- Powolutku... - wypalam. Nie jest wesoło. Ale nie ma przystawania- lecimy dalej.
Zaczyna się stromy zbieg. Myślę o moim rekordzie. Ambicja nie daje za wygraną. Decyduję się postawić wszystko na jedną kartę. Nie mam już oddechu, ale przyspieszam- pełna moc, prosto w dół. Przecież o to ci chodziło. Po to były te treningi. Odbijaj tylko stopy- teren opada, zrobi resztę za ciebie... Więc biegnę. Widzę tylko pulsujące, białe koszulki- jak przez mgłę. Za zakrętem dostrzegam bramę z napisem META. Kibice krzyczą, klaszczą. Coraz bliżej i bliżej. Tuż przy końcu mam ochotę zwolnić, odpocząć: złapać wreszcie pokonany doszczętnie oddech. Ale nie zatrzymuję się. Czuję, że dostałem ostro po dupie. Teraz pchają mnie już tylko mięśnie. Przekraczam metę i spoglądam na cyfrowy licznik czasu. Nie mam siły się uśmiechnąć, ale już wiem, że cel został osiągnięty.
Za bramką zwalniamy stopniowo. Nikt nawet nie stara się zgrywać twardziela, wszyscy sapią głośno, próbując wyrównać oddech. Przesuwam się nieprzytomnie wraz z tłumem, nawet nie jestem w stanie myśleć. Jakaś dziewczyna przewiesza mi przez szyję pamiątkowy medal, ktoś inny wręcza napój izotoniczny. Wśród kibiców udaje mi się jakimś cudem wypatrzyć M., i schodzę z trasy. M. coś do mnie mówi, odpowiadam- ale nie wiem, co to było. Dopiero po 10 minutach dochodzę do siebie. Ogarniam się, wycieram ręcznikiem twarz zlaną deszczem oraz litrami potu. Przebieram się w ciepłą bluzę i jedziemy do domu.
Tuż po dotarciu dostaję sms z wynikami: 727 miejsce w kategorii open na 5000 biegaczy. Czas- 24min:05sec. Mój nowy, upragniony rekord życiowy. Jakieś 3,5 minuty lepiej niż ostatnio. Udało się. Dopiero wtedy zwracam uwagę na medal. Ładny taki jakiś...
"Forrest" na mecie... |
PS. rozbroił mnie ostatecznie sms z gratulacjami od moich rodziców: "Brawo! Najważniejsze, że jesteś lepszy od Tuska. On leciał aż 25 minut. Buziaki od nas!". Mistrzostwo :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz