Ostatnio bardzo wiele rozmyślałem o czymś takim, jak przebaczenie. Temat ten właściwie nie daje mi spokoju- zaczęło się od momentu mojego wyjazdu w rodzinne strony (patrz: post z 17 kwietnia 2011), a teraz podąża za mną niemal lawinowo, przypominając o sobie prawie na każdym kroku. To jest trochę jak tryby dobrze naoliwionej maszyny- która raz uruchomiona, jest już nie do zatrzymania. Aż do momentu wypełnienia swojego zadania.
Przebaczenie samo ścieżkami nie chodzi. Dziś już nie mam wątpliwości, że jest ono jednym z najsilniejszych klientów na tej ścieżce- jednak dotarcie do niego wymaga naprawdę wiele zachodu, cierpliwości oraz poszukiwań. Jest jeszcze jeden warunek: po drodze trzeba zmierzyć się i pokonać w dość nierównej walce trzech innych, bardzo podstępnych i sprytnych „klientów”. Do grona owych czarnych charakterów należą: Przywiązanie, Gniew i Nienawiść. Działają zwykle zespołowo, wzajemnie się uzupełniając i dbając, by zapewnić nam pełen atrakcji, długotrwały festiwal negatywnych emocji. Same w sobie zaś, przypominają takiego potwora, rodem z filmów animowanych. Kiedy się nam ukazują, starają się zawsze wyglądać przerażająco: złe oczyska, minimum sześć metrów wysokości, mięśnie ze stali, pazury, kolce, paszcza pełna kłów i łapska- które gdy już złapią- na pewno nigdy nie wypuszczą…
W rzeczywistości jest to miraż. Tworzony przez nie, by ukryć prawdziwą naturę: zjawiska słabego, nieporadnego, pełnego kompleksów, niedowartościowanego, i … pustego w środku. Gdy raz podetnie się mu nogi- w jednej chwili z olbrzymiego monstrum zmienia się w małe, szczekające, nieporadne zwierzątko, które ucieka wtedy w popłochu z pola walki- aż się za nim kurzy. Ale taka jest jego natura. Jednego nie da się mu też odmówić- cierpliwości. Bo pokonane ucieknie. Ale schowa się, i będzie znów powoli rosnąć w siłę, czekając na ponowną okazję do zaatakowania i „umilenia” nam czasu swoją obecnością.
Wszystkie te monstra dorwały się do mnie jakiś czas temu- każde niemal z zupełnie innej strony. Ponad rok próbowałem zrobić wszystko, by załagodzić lub rozwiązać pewien konflikt, którego właściwie nawet nie wywołałem- a mimo to stałem się jedną z jego stron. Że tak powiem: „genetycznie”. Zebrałem się więc w końcu, i pojechałem do domu, stawić dzielnie czoła wyzwaniu. Jedna rozmowa, druga… I nagle to do mnie dotarło.
Całe to ognisko zapalne spędzało mi sen z powiek przez okrągły rok. Czas parł do przodu z nieubłaganą szybkością, a wraz z nim rosło we mnie moje ( „przecież w pełni sprawiedliwe i uzasadnione” ) poczucie zaznanych krzywd, straty, wewnętrznego bólu, gniewu. Naprawdę niezły bullshit.
Szło to wszystko w parze z frustracją- powodowaną przez bezsilność… oraz bardzo komfortowe, choć mało eleganckie wygodnictwo. Z perspektywy czasu, gdy przyglądamy się takim emocjom (naszej trójce bohaterów: Przywiązaniu, Gniewowi i Nienawiści), łatwo jest zauważyć pewną tendencję. Gdy już raz nas pochwycą- okazuje się, że z całą tą frustracją, nerwami, złością, pretensjami i użalaniem się nad swoją smutną, pełną pożałowania sytuacją- jest nam niezwykle wygodnie, dobrze i przyjemnie.
Bo oto mamy nasz słodki margines bezpiecznego wzbudzania powszechnej litości. Mamy też uniwersalną wymówkę i wytłumaczenie, na każde niepowodzenie- możemy obarczyć winą wszystkich, poza nami samymi. Ponarzekać, zwrócić na nasze pokrzywdzone jestestwo czyjąś uwagę itd.
