… czyli powrót do korzeni. Zadziwiające stwierdzenie u kogoś, kto od owych „korzeni” ucieka- byle dalej- już 7 długich lat. Najwyższa pora więc przedstawić głównego bohatera dzisiejszego wpisu: miasto, z którego pochodzę.
Jeśli pokusić się o jakąś ogólną charakterystykę, można by powiedzieć, że jest to mieścina jakich w Polsce jest wiele. 10 000 mieszkańców, kilka zakładów produkcyjnych, rolnictwo, duży wskaźnik bezrobocia. Pod względem ‘kultury’: kino, biblioteki, świetlica środowiskowa, hala sportowa, basen miejski, oraz twór (inaczej tego nazwać się nie da) który w zawężonym spojrzeniu pretendować może do miana czegoś, co określamy bliżej jako „pub”.
Historia miasta jest stosunkowo bogata. To podobno stąd pochodził żeglarz, mający rzekomo odkryć Amerykę na długo przed wyprawą Kolumba- nie jest to jednak dostatecznie udowodnione i nadal funkcjonuje w formie legendy- ciekawostki. Podczas I Wojny Światowej zostało całkowicie zniszczone, zaś w okresie 1939 -1945 przebiegała tędy linia frontu; kilkakrotnie przechodziło ono z rąk niemieckich do sowieckich, i na odwrót- widocznym tego znakiem są choćby liczne bunkry, na które natknąć się można w całej okolicy. Niezwykłym miejscem jest też położony na uboczu Cmentarz Żydowski- gdzie do tej pory zachowało się około 100 nagrobków. Mimo upływu lat- przechadzając się tamtędy dosłownie wyczuwalna jest jakaś cząstka dawnej siły i energii. Magia.
Jeśli chodzi o moje spostrzeżenia… Cóż, to bardzo specyficzne miejsce. Miasto autochtonów- każdy się tu rodzi, i każdy umiera. Zmiany zachodzą tutaj rzadko- a jeśli już: na pewno powoli. Bynajmniej nie są to zmiany w jakości poglądów czy myślenia: czasem wydaje mi się, że nawet stare sąsiedzkie waśnie z dawnych lat przekazywane są przelanym jadem z pokolenia na pokolenie. Nie ma tu w ogóle cyrkulacji społeczeństwa- nawet młodzież, która ucieka stąd na studia, nierzadko po ich ukończeniu- z braków pomysłu na dalsze życie powraca tu… by zasilić szeregi bezrobotnych, popadać we frustrację, zniechęcenie; w konsekwencji przejmując konserwatywne poglądy tzw. „reszty” i wtapiając się w tłum- w myśl: „bo tak trzeba”. I tak kisi się ta mieszanka we własnym jadzie, plotkach i tępieniu wszelkich oznak czegokolwiek, co odstaje, lub nie mieści się w przyciasnych szufladkach i katalogach stworzonych lata temu…
A jednak, jest coś co przyciąga. Tereny poza miastem są przepiękne. Lasy, łąki, zapomniane bunkry, mogiły przydrożne, stare kaplice i domy, pagórki- to wszystko tchnie wspaniałą energią, czymś odległym, a jednocześnie tak powszechnym, że czasem się tego nawet nie zauważa, omija wzrokiem… jakby przyroda i jej wytwory same chciały na własne życzenie skryć się przed spojrzeniem zbyt ciekawskich oczu. Kolejna magia tego miejsca- jeśli się chce, i nauczy patrzeć- wszystko to można dostrzec.
Ostatni miesiąc spędziłem, zamykając się na własne życzenie w 4 ścianach pewnego przytulnego warszawskiego mieszkania… Odgrodziłem się od znajomych, wszelkie kontakty ograniczając niemal do niezbędnego minimum. Pisałem sobie pierwszy rozdział mojej pracy magisterskiej o tatuażach, szukałem muzyki, która ruszyłaby te wszystkie martwe sprawy w moim życiu, czytałem, obejrzałem też stare filmy, które zawsze były dla mnie inspiracją, podporą w trudnych momentach, lub drogowskazem, jakiego obecnie bardzo mi brakuje.
I tak mijał dzień za dniem… Czas płynął, ale nic się nie zmieniało- odpowiedzi nie nadchodziły, a we mnie rosło jedynie poczucie beznadziejności sytuacji, której nie zmieniały nawet owocne i dające powiew „czegoś nowego” zjazdy na studia w Olsztynie.
Parę razy wyłączałem wszystkie sprzęty, gasiłem muzykę, nie korzystałem z internetu... „Być może cisza coś mi podpowie?”. Jest coś dziwnego jednak w warszawskiej „ciszy”. Ta cisza nie koi myśli i nie przynosi spokoju. Drga natrętnie, drąży, pulsuje życiem czegoś, co nie zasypia i nie przestaje szeptać.
W pewnym momencie nagle doszło to do mnie. Że skoro tyle czasu spędziłem w Warszawie, i nic sensownego nie udało mi się wymyślić- trzeba chyba wyjechać, i zacząć z miejsca, gdzie wszystko miało dla mnie swój początek: do domu, do "ojcowizny"… z której z taką konsekwencją zawsze uciekałem.
Hmm, „dom”… Jakie to względne pojęcie. Zdarza się czasem tak, że esencję tego słowa
odnaleźć można wszędzie: staje się nim stancja, akademik, tworzą go twoi przyjaciele... Bo nie zawsze bywa kolorowo.
Mimo wielu dziwnych myśli- spakowałem się i przyjechałem tu, do tego prawdziwego „domu”… Tam, gdzie moje korzenie, i gdzie wszystko się zaczęło. Jest coś chyba w słowach Roguckiego z Comy, który śpiewał: „ …ziemia ojców ma tę moc, która im po nocach nie da słodko spać”.
Chyba wszystkie poważne zmiany, przewartościowania, czy poszukiwania odpowiedzi na trudne pytania należy zaczynać z tego punktu wyjścia… nieważne, co nim jest.
Tak więc wróciłem, jestem tu. Nie wiem, czy to rozwiąże wszystkie moje wątpliwości, czy da mi sensowny drogowskaz… To nie jest istotne. Po prostu próbuję…
Najmocniej trzymam kciuki!
OdpowiedzUsuńDzięki ;)"Kciuków" nigdy zbyt mało :D
OdpowiedzUsuńWitam
OdpowiedzUsuńTak sobie myślę, że przydało by się tutaj wstawić myśl śp. prof. Kołakowskiego: "(...) większość dzieci chciałaby być dorosłymi, a większość dorosłych chciałaby wrócić do dzieciństwa(...)" Oba pragnienia są przecież zrozumiałe - no bo chodzi o przecież o wolność, której tak bardzo pragną najmłodsi (zazdroszczą jej dorosłym), ale i o bezpieczeństwo, którego tak bardzo brakuje dorosłym i znów chcieliby być tacy "tyci-maleńcy" :)
Szukaj Michał...niech ukojenie nadejdzie!
Gratuluję intuicji L. - jak zwykle zdajesz się trafiać w dychę... Dziwne to wszystko czasem, niby najważniejsze jest to "tu i teraz" na którym powinniśmy się skupiać, dbać by te momenty były dobre i owocne... Kiepsko jedynie, kiedy zamiast stabilnego gruntu mamy ruchomą kładkę- jeden krok w złą stronę i konstrukcja się chwieje. Fajnie by było czasem znów być "tyci"- umieć cieszyć się w pełni i bez skrępowania tym "tu i teraz"... Dzieci to mają; tym starszym niestety ta umiejętność umyka z czasem... Ale trzeba być dobrej myśli. Podobno po każdej burzy wychodzi słońce :)
OdpowiedzUsuń