Dawno nie czułem się tak dobrze, jak teraz. Być może dlatego, że staram się sporo przebywać na powietrzu: jakieś przechadzki, rower, las...
Natura to naprawdę wspaniała siła. Ilekroć znajduję się w jakichś miejscach oddalonych od ludzi i ich ingerencji- nachodzi mnie pewna refleksja: że nieważne jak dobrze znam okolice po których się włóczę- i tak zawsze udaje mi się „odkryć” tam coś zupełnie na nowo.
Przyroda nigdy nie ma dwa razy takiego samego oblicza, wszystko nieustannie się w niej zmienia. Inaczej pachnie powietrze, trawa; inaczej szumią drzewa, wieje wiatr… Jest to „kino” chyba najlepszego gatunku- takiego, które za każdym razem potrafi zaskoczyć, przykuć uwagę i co najważniejsze: nie można się nim znudzić. Zresztą myślę, że nawet najbardziej genialny film, czy najpiękniejsza muzyka nie jest w stanie przebić choćby najzwyklejszej ciszy tego oddechu natury. Bo istnieje jakaś magia, coś absurdalnie niezwykłego… gdy masz przed sobą czyste połacie krajobrazu, przestrzeń wielką po horyzont… Gdy możesz rzucić wzrokiem ponad wszystko, i spróbować dotrzeć do najdalszego punktu, gdzieś hen, hen… Poza zasięgiem.
Najwięcej szczęścia przynosiły mi zawsze chwile, kiedy przemieszczałem się dokądś, podróżowałem, lub zwyczajnie przebywałem w jakimś odludnym miejscu. To takie symboliczne wyrwanie się, pozostawienie wszystkich trosk gdzieś daleko z tyłu, za sobą. Pełna, niczym nie ujarzmiona wolność. Metafizyka i poczucie bycia tylko maleńkim pyłkiem w ogromie wszechświata. Aż czasem chciałoby się zatrzymać to w sobie już na wieczność, krzycząc za Faustem: „Trwaj chwilo, jesteś piękna!”
Zabawne, że jest to rzecz, którą każdy ma