piątek, 27 maja 2011

Talk tonight...

Bywa, że czasami dobre intencje nie wystarczają. 

Zresztą- jak można określić tą subtelną granicę, co jest "dobre", a co już "złe"- skoro jest ona tak złudna i pozorna? 
Odgraniczając się jednak od tego: pewne nasze postępowanie (zwłaszcza wobec innych ludzi) zawsze może nieść ze sobą jakiś pożytek, lub przeciwnie- same szkody. Cholernym zaskoczeniem jest, kiedy uświadamiasz sobie, że powodujesz czyjeś cierpienie- mimo starania się, by być jednak po tej "dobrej stronie mocy". 

Nie wiem, czy usprawiedliwienia typu: "no tak, miało miejsce kilka przykrych wydarzeń... ale przecież były i te dobre, pozytywne strony- to o nich należy pamiętać!" mają wtedy jakiś sens... Bo to "dobro/ zło" wcale się nie równoważą (mimo, że panuje obiegowo taka opinia). 

Przykładów jest wiele wokół każdego z nas, wystarczy się rozejrzeć. Co z tego, że np. było się z kimś we wspaniałym, pełnym miłości, 3 letnim związku... gdy całe jego piękno bywa niweczone czasem dosłownie w kilka minut? I w takich chwilach najlepiej widać, jakie znaczenie mają te dobre wydarzenia... co bierze nad nami górę, i o czym później bardziej pamiętamy? 

Usprawiedliwienia są wspaniałe. Tylko jeszcze nikt nie słyszał, by były one dla kogoś jakąkolwiek uczciwą rekompensatą... Ale tak to już jest. Podobno dobrymi intencjami przedsionek piekła jest wybrukowany...


(...)  I'll never say that I                                       I nigdy nie powiem, że
       Won't ever make you cry.                             nigdy nie sprawię, że będziesz płakać.
       And this I'll say:                                            Ale powiem to:
       I don't know why                                           Nie wiem czemu
       I know I'm leavin'                                           wiem, że odchodzę
       But I'll be back another day...                        Ale wrócę innym razem... 

wtorek, 17 maja 2011

Life in... "Illusion"


Zatęskniło mi się jakoś za tzw. „starymi czasami”. Za sprawą muzyki. 

W moim świecie dźwięków sytuacja ma się tak, że nierzadko potrafię „mordować” jakąś płytę nawet przez miesiąc… prawie do totalnego obrzydzenia. Mało rzeczy kręci mnie tak, jak to poruszanie się pomiędzy ścieżkami piosenek… Umiem słyszeć całość, lub dzielić to na poszczególne partie instrumentów. Zagłębiam się w linie gitar; innym razem basu, lub samej tylko perkusji… 

Pewne zespoły są ze mną przez większość czasu, a z kolei niektóre przydarza mi się „odłożyć na półkę”- nie słucham ich rok, lub dłużej… Przyjemnie jest potem nagle, za sprawą chwili, danego momentu- powrócić do nich… I odkryć jakby na nowo. Dojrzalej, głębiej, intensywniej.

Tym razem padło na Illusion. Dla niewtajemniczonych: jest to polska grupa założona w Gdańsku przez Tomka „Lipę” Lipnickiego (obecnie formacja „Lipali”, wcześniej epizodycznie w Acid Drinkers i Flapjacku), działająca w latach 1992- 1999. Chłopaki nagrali razem 5 rewelacyjnych płyt. Klimatycznie- można by to zaklasyfikować jako hard rock, choć ocierający się o grunge, a czasem nawet trash… 

Zostawmy jednak szufladkowanie. Dla mnie Illusion to było trochę jak objawienie- taki polski odpowiednik Pearl Jamu lub Soundgarden (nie lubię porównań tego typu, no ale… bywa). Odkryłem ich w czasach licealnych- przyciągnął mnie fenomen tego brzmienia, którego na próżno szukać w dzisiejszych wydawnictwach: gitara jakby prosto z „trzewi”, czy nawet wydźwięk „blach” perkusji- unikat… Do tego „Lipa”, który jak chyba mało kto, potrafi śpiewać tym mocnym, niskim głosem- mówiąc mało… a jednocześnie tak wiele- właściwie o sprawach codzienności, ale jakże bliskiej każdemu człowiekowi: potrzebie empatii, bliskości, o upadkach, przemocy i jej bezsensowności. 

Poniżej zamieszczam trzy piosenki- moje najukochańsze… Zachęcam do posłuchania… może ta „tęsknota” okaże się bliska także Wam? 

                                           „Wyrzeźb sam w kamieniu swoją twarz,
                                           pozostaw w skale ślad…
                                           I przytul się do serca matki swej;
                                           I słuchaj szumu drzew…
                                                        Tylko zrozum to
                                                         że ludzie płaczą czystą krwią.
                                                        Tylko zrozum to
                                                         że to Twój los…
                                           Nie możesz być już ślepy jak każdy kret.
                                           Masz widzieć każdy ból.
                                           I bijąc sercem w mur otworzyć drzwi,
                                           by słuchać szumu drzew…
”  



"Choćby jęk"... Tutaj chyba najbardziej ujawnia się magia tekstów "Lipy"... Czyli mało... a jednak jak WIELE.



"Cierń", na koniec... Pozycja obowiązkowa.


Illusion już nie nagrywa (chociaż podobno mają dać latem 2011 kilka koncertów w dawnym składzie). Tomek Lipnicki założył wprawdzie własną formację „Lipali”, stylistycznie bardzo zbliżoną… ale to po prostu już nie to samo. I w takich momentach właśnie ogarnia mnie ta tęsknota… za tymi czasami, dźwiękami, klimatem, i śpiewaniem o „czymś”. Gdy mimo „gorszych” osiągów brzmieniowych niż obecnie- i tak bije to na głowę wszystkie te sztucznie wymuskane, upiększone i przefiltrowane komputerowo współczesne wypociny.

Może tym, za czym tak tęsknię- to po prostu smak beztroski, który kojarzy mi się z tymi brzmieniami, czy nawet ogólniakiem? Jak pięknie byłoby znów mieć 17 lat- poznawać wszystko na nowo, smakować sytuacje, chłonąć niezmierzone, dawać się zaskoczyć, być ufnym, wierzyć w świat, potrafić czuć i kochać… Tak szczerze, czystym sercem…  Niewinnie, otwarcie, bez zahamowań i ograniczeń. 

A może to właśnie była jedynie tylko „Illusion”...? 


PS. Jadę jutro na Kortowiadę, czyli sławne, olsztyńskie juwenalia. Trzymajcie, proszę kciuki za moją wątrobę… 

sobota, 14 maja 2011

To jest ten kraj...

    „To jest ten kraj, popatrz, popatrz, popatrz sam…
To jest ten kraj, kochanie- dobrze go znam”   

Wczorajszego dnia poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy. Tydzień wcześniej znalazłem w sieci dość obiecującą ofertę- oto prężnie rozwijająca firma poszukuje pracowników: kreatywne stanowisko, kuszące zarobki, rozwój i etc. Jednym słowem- coś dla mnie. Złożyłem aplikację; jakiś czas później otrzymałem telefon z zaproszeniem na spotkanie. Stawiłem się na miejsce- okazało się, że siedziba tej „prężnie rozwijającej się firmy” to dwa pokoje w stanie mocno zaawansowanego remontu; a sympatyczny człowiek zajmujący się rekrutacją sprawiał wrażenie urzędującego w tym miejscu za karę. Robił chyba wszystko, byle tylko nie odwzajemniać kontaktu wzrokowego... Możliwe, że sam nie wiedział, po co tam jest.

Dość szybko zorientowałem się, że właściwie 90% treści tego ogłoszenia nie ma zupełnie nic wspólnego z szarą rzeczywistością. Po 30 minutach rozmowy, przyszła kolej na moje pytania. Niestety, Pan Manager nie potrafił mi powiedzieć nawet, kiedy firma planuje rozpocząć działalność ( „… ech, wie Pann… nooo możliwe, że za dwa tygodnie… lub za miesiąc… trudno to teraz określić” ), zaczął się pocić i lekko zacinać, gdy pytałem o szkolenie, pensję, umowę, założenia biznesowe, koncepcję pracy itd. Pod koniec tego żenującego spektaklu naprawdę musiałem powstrzymywać się, by nie wybuchnąć śmiechem… Zwłaszcza, że mocno już czerwona z wysiłku twarz mojego rozmówcy zaczynała przypominać duszącego się na koklusz noworodka.
Skończyło się na tym, ze zamiast ustawowego „oddzwonimy do Pana”- to ja obiecałem  skontaktować się z nim w tej sprawie, gdy Pan Menago będzie już zorientowany w sytuacji i wyśle mi maila z konkretami ( m. in. z datą startu firmy i ewentualnym terminem szkolenia ).

Raczej podziękuję…

To doświadczenie jest trochę taką tragikomedią. Uzmysłowiło mi po raz kolejny, że nasza  Polska to kraj absurdu i totalnej paranoi. Gdzie dorosłym, wykształconym ludziom, chcącym tylko się rozwijać i w miarę godnie żyć, proponuje się pracę najlepiej za darmo, w wymiarze 10 i więcej godzin przez 6 dni w tygodniu.

A ty, szary obywatelu- haruj jak wół, pracuj też w domu, dokształcaj się cały czas, bądź dyspozycyjny, kreatywny, innowacyjny. Nie masz prawa mieć oczekiwań, żądań- ciesz się, że pracujesz. Nie podoba się? Nie ma sprawy- na twoje miejsce i tak znajdzie się kolejny, tańszy model do zastąpienia, posłuszny, podporządkowany i służalczy.

To co się dzieje w tym kraju, to jakieś chore przedstawienie. Tutaj dąży się do tego, by zamiast normalnego, zdrowego, realnie myślącego człowieka, który też chce żyć- uzyskać taką bateryjkę, bezwolny i bezrozumny automacik, nie zadający pytań i niezdolny do sprzeciwu. Zewsząd bombarduje się nas wizją idealnego życia: mając dwadzieścia kilka lat, MUSISZ być świetnie wykształcony (najlepiej ze dwa- nawet trzy fakultety), posiadać doświadczenie, robić karierę, mieć cudnego partnera, wychowywać dzieci, być non stop na czasie, orientować się i specjalizować w każdej dziedzinie. 

A ja pytam się: jakim cudem? W jaki sposób masz czuć się spełniony, i pogodzić wszystko: gdy np. pracujesz 10 godzin dziennie za beznadziejne pieniądze, bez prawa do odpoczynku? Do tego przecież MUSISZ mieć rodzinę, znaleźć czas na wychowanie dzieci, realizację własnych pasji, dokształcanie się itd. Aha: zapomniałem, że należy też poświęcać uwagę swojemu partnerowi/ partnerce, i mimo całego tego stresu, pędu i chaosu mieć siłę na wcielanie się co noc w demona seksu- bo za trzy lata nawet się nie obejrzysz, a jedyne co będziesz mieć z nim wspólnego, to papiery rozwodowe, zaniedbane dzieci i ewentualne długi.

Piękna polska wizja szczęśliwego życia.

Rok temu przez trzy tygodnie miałem okazję pozwiedzać sobie zachodnią Europę. Zobaczyłem, jak się żyje w Niemczech, we Francji, Hiszpanii, Portugalii… Tam ludzie również pracują… ale mają też czas na zwykłe życie: na odpoczynek, spędzenie czasu z rodziną, posiedzenie w kawiarni itd. Nie są tacy stale spięci, zaszczuci i zestresowani jak my, Polacy. To widać na każdym kroku. Chodzą powoli, wyluzowani, uśmiechnięci, zadowoleni, serdeczni…

Im dłużej obserwuję to wszystko, tym coraz częściej nasuwa mi się jeden wniosek. Nie odpowiada mi taka rzeczywistość. Taki model, styl życia, jaki proponuje nam ten rząd, i to społeczeństwo. Jaki jest nawet sens mordowania się przez minimum pięć lat ze studiami, kiedy po ich ukończeniu jedynym, czego możesz oczekiwać, to kiepska praca za jeszcze gorsze pieniądze? Lub w alternatywie: zasilenie szeregów bezrobotnych...

Do końca studiów został mi rok. Jeśli nic w tym kraju nie ulegnie zmianie: pakuję się, i uciekam za granicę. Nie jest mi do niczego potrzebny rzekomy prestiż polskiej „kariery”, kiedy nawet w takiej Anglii zwykły, przysłowiowy „pomywacz garów” zarabia czasem więcej, niż niejeden „Pan Manager” tutaj…

Nie chcę za niczym gonić. Chcę jedynie czuć, że żyję. Że to co robię- ma sens. I że nie muszę miesiąc w miesiąc liczyć grosza za groszem. 


Na podsumowanie: „Jest super”, z repertuaru T. Love. Piosenka z 1997 roku. Śmieszne, że minęło 14 lat od daty jej powstania, a jest ona nadal w pełni aktualna... 
I te jakże wymowne, „przyklejone” uśmiechy... To właśnie kwintesencja tego kraju.

Link do odpalenia, o tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=kfH1hxvAN30 Enjoy!







poniedziałek, 9 maja 2011

Demony złych emocji

Ostatnio bardzo wiele rozmyślałem o czymś takim, jak przebaczenie. Temat ten właściwie nie daje mi spokoju- zaczęło się od momentu mojego wyjazdu w rodzinne strony (patrz: post z 17 kwietnia 2011), a teraz podąża za mną niemal lawinowo, przypominając o sobie prawie na każdym kroku. To jest trochę jak tryby dobrze naoliwionej maszyny- która raz uruchomiona, jest już nie do zatrzymania. Aż do momentu wypełnienia swojego zadania.

Przebaczenie samo ścieżkami nie chodzi. Dziś już nie mam wątpliwości, że jest ono jednym z najsilniejszych klientów na tej ścieżce- jednak dotarcie do niego wymaga naprawdę wiele zachodu, cierpliwości oraz poszukiwań. Jest jeszcze jeden warunek: po drodze trzeba zmierzyć się i pokonać w dość nierównej walce trzech innych, bardzo podstępnych i sprytnych „klientów”. Do grona owych czarnych charakterów należą: Przywiązanie, Gniew i Nienawiść. Działają zwykle zespołowo, wzajemnie się uzupełniając i dbając, by zapewnić nam pełen atrakcji, długotrwały festiwal negatywnych emocji. Same w sobie zaś, przypominają takiego potwora, rodem z filmów animowanych. Kiedy się nam ukazują, starają się zawsze wyglądać przerażająco: złe oczyska, minimum sześć metrów wysokości, mięśnie ze stali, pazury, kolce, paszcza pełna kłów i łapska- które gdy już złapią- na pewno nigdy nie wypuszczą…

W rzeczywistości jest to miraż. Tworzony przez nie, by ukryć prawdziwą naturę: zjawiska słabego, nieporadnego, pełnego kompleksów, niedowartościowanego, i … pustego w środku. Gdy raz podetnie się mu nogi- w jednej chwili z olbrzymiego monstrum zmienia się w małe, szczekające, nieporadne zwierzątko, które ucieka wtedy w popłochu z pola walki- aż się za nim kurzy. Ale taka jest jego natura. Jednego nie da się mu też odmówić- cierpliwości. Bo pokonane ucieknie. Ale schowa się, i będzie znów powoli rosnąć w siłę, czekając na ponowną okazję do zaatakowania i „umilenia” nam czasu swoją obecnością.

Wszystkie te monstra dorwały się do mnie jakiś czas temu- każde niemal z zupełnie innej strony. Ponad rok próbowałem zrobić wszystko, by załagodzić lub rozwiązać pewien konflikt, którego właściwie nawet nie wywołałem- a mimo to stałem się jedną z jego stron. Że tak powiem: „genetycznie”. Zebrałem się więc w końcu, i pojechałem do domu, stawić dzielnie czoła wyzwaniu. Jedna rozmowa, druga… I nagle to do mnie dotarło.

Całe to ognisko zapalne spędzało mi sen z powiek przez okrągły rok. Czas parł do przodu z nieubłaganą szybkością, a wraz z nim rosło we mnie moje ( „przecież w pełni sprawiedliwe i uzasadnione” ) poczucie zaznanych krzywd, straty, wewnętrznego bólu, gniewu. Naprawdę niezły bullshit.

Szło to wszystko w parze z frustracją- powodowaną przez bezsilność… oraz bardzo komfortowe, choć mało eleganckie wygodnictwo. Z perspektywy czasu, gdy przyglądamy się takim emocjom (naszej trójce bohaterów: Przywiązaniu, Gniewowi i Nienawiści), łatwo jest zauważyć pewną tendencję. Gdy już raz nas pochwycą- okazuje się, że z całą tą frustracją, nerwami, złością, pretensjami i użalaniem się nad swoją smutną, pełną pożałowania sytuacją- jest nam niezwykle wygodnie, dobrze i przyjemnie.

Bo oto mamy nasz słodki margines bezpiecznego wzbudzania powszechnej litości. Mamy też uniwersalną wymówkę i wytłumaczenie, na każde niepowodzenie- możemy obarczyć winą wszystkich, poza nami samymi. Ponarzekać, zwrócić na nasze pokrzywdzone jestestwo czyjąś uwagę itd.

I jest cudownie. Mimo świadomości, że cały ten jad wysysa naszą energię i dobre samopoczucie. Kiedyś, jeden z moich przyjaciół określił to następująco: „Taka sytuacja przypomina siedzenie po szyję w szambie pełnym gówna: śmierdzi, ale ciepło”.

Wracając do tematu: właśnie podczas jednej z konfliktowych rozmów- dosłownie w ułamku sekundy otworzyły mi się oczy. Oto cała ta chora sytuacja i niemożność jej rozwiązania trwają już tak długo… że właściwie sam zapomniałem lub zatraciłem cel, który byłby rekompensatą tego mojego niezadowolenia. Czy był w ogóle jakikolwiek cel? Jak miałby wyglądać? Gdzie jest ta upragniona granica, i jakie słowa lub czyny mogłyby ją urzeczywistnić?

I jest pat. Może nawet kapitulacja. Bo nagle okazuje się, że cały ten gniew, frustracja, nerwy, wypominanie- jest totalnie pozbawiony sensu. Nikt na tym nie korzysta. Totalna strata czasu, zdrowia, czystego poglądu, i zwykłej, codziennej radości życia. W jednym momencie opuściłem broń. I nagle zszedł ze mnie cały ten balast, jaki z takim uporem sam na własne życzenie dźwigałem. Przebaczyłem. Komuś, ale przede wszystkim chyba sobie samemu.

Przeszkadzające uczucia są prawdziwymi mistrzami kamuflażu i konspiracji. To one załamują nasze spojrzenie, i tą umiejętność trzeźwego oceniania sytuacji. Widzimy- ale nie dostrzegamy; subtelna różnica. Zamiast z pełną świadomością doświadczać esencji, istoty danej rzeczy- otaczamy się fatamorganą zakrzywionej wygodną dla nas perspektywą cierpienia.

Jest to całkowicie irracjonalne, i poniekąd sprzeczne z jakąkolwiek logiką. Długotrwały wpływ takich zjawisk na życie ludzi jest wprost niszczący. To zaburza perspektywę. Nagle, cały ten gniew, nienawiść i złość uderza- wytrwale, stanowczo i tak długo, aż sami zapomnimy, jakie mieliśmy plany, cele oraz co to znaczy właściwie szczera radość… Poczucie więzi, bliskości, dobre emocje, wspomnienia- to wszystko zasłania kurtyna zjawiska, które nie jest nawet warte poświęcania mu jednej chwili z życia.

Nie mówię tu czegoś w stylu orędzia z czasów dzieci kwiatów: "miłość, pokój, nadstawmy drugi policzek"... Bo bywają w życiu różne sytuacje. Ludzie potrafią się ranić naprawdę głęboko, z premedytacją.
Tym, co mam na myśli, jest to, aby po prostu cały czas starać się zachować na tyle przytomności, by nie stracić możliwości postrzegania prawdziwego stanu zjawisk. By zdawać sobie sprawę, że bardzo często te złe, negatywne emocje, jakie nami targają- to puste zjawiska, wkradające się do naszych głów i próbujące zafałszować rzeczywistość. Uzyskać nad nami kontrolę- karmiąc jadem i odbierając siłę, piękno oraz energię.

W jednym z filmów, bohater wypowiada takie oto słowa: „jest pewna wielka rzecz, za którą możemy być wdzięczni. I wydaje mi się, że nie musisz tego nazywać Bogiem… Ale kiedy przebaczasz- wtedy kochasz. A kiedy kochasz, Boża światłość spływa na ciebie”.

Myślę, że nawet nie trzeba rozpatrywać tego zdania w „boskich” kategoriach. Tu po prostu chodzi o jedną istotną rzecz… Gdy się wybacza… wydarza się dobro. A ono jest  najważniejszym, co może pochodzić od człowieka.

PS.  Czasem słowa są po prostu zbędne, posłuchajcie:




czwartek, 28 kwietnia 2011

O magii pewnych ludzi


         „U mnie jest noc, przywykłem do niej już…
Cichy twój głos dochodzi jak ze snu.
Piszę znów list, i słucham paru płyt..”



Chyba każdy ma (lub miał) przyjaciela, który jest gdzieś na samym szczycie pewnej hierarchii pod względem wartości i znaczy dla nas więcej, niż inne osoby z naszego najbliższego otoczenia. Mam tu na myśli kogoś, kto trwał z nami i w najlepszych, i tych najgorszych momentach; kto otwierał oczy na to „nieznane”, popychał sprawy do przodu, wyciągał dłoń… gdy inne znikały. Jednocześnie stawał się po prostu stałą częścią naszego życia- wrastając w nie z taką siłą, której nie mogą zniszczyć znaki czasu…

Z moim przyjacielem spotkałem się po ponad dwóch latach niewidzenia, przerywanego jedynie sporadycznymi kontaktami smsowymi- w miejscu do tego chyba najodpowiedniejszym: na łące, o której pisałem w poprzednim poście. Mimo upływu czasu, dosłownie w ułamku sekundy ujawniło się całe nasze „braterstwo krwi”. Gdy dotarł na miejsce, zlustrował mnie tylko jednym krótkim spojrzeniem, po czym stwierdził: „Oj, stary- chyba dokładnie wiem, co się u ciebie dzieje, i co przeżywasz”. I wiedział w stu procentach… nie musiałem mówić nawet słowa.

Dziś postaram się przenieść Was w pewne magiczne miejsce- do pokoju na ul. Kopernika. Byście jednak poczuli ten klimat muszę o coś poprosić: jeśli czytacie to w środku dnia, w przerwie między zajęciami, w pracy, pośpiechu- natychmiast przestańcie. I wróćcie tu po godzinie 21. Przygaście światło, zapalcie świeczkę lub dwie, i zaparzcie sobie kubek herbaty (polecam posłodzić ją miodem i dodać plaster cytryny). Już? Odpalcie jeszcze tylko to:




… i zaczynamy!

Mojego „brata krwi” poznałem w I klasie ogólniaka… Oto wraz z kilkoma kolegami- będąc w szczytowym momencie fascynacji Metallicą, Nirvaną, Mansonem, itp.- postanowiliśmy stworzyć zespół. Dostaliśmy pozwolenie od dyrektora na korzystanie  do woli ze szkolnego sprzętu nagłaśniającego; do tego kumpel obiecał, że przyprowadzi swojego znajomego, który rzekomo świetnie gra na gitarze.

Wieczorem w końcu go zobaczyłem: chudzielec w czarnym, rozciągniętym swetrze, na szyi koraliki i rzemyki. Siedział sobie w kucki, na nikogo nie zwracając najmniejszej uwagi i próbował zagrać na swoim Les Paulu z pamięci jakąś piosenkę Pearl Jamu… Pomyślałem: „jaki dziwny koleś; siedzi i gra sobie tylko- chyba wszystkich ma totalnie w dupie”… I tyle.

Próba minęła, ale złapał mnie następnego dnia gdzieś na korytarzu i spytał: „Hej, kumpel mówił mi, ze znasz się na fotografii- może zgadamy się na jakiś plener, dałbyś mi kilka rad- co ty na to?”.

Wymyśliliśmy, że pojedziemy na rowerach za miasto. Gdzieś w trasie nagle zatrzymał się i stwierdził, że zna kapitalne miejsce na zdjęcia- trzeba jedynie pokonać na skróty okoliczną łąkę, i ‘voila!

Tak więc: sforsowaliśmy ogrodzenie (ja oczywiście rozwaliłem sobie spodnie), rowery na plecy i… Nigdy tego nie zapomnę. Jakieś 50 minut przedzierania się w totalnym upale przez chaszcze sięgające pasa: był oset, i nierzadko pokrzywy (co ma znaczenie, gdy idzie się w sandałach i spodniach do kolan). Obaj spoceni, z plecakami i tymi rowerami na barkach; nad głowami chmary komarów oraz innych polnych podgryzaczy… rewelacja! Gdzieś w połowie tego odcinka specjalnego- moralnie upokorzony przez matkę naturę, pokąsany i cały poparzony pokrzywami- powiedziałem z wyrzutem: „G.- JA JUŻ KURWA NIGDY Z TOBĄ NIGDZIE WIĘCEJ NIE PÓJDĘ!!!!!!!!”…..

…..  i właściwie od tamtego momentu łaziłem z nim już wszędzie. Imprezy, biwaki, ogniska, pub, próby kapeli, Przystanek Woodstock, Festiwal w Węgorzewie, wypady nad jeziora, włóczęga po okolicach, zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia… Odkrywanie filmów, muzyki, książek, obrazów.

W piwnicy jego domu zmontowaliśmy ciemnię; godzinami potrafiliśmy wywoływać tam zdjęcia (wtedy jeszcze aparaty były analogowe, na kliszę), eksperymentować z rzutnikiem i odczynnikami… a w tle reggae ze starych kaset magnetofonowych. 




Uwielbiałem przesiadywać u niego w pokoju- panował tam kapitalny klimat… Miękkie  fotele, ściany pomalowane na zielono, rośliny, bambusowe żaluzje, instrumenty, stare radio, adapter na płyty winylowe, plakat z Eddie’m Vedderem opartym o plecy Mike’a McCready’ego podczas koncertu… Za oknem wieczór, zaś przy radiu leniwie przeciąga się kot… Lekko przygaszone lampy, w ręku kubek z ciepłą, aromatyczną herbatą, i DAAB lecący z głośników. 




Czas zanikał. Mogliśmy godzinami snuć rozważania filozoficzne, lub milczeć. I nie było to krępujące. On bawił się z kotem, ja czytałem stare wydania „Machiny”- a i tak znajdywaliśmy się dokładnie w tej samej przestrzeni… 



 "Osobnik" na zdjęciu to Pan Globtroter- istota powołana przez nas do życia pewnego wieczoru, pod nagłym dotykiem "iskry bożej" :)



Minęło tyle lat. Każdy z nas poszedł w innym kierunku, bywały okresy milczenia- czasem rok, czasem dwa… A mimo to- zawsze czułem między nami jakieś takie dziwne połączenie umysłów- zdarzało się, że nagle docierał do mnie jakby impuls- i już wiedziałem, że coś się u niego dzieje… To samo w drugą stronę.

Zabawne też, że obaj- niezależnie od siebie- zataczamy mniej więcej podobne kręgi w życiu. Jedyna różnica, to taka, że czasem coś zdarzy się szybciej mi, lub jemu…

„Braterstwo krwi”.

Pewne połączenia nigdy nie umierają. Mogą słabnąć, lub na zmianę rosnąć w siłę… naturalnie dostosowują swoją moc do potrzeb sytuacji. Bywa, że zdają się już nieżywe- by nagle ujawnić się z całą intensywnością w tym najważniejszym momencie.

Osobiście wierzę w działanie karmy, że większość zjawisk definiuje przyczyna i skutek. Szczególnie przekonują mnie o tym moje przyjaźnie… Jak to jest, że czasem spotykamy kogoś, rozmawiamy z nim przez 5 minut- i wydaje się nam, że znamy tą osobę od wielu  lat? Potem okazuje się, że np. odwiedzaliśmy te same miejsca, mijaliśmy się gdzieś na imprezach, łączy nas ta sama historia… Przeznaczenie? Według buddystów, nasze miejsce urodzenia nie jest nigdy przypadkowe. Konkretnie uwarunkowane jest doświadczeniami z naszych poprzednich żyć. Jeśli zaś z pewnymi ludźmi łączą nas bardzo silne więzi miłości, braterstwa czy przyjaźni- możemy spotkać ich ponownie w następnej inkarnacji, gdyż ich losy są połączone trwale z naszymi; przeplatają się… Jestem przekonany, że odnajduję ich na tej ścieżce… Są, trwają, czują.  I chyba nie można tu mówić, że mam po prostu szczęście do ludzi. To coś innego.

Magia.



PS. Jeśli macie takich przyjaciół, z którymi kontakt się urwał… może warto napisać, zadzwonić? Nigdy nie wiadomo, czy nie wyniknie z tego coś dobrego :o)


czwartek, 21 kwietnia 2011

O magii pewnych miejsc


Kiedy po długim czasie nieobecności zjawiam się w rodzinnych stronach, te wizyty zawsze mają kilka tzw. „punktów stałych” na liście atrakcji do wypełnienia. Zaczyna się standardowo, czyli od spędzenia jakiegoś czasu z rodzicami, na rozmowach z nimi (przy czym rozmowy te w zależności od długości mojego pobytu w domu mają różny stopień intensywności). Potem daje o sobie znać pewien niewidzialny (a z zachowania podobny do postaci Małego Głodu z reklam) stwór, znany powszechnie jako Pan Poczucie Obowiązku. 

Pan Poczucie Obowiązku jest charakterny i wymagający- tutaj „nie ma, że nie”- gdy raz się odezwie gdzieś w mojej głowie to wiem już, że da mi spokój dopiero, kiedy się nasyci. Tak więc w przypływie podszeptów owego jegomościa zabieram się czym prędzej do pomocy; wytrzepię dywan, coś tam wysprzątam, załatwię, wyręczę- wszystko ku chwale i pożytku domowników. Po formalnym przybiciu przed lustrem „piątki” z Panem Poczucie Obowiązku zmykam, by spotkać się z przyjaciółmi. Tymi najlepszymi, sprawdzonymi- którzy są ze mną już przez tyle lat od liceum, a mimo to nadal nie mają mnie dosyć;) 

To zadziwiające, kiedy nie widzisz kogoś przez pół roku lub dłużej- a gdy już dochodzi do spotkania- ma się wrażenie, jakby dosłownie dzień wcześniej opróżniło się razem co najmniej skrzynkę czegoś z większą ilością procentów. Tu nigdy nie zalega krępująca cisza, i nigdy nie jest nieswojo. Po prostu wszystko znajduje się dokładnie na swoim miejscu, dopełnia się i zazębia: jak tryby dobrze naoliwionej maszyny. Hmm, zbaczam z tematu (bo „o magii pewnych ludzi” będzie innym razem). 

Ostatnia pozycja z tej listy „punktów stałych” jest dla mnie wyjątkowa. Kiedy mam już czas tylko dla siebie, zabieram plecak, coś do jedzenia, aparat fotograficzny… i ruszam. Pieszo, na rowerze- to bez znaczenia. Wymykam się z miasta, by odwiedzić te najcenniejsze dla mnie, tzw. TYLKO MOJE MIEJSCA. 

Wydaje mi się, że chyba każdy powinien mieć coś takiego- gdzieś, gdzie nikt nie chodzi; z dala od zgiełku miast, chaosu ludzkich spraw, problemów, spojrzeń natrętnych oczu...

Mam kilka takich miejsc: niektóre są nad rzeką, inne nad jeziorem, w lesie, przy zapomnianych ścieżkach… Jest jednak jedno wyjątkowe, które ma już chyba swoje stałe siedlisko gdzieś w głębi mojego serca. 

Dojście tam zajmuje mi zawsze trochę czasu- trzeba zostawić za sobą miasto, przejść jakiś kawałek wylotówką, minąć pola uprawne i skręcić w mało widoczną, piaszczystą dróżkę. Pierwsze wrażenie nie napawa optymizmem- brudna ścieżyna, gdzieniegdzie śmieci, odpadki. W oddali straszy stary, poniemiecki bunkier z czasów II Wojny Światowej; nawet drzewa wydają się  jakby wrogie, groźne i nieprzychylne. Czasem myślę, że być może to właśnie te pozory sprawiły, że rzadko kto tam zagląda. Z czego mocno się cieszę- bo wystarczy minąć bunkier by TO zobaczyć. 

Nagle wyrasta przed oczami coś wspaniałego: wielkie pole, dalej łąka i pagórek- zupełnie niewidoczny od strony ulicy (magia!). Kiedy się na niego wejdzie i odwróci o 180 stopni- gdzieś daleko, na dole rozciąga się całe miasto, z tej perspektywy małe… oddalone. W około niczym nie ogarnięta przestrzeń: tylko lasy, zboże, ścieżki. Jedynymi dźwiękami, które słychać są: szum wiatru, kłosów, drzew, traw,  głosy ptaków. Nie jeżdżą tędy samochody, zaś spotkanie żywej duszy graniczy z cudem…




Czasami mówi się o miejscach, które posiadają jakąś moc. Nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, ale z całą powagą mogę powiedzieć, że ta polana ma ją definitywnie. I jest to energia chyba najlepszego rodzaju… uleczająca. 

Kiedy tam przebywam, czuję, że choćby nie wiem jakie złe siły świata siedziały na mojej głowie- nagle to wszystko ustępuje. Całkowicie. Wszelkie problemy ulatują, tracą swój potencjał i znikają. To tak, jakby spakować cały chaos natłoku tych ciążących spraw do jednej wielkiej walizki, z którą następnie się tam pojawiasz- zostawiasz ją za sobą, a ona po prostu wyparowuje. I nic już nie ma znaczenia- a gdy wracasz do domu, masz przed sobą czystą, białą kartkę… i tyle energii w sobie, że aż chciałoby się od razu ją zapisać.

Całkowite oczyszczenie...

Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak tam jest, i dlaczego akurat tylko tam. Nie mam pewności, czy wiąże się z tym rzeczywista magia, czy to po prostu jakaś niezmierzona potęga przestrzeni… Lub ta cisza- absolutnie naturalna; taka która pozwala usłyszeć ten najgłębszy, najmocniej ukryty wewnętrzny głos… Daje dojść do głosu myślom, sercu, tej czystej esencji szczerej niewinności, na co dzień zakrytej pod maskami, jakie musimy przybierać. I wszystko staje się klarowne. Niczym nie ograniczone. Wolne.

Gdy siedzę tam, każdy bodziec, zmysł jest maksymalnie wyostrzony. Barwy i zapachy mają większą intensywność. Powietrze, czyste i rześkie aż uderza do głowy. Zwykłe kanapki, zrobione naprędce w domu są niby najlepsza, uroczysta uczta. Tam nawet piwo, lub herbata z termosu zdają się smakować lepiej. A czas… zamiera. 

Mimo, że bywałem tam już setki razy- to miejsce za każdym razem mnie zaskakuje. Niby powinno być niezmienne, bo nie dotyka go ludzka ręka. A zawsze wygląda jakby inaczej… dojrzalej, dostojniej. Wiosną jest wprost przepięknie- wszystko budzi się do życia, kwitnie nowym życiem. Lato przynosi najpiękniejsze zachody słońca. Jesienią ma się wrażenie, że otacza Cię morze… Morze zbóż okolicznych pól. Jego falami dyryguje Pan Wiatr- i jest to widok wprost nie do opisania. Istna wirtuozeria. 

Tak, zdecydowanie jest tam magia. Magia która oczyszcza. Słońce, rozpędzające każdy cień, jaki zalega w duszy. Wiatr, który dodaje siły i sam popycha, by tylko rozłożyć skrzydła. Jest ziemia, która gdyby umiała mówić- opowiedziałaby niejedną historię. Tę głębię po prostu da się tam wyczuć- jest obecna i zaklęta w każdym drzewie, liściu, kłosie i kamieniu...

Mówi się, że są miejsca, gdzie trawa wydaje się być bardziej zielona. Mi chyba udało się takie znaleźć. I chyba już zawsze będę tam powracał. 

Lekarstwa na zło i problemy tego świata są zawsze przy nas, tuż obok- pod ręką. Zadziwiające tylko, jak łatwo o nich zapominamy, zaganiani i zatraceni w zawierusze codzienności…

 
PS. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć, które tam zrobiłem- mam nadzieję, ze się spodobają. Resztę za jakiś czas będzie można obejrzeć tradycyjnie na mojej stronie: http://nuerha85.deviantart.com/








niedziela, 17 kwietnia 2011

Back to the roots...

… czyli powrót do korzeni. Zadziwiające stwierdzenie u kogoś, kto od owych „korzeni” ucieka- byle dalej- już 7 długich lat. Najwyższa pora więc przedstawić głównego bohatera dzisiejszego wpisu: miasto, z którego pochodzę. 

Jeśli pokusić się o jakąś ogólną charakterystykę, można by powiedzieć, że jest to mieścina jakich w Polsce jest wiele. 10 000 mieszkańców, kilka zakładów produkcyjnych, rolnictwo, duży wskaźnik bezrobocia. Pod względem ‘kultury’: kino, biblioteki, świetlica środowiskowa, hala sportowa, basen miejski, oraz twór (inaczej tego nazwać się nie da) który w zawężonym spojrzeniu pretendować może do miana czegoś, co określamy bliżej jako „pub”. 