I jest cudownie. Mimo świadomości, że cały ten jad wysysa naszą energię i dobre samopoczucie. Kiedyś, jeden z moich przyjaciół określił to następująco: „Taka sytuacja przypomina siedzenie po szyję w szambie pełnym gówna: śmierdzi, ale ciepło”.
Wracając do tematu: właśnie podczas jednej z konfliktowych rozmów- dosłownie w ułamku sekundy otworzyły mi się oczy. Oto cała ta chora sytuacja i niemożność jej rozwiązania trwają już tak długo… że właściwie sam zapomniałem lub zatraciłem cel, który byłby rekompensatą tego mojego niezadowolenia. Czy był w ogóle jakikolwiek cel? Jak miałby wyglądać? Gdzie jest ta upragniona granica, i jakie słowa lub czyny mogłyby ją urzeczywistnić?
I jest pat. Może nawet kapitulacja. Bo nagle okazuje się, że cały ten gniew, frustracja, nerwy, wypominanie- jest totalnie pozbawiony sensu. Nikt na tym nie korzysta. Totalna strata czasu, zdrowia, czystego poglądu, i zwykłej, codziennej radości życia. W jednym momencie opuściłem broń. I nagle zszedł ze mnie cały ten balast, jaki z takim uporem sam na własne życzenie dźwigałem. Przebaczyłem. Komuś, ale przede wszystkim chyba sobie samemu.
Przeszkadzające uczucia są prawdziwymi mistrzami kamuflażu i konspiracji. To one załamują nasze spojrzenie, i tą umiejętność trzeźwego oceniania sytuacji. Widzimy- ale nie dostrzegamy; subtelna różnica. Zamiast z pełną świadomością doświadczać esencji, istoty danej rzeczy- otaczamy się fatamorganą zakrzywionej wygodną dla nas perspektywą cierpienia.
Jest to całkowicie irracjonalne, i poniekąd sprzeczne z jakąkolwiek logiką. Długotrwały wpływ takich zjawisk na życie ludzi jest wprost niszczący. To zaburza perspektywę. Nagle, cały ten gniew, nienawiść i złość uderza- wytrwale, stanowczo i tak długo, aż sami zapomnimy, jakie mieliśmy plany, cele oraz co to znaczy właściwie szczera radość… Poczucie więzi, bliskości, dobre emocje, wspomnienia- to wszystko zasłania kurtyna zjawiska, które nie jest nawet warte poświęcania mu jednej chwili z życia.
Nie mówię tu czegoś w stylu orędzia z czasów dzieci kwiatów: "miłość, pokój, nadstawmy drugi policzek"... Bo bywają w życiu różne sytuacje. Ludzie potrafią się ranić naprawdę głęboko, z premedytacją.
Tym, co mam na myśli, jest to, aby po prostu cały czas starać się zachować na tyle przytomności, by nie stracić możliwości postrzegania prawdziwego stanu zjawisk. By zdawać sobie sprawę, że bardzo często te złe, negatywne emocje, jakie nami targają- to puste zjawiska, wkradające się do naszych głów i próbujące zafałszować rzeczywistość. Uzyskać nad nami kontrolę- karmiąc jadem i odbierając siłę, piękno oraz energię.
W jednym z filmów, bohater wypowiada takie oto słowa: „jest pewna wielka rzecz, za którą możemy być wdzięczni. I wydaje mi się, że nie musisz tego nazywać Bogiem… Ale kiedy przebaczasz- wtedy kochasz. A kiedy kochasz, Boża światłość spływa na ciebie”.
Myślę, że nawet nie trzeba rozpatrywać tego zdania w „boskich” kategoriach. Tu po prostu chodzi o jedną istotną rzecz… Gdy się wybacza… wydarza się dobro. A ono jest najważniejszym, co może pochodzić od człowieka.
PS. Czasem słowa są po prostu zbędne, posłuchajcie:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz