czwartek, 21 kwietnia 2011

O magii pewnych miejsc


Kiedy po długim czasie nieobecności zjawiam się w rodzinnych stronach, te wizyty zawsze mają kilka tzw. „punktów stałych” na liście atrakcji do wypełnienia. Zaczyna się standardowo, czyli od spędzenia jakiegoś czasu z rodzicami, na rozmowach z nimi (przy czym rozmowy te w zależności od długości mojego pobytu w domu mają różny stopień intensywności). Potem daje o sobie znać pewien niewidzialny (a z zachowania podobny do postaci Małego Głodu z reklam) stwór, znany powszechnie jako Pan Poczucie Obowiązku. 

Pan Poczucie Obowiązku jest charakterny i wymagający- tutaj „nie ma, że nie”- gdy raz się odezwie gdzieś w mojej głowie to wiem już, że da mi spokój dopiero, kiedy się nasyci. Tak więc w przypływie podszeptów owego jegomościa zabieram się czym prędzej do pomocy; wytrzepię dywan, coś tam wysprzątam, załatwię, wyręczę- wszystko ku chwale i pożytku domowników. Po formalnym przybiciu przed lustrem „piątki” z Panem Poczucie Obowiązku zmykam, by spotkać się z przyjaciółmi. Tymi najlepszymi, sprawdzonymi- którzy są ze mną już przez tyle lat od liceum, a mimo to nadal nie mają mnie dosyć;) 

To zadziwiające, kiedy nie widzisz kogoś przez pół roku lub dłużej- a gdy już dochodzi do spotkania- ma się wrażenie, jakby dosłownie dzień wcześniej opróżniło się razem co najmniej skrzynkę czegoś z większą ilością procentów. Tu nigdy nie zalega krępująca cisza, i nigdy nie jest nieswojo. Po prostu wszystko znajduje się dokładnie na swoim miejscu, dopełnia się i zazębia: jak tryby dobrze naoliwionej maszyny. Hmm, zbaczam z tematu (bo „o magii pewnych ludzi” będzie innym razem). 

Ostatnia pozycja z tej listy „punktów stałych” jest dla mnie wyjątkowa. Kiedy mam już czas tylko dla siebie, zabieram plecak, coś do jedzenia, aparat fotograficzny… i ruszam. Pieszo, na rowerze- to bez znaczenia. Wymykam się z miasta, by odwiedzić te najcenniejsze dla mnie, tzw. TYLKO MOJE MIEJSCA. 

Wydaje mi się, że chyba każdy powinien mieć coś takiego- gdzieś, gdzie nikt nie chodzi; z dala od zgiełku miast, chaosu ludzkich spraw, problemów, spojrzeń natrętnych oczu...

Mam kilka takich miejsc: niektóre są nad rzeką, inne nad jeziorem, w lesie, przy zapomnianych ścieżkach… Jest jednak jedno wyjątkowe, które ma już chyba swoje stałe siedlisko gdzieś w głębi mojego serca. 

Dojście tam zajmuje mi zawsze trochę czasu- trzeba zostawić za sobą miasto, przejść jakiś kawałek wylotówką, minąć pola uprawne i skręcić w mało widoczną, piaszczystą dróżkę. Pierwsze wrażenie nie napawa optymizmem- brudna ścieżyna, gdzieniegdzie śmieci, odpadki. W oddali straszy stary, poniemiecki bunkier z czasów II Wojny Światowej; nawet drzewa wydają się  jakby wrogie, groźne i nieprzychylne. Czasem myślę, że być może to właśnie te pozory sprawiły, że rzadko kto tam zagląda. Z czego mocno się cieszę- bo wystarczy minąć bunkier by TO zobaczyć. 

Nagle wyrasta przed oczami coś wspaniałego: wielkie pole, dalej łąka i pagórek- zupełnie niewidoczny od strony ulicy (magia!). Kiedy się na niego wejdzie i odwróci o 180 stopni- gdzieś daleko, na dole rozciąga się całe miasto, z tej perspektywy małe… oddalone. W około niczym nie ogarnięta przestrzeń: tylko lasy, zboże, ścieżki. Jedynymi dźwiękami, które słychać są: szum wiatru, kłosów, drzew, traw,  głosy ptaków. Nie jeżdżą tędy samochody, zaś spotkanie żywej duszy graniczy z cudem…




Czasami mówi się o miejscach, które posiadają jakąś moc. Nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, ale z całą powagą mogę powiedzieć, że ta polana ma ją definitywnie. I jest to energia chyba najlepszego rodzaju… uleczająca. 

Kiedy tam przebywam, czuję, że choćby nie wiem jakie złe siły świata siedziały na mojej głowie- nagle to wszystko ustępuje. Całkowicie. Wszelkie problemy ulatują, tracą swój potencjał i znikają. To tak, jakby spakować cały chaos natłoku tych ciążących spraw do jednej wielkiej walizki, z którą następnie się tam pojawiasz- zostawiasz ją za sobą, a ona po prostu wyparowuje. I nic już nie ma znaczenia- a gdy wracasz do domu, masz przed sobą czystą, białą kartkę… i tyle energii w sobie, że aż chciałoby się od razu ją zapisać.

Całkowite oczyszczenie...

Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak tam jest, i dlaczego akurat tylko tam. Nie mam pewności, czy wiąże się z tym rzeczywista magia, czy to po prostu jakaś niezmierzona potęga przestrzeni… Lub ta cisza- absolutnie naturalna; taka która pozwala usłyszeć ten najgłębszy, najmocniej ukryty wewnętrzny głos… Daje dojść do głosu myślom, sercu, tej czystej esencji szczerej niewinności, na co dzień zakrytej pod maskami, jakie musimy przybierać. I wszystko staje się klarowne. Niczym nie ograniczone. Wolne.

Gdy siedzę tam, każdy bodziec, zmysł jest maksymalnie wyostrzony. Barwy i zapachy mają większą intensywność. Powietrze, czyste i rześkie aż uderza do głowy. Zwykłe kanapki, zrobione naprędce w domu są niby najlepsza, uroczysta uczta. Tam nawet piwo, lub herbata z termosu zdają się smakować lepiej. A czas… zamiera. 

Mimo, że bywałem tam już setki razy- to miejsce za każdym razem mnie zaskakuje. Niby powinno być niezmienne, bo nie dotyka go ludzka ręka. A zawsze wygląda jakby inaczej… dojrzalej, dostojniej. Wiosną jest wprost przepięknie- wszystko budzi się do życia, kwitnie nowym życiem. Lato przynosi najpiękniejsze zachody słońca. Jesienią ma się wrażenie, że otacza Cię morze… Morze zbóż okolicznych pól. Jego falami dyryguje Pan Wiatr- i jest to widok wprost nie do opisania. Istna wirtuozeria. 

Tak, zdecydowanie jest tam magia. Magia która oczyszcza. Słońce, rozpędzające każdy cień, jaki zalega w duszy. Wiatr, który dodaje siły i sam popycha, by tylko rozłożyć skrzydła. Jest ziemia, która gdyby umiała mówić- opowiedziałaby niejedną historię. Tę głębię po prostu da się tam wyczuć- jest obecna i zaklęta w każdym drzewie, liściu, kłosie i kamieniu...

Mówi się, że są miejsca, gdzie trawa wydaje się być bardziej zielona. Mi chyba udało się takie znaleźć. I chyba już zawsze będę tam powracał. 

Lekarstwa na zło i problemy tego świata są zawsze przy nas, tuż obok- pod ręką. Zadziwiające tylko, jak łatwo o nich zapominamy, zaganiani i zatraceni w zawierusze codzienności…

 
PS. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć, które tam zrobiłem- mam nadzieję, ze się spodobają. Resztę za jakiś czas będzie można obejrzeć tradycyjnie na mojej stronie: http://nuerha85.deviantart.com/








2 komentarze:

  1. Zielsko wodniste lubię najbardziej :) I traktor.
    A dzielisz się tym miejscem, czy niespecjalnie? :P
    Kurde, śmiesznie. Też mam takie "Cudne manowce", tuż za Kolnem. Latami tam nie byłam...

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, jak znam życie- to pewnie się okaże, że mówimy o tej samej miejscówce? :P
    Tym "moim" oczywiście się dzielę, choć trzeba przyznać, że nie z każdym. Zabrałem tam kilka osób- takich, które wiedziałem, że je poczują i zakumają. Reklamacji nie było. Były za to rozmowy, te z cyklu długo zapadających w pamięć i wartych poświęcenia na nią każdej godziny... Tak więc, przy okazji jakiejś wizyty w rodzinnych stronach- zapraszam!! :)
    A jeśli chodzi o zdjęcia, to najbardziej dumny jestem z tej trawki czarno- białej, na samej górze. I traktor... :D

    OdpowiedzUsuń