Historia miasta jest stosunkowo bogata. To podobno stąd pochodził żeglarz, mający rzekomo odkryć Amerykę na długo przed wyprawą Kolumba- nie jest to jednak dostatecznie udowodnione i nadal funkcjonuje w formie legendy- ciekawostki. Podczas I Wojny Światowej zostało całkowicie zniszczone, zaś w okresie 1939 -1945 przebiegała tędy linia frontu; kilkakrotnie przechodziło ono z rąk niemieckich do sowieckich, i na odwrót- widocznym tego znakiem są choćby liczne bunkry, na które natknąć się można w całej okolicy. Niezwykłym miejscem jest też położony na uboczu Cmentarz Żydowski- gdzie do tej pory zachowało się około 100 nagrobków. Mimo upływu lat- przechadzając się tamtędy dosłownie wyczuwalna jest jakaś cząstka dawnej siły i energii. Magia.

Jeśli chodzi o moje spostrzeżenia… Cóż, to bardzo specyficzne miejsce. Miasto autochtonów- każdy się tu rodzi, i każdy umiera. Zmiany zachodzą tutaj rzadko- a jeśli już: na pewno powoli. Bynajmniej nie są to zmiany w jakości poglądów czy myślenia: czasem wydaje mi się, że nawet stare sąsiedzkie waśnie z dawnych lat przekazywane są przelanym jadem z pokolenia na pokolenie. Nie ma tu w ogóle cyrkulacji społeczeństwa- nawet młodzież, która ucieka stąd na studia, nierzadko po ich ukończeniu- z braków pomysłu na dalsze życie powraca tu… by zasilić szeregi bezrobotnych, popadać we frustrację, zniechęcenie; w konsekwencji przejmując konserwatywne poglądy tzw. „reszty” i wtapiając się w tłum- w myśl: „bo tak trzeba”. I tak kisi się ta mieszanka we własnym jadzie, plotkach i tępieniu wszelkich oznak czegokolwiek, co odstaje, lub nie mieści się w przyciasnych szufladkach i katalogach stworzonych lata temu… 

A jednak, jest coś co przyciąga. Tereny poza miastem są przepiękne. Lasy, łąki, zapomniane bunkry, mogiły przydrożne, stare kaplice i domy, pagórki- to wszystko tchnie wspaniałą energią, czymś odległym, a jednocześnie tak powszechnym, że czasem się tego nawet nie zauważa, omija wzrokiem… jakby przyroda i jej wytwory same chciały na własne życzenie skryć się przed spojrzeniem zbyt ciekawskich oczu. Kolejna magia tego miejsca- jeśli się chce, i nauczy patrzeć- wszystko to można dostrzec.

Ostatni miesiąc spędziłem, zamykając się na własne życzenie w 4 ścianach pewnego przytulnego warszawskiego mieszkania… Odgrodziłem się od znajomych, wszelkie kontakty ograniczając niemal do niezbędnego minimum. Pisałem sobie pierwszy rozdział mojej pracy magisterskiej o tatuażach, szukałem muzyki, która ruszyłaby te wszystkie martwe sprawy w moim życiu, czytałem, obejrzałem też stare filmy, które zawsze były dla mnie inspiracją, podporą w trudnych momentach, lub drogowskazem, jakiego obecnie bardzo mi brakuje.

I tak mijał dzień za dniem… Czas płynął, ale nic się nie zmieniało- odpowiedzi nie nadchodziły, a we mnie rosło jedynie poczucie beznadziejności sytuacji, której nie zmieniały nawet owocne i dające powiew „czegoś nowego” zjazdy na studia w Olsztynie.

Parę razy wyłączałem wszystkie sprzęty, gasiłem muzykę, nie korzystałem z internetu... „Być może cisza coś mi podpowie?”. Jest coś dziwnego jednak w warszawskiej „ciszy”. Ta cisza nie koi myśli i nie przynosi spokoju. Drga natrętnie, drąży, pulsuje życiem czegoś, co nie zasypia i nie przestaje szeptać. 

W pewnym momencie nagle doszło to do mnie. Że skoro tyle czasu spędziłem w Warszawie, i nic sensownego nie udało mi się wymyślić- trzeba chyba wyjechać, i zacząć z miejsca, gdzie wszystko miało dla mnie swój początek: do domu, do "ojcowizny"… z której z taką konsekwencją zawsze uciekałem.

Hmm, „dom”… Jakie to względne pojęcie. Zdarza się czasem tak, że esencję tego słowa
odnaleźć można wszędzie: staje się nim stancja, akademik, tworzą go twoi przyjaciele... Bo nie zawsze bywa kolorowo.

Mimo wielu dziwnych myśli- spakowałem się i przyjechałem tu, do tego prawdziwego „domu”… Tam, gdzie moje korzenie, i gdzie wszystko się zaczęło. Jest coś chyba w słowach Roguckiego z Comy, który śpiewał: „ …ziemia ojców ma tę moc, która im po nocach nie da słodko spać”. 

Chyba wszystkie poważne zmiany, przewartościowania, czy poszukiwania odpowiedzi na trudne pytania należy zaczynać z tego punktu wyjścia… nieważne, co nim jest. 

Tak więc wróciłem, jestem tu. Nie wiem, czy to rozwiąże wszystkie moje wątpliwości, czy da mi sensowny drogowskaz… To nie jest istotne. Po prostu próbuję…