„U mnie jest noc, przywykłem do niej już…
Cichy twój głos dochodzi jak ze snu.
Piszę znów list, i słucham paru płyt..”
Chyba każdy ma (lub miał) przyjaciela, który jest gdzieś na samym szczycie pewnej hierarchii pod względem wartości i znaczy dla nas więcej, niż inne osoby z naszego najbliższego otoczenia. Mam tu na myśli kogoś, kto trwał z nami i w najlepszych, i tych najgorszych momentach; kto otwierał oczy na to „nieznane”, popychał sprawy do przodu, wyciągał dłoń… gdy inne znikały. Jednocześnie stawał się po prostu stałą częścią naszego życia- wrastając w nie z taką siłą, której nie mogą zniszczyć znaki czasu…
Z moim przyjacielem spotkałem się po ponad dwóch latach niewidzenia, przerywanego jedynie sporadycznymi kontaktami smsowymi- w miejscu do tego chyba najodpowiedniejszym: na łące, o której pisałem w poprzednim poście. Mimo upływu czasu, dosłownie w ułamku sekundy ujawniło się całe nasze „braterstwo krwi”. Gdy dotarł na miejsce, zlustrował mnie tylko jednym krótkim spojrzeniem, po czym stwierdził: „Oj, stary- chyba dokładnie wiem, co się u ciebie dzieje, i co przeżywasz”. I wiedział w stu procentach… nie musiałem mówić nawet słowa.
Dziś postaram się przenieść Was w pewne magiczne miejsce- do pokoju na ul. Kopernika. Byście jednak poczuli ten klimat muszę o coś poprosić: jeśli czytacie to w środku dnia, w przerwie między zajęciami, w pracy, pośpiechu- natychmiast przestańcie. I wróćcie tu po godzinie 21. Przygaście światło, zapalcie świeczkę lub dwie, i zaparzcie sobie kubek herbaty (polecam posłodzić ją miodem i dodać plaster cytryny). Już? Odpalcie jeszcze tylko to:
… i zaczynamy!
Mojego „brata krwi” poznałem w I klasie ogólniaka… Oto wraz z kilkoma kolegami- będąc w szczytowym momencie fascynacji Metallicą, Nirvaną, Mansonem, itp.- postanowiliśmy stworzyć zespół. Dostaliśmy pozwolenie od dyrektora na korzystanie do woli ze szkolnego sprzętu nagłaśniającego; do tego kumpel obiecał, że przyprowadzi swojego znajomego, który rzekomo świetnie gra na gitarze.
Wieczorem w końcu go zobaczyłem: chudzielec w czarnym, rozciągniętym swetrze, na szyi koraliki i rzemyki. Siedział sobie w kucki, na nikogo nie zwracając najmniejszej uwagi i próbował zagrać na swoim Les Paulu z pamięci jakąś piosenkę Pearl Jamu… Pomyślałem: „jaki dziwny koleś; siedzi i gra sobie tylko- chyba wszystkich ma totalnie w dupie”… I tyle.
Próba minęła, ale złapał mnie następnego dnia gdzieś na korytarzu i spytał: „Hej, kumpel mówił mi, ze znasz się na fotografii- może zgadamy się na jakiś plener, dałbyś mi kilka rad- co ty na to?”.
Wymyśliliśmy, że pojedziemy na rowerach za miasto. Gdzieś w trasie nagle zatrzymał się i stwierdził, że zna kapitalne miejsce na zdjęcia- trzeba jedynie pokonać na skróty okoliczną łąkę, i ‘voila!
Tak więc: sforsowaliśmy ogrodzenie (ja oczywiście rozwaliłem sobie spodnie), rowery na plecy i… Nigdy tego nie zapomnę. Jakieś 50 minut przedzierania się w totalnym upale przez chaszcze sięgające pasa: był oset, i nierzadko pokrzywy (co ma znaczenie, gdy idzie się w sandałach i spodniach do kolan). Obaj spoceni, z plecakami i tymi rowerami na barkach; nad głowami chmary komarów oraz innych polnych podgryzaczy… rewelacja! Gdzieś w połowie tego odcinka specjalnego- moralnie upokorzony przez matkę naturę, pokąsany i cały poparzony pokrzywami- powiedziałem z wyrzutem: „G.- JA JUŻ KURWA NIGDY Z TOBĄ NIGDZIE WIĘCEJ NIE PÓJDĘ!!!!!!!!”…..
….. i właściwie od tamtego momentu łaziłem z nim już wszędzie. Imprezy, biwaki, ogniska, pub, próby kapeli, Przystanek Woodstock, Festiwal w Węgorzewie, wypady nad jeziora, włóczęga po okolicach, zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia… Odkrywanie filmów, muzyki, książek, obrazów.
W piwnicy jego domu zmontowaliśmy ciemnię; godzinami potrafiliśmy wywoływać tam zdjęcia (wtedy jeszcze aparaty były analogowe, na kliszę), eksperymentować z rzutnikiem i odczynnikami… a w tle reggae ze starych kaset magnetofonowych.
Uwielbiałem przesiadywać u niego w pokoju- panował tam kapitalny klimat… Miękkie fotele, ściany pomalowane na zielono, rośliny, bambusowe żaluzje, instrumenty, stare radio, adapter na płyty winylowe, plakat z Eddie’m Vedderem opartym o plecy Mike’a McCready’ego podczas koncertu… Za oknem wieczór, zaś przy radiu leniwie przeciąga się kot… Lekko przygaszone lampy, w ręku kubek z ciepłą, aromatyczną herbatą, i DAAB lecący z głośników.
Czas zanikał. Mogliśmy godzinami snuć rozważania filozoficzne, lub milczeć. I nie było to krępujące. On bawił się z kotem, ja czytałem stare wydania „Machiny”- a i tak znajdywaliśmy się dokładnie w tej samej przestrzeni…
"Osobnik" na zdjęciu to Pan Globtroter- istota powołana przez nas do życia pewnego wieczoru, pod nagłym dotykiem "iskry bożej" :)
Minęło tyle lat. Każdy z nas poszedł w innym kierunku, bywały okresy milczenia- czasem rok, czasem dwa… A mimo to- zawsze czułem między nami jakieś takie dziwne połączenie umysłów- zdarzało się, że nagle docierał do mnie jakby impuls- i już wiedziałem, że coś się u niego dzieje… To samo w drugą stronę.
Zabawne też, że obaj- niezależnie od siebie- zataczamy mniej więcej podobne kręgi w życiu. Jedyna różnica, to taka, że czasem coś zdarzy się szybciej mi, lub jemu…
„Braterstwo krwi”.
Pewne połączenia nigdy nie umierają. Mogą słabnąć, lub na zmianę rosnąć w siłę… naturalnie dostosowują swoją moc do potrzeb sytuacji. Bywa, że zdają się już nieżywe- by nagle ujawnić się z całą intensywnością w tym najważniejszym momencie.
Osobiście wierzę w działanie karmy, że większość zjawisk definiuje przyczyna i skutek. Szczególnie przekonują mnie o tym moje przyjaźnie… Jak to jest, że czasem spotykamy kogoś, rozmawiamy z nim przez 5 minut- i wydaje się nam, że znamy tą osobę od wielu lat? Potem okazuje się, że np. odwiedzaliśmy te same miejsca, mijaliśmy się gdzieś na imprezach, łączy nas ta sama historia… Przeznaczenie? Według buddystów, nasze miejsce urodzenia nie jest nigdy przypadkowe. Konkretnie uwarunkowane jest doświadczeniami z naszych poprzednich żyć. Jeśli zaś z pewnymi ludźmi łączą nas bardzo silne więzi miłości, braterstwa czy przyjaźni- możemy spotkać ich ponownie w następnej inkarnacji, gdyż ich losy są połączone trwale z naszymi; przeplatają się… Jestem przekonany, że odnajduję ich na tej ścieżce… Są, trwają, czują. I chyba nie można tu mówić, że mam po prostu szczęście do ludzi. To coś innego.
Magia.
PS. Jeśli macie takich przyjaciół, z którymi kontakt się urwał… może warto napisać, zadzwonić? Nigdy nie wiadomo, czy nie wyniknie z tego coś dobrego :o)
No przepraszam Cię bardzo, ale jak ze mną mieszkasz, to nie może to oznaczać nic innego niż to, że tak, zdecydowanie MASZ szczęście do ludzi :P :D ;)
OdpowiedzUsuńNo patrz człowieku, jak to się komplementów domagają :P No więc właśnie to wcale nie jest kwestia tego, że mam PO PROSTU ZWYKŁE szczęście do ludzi. O nie, nie- to MAGIA działa :D :D
OdpowiedzUsuń( ...się końcóweczki posta dokładnie nie doczytało? ) :o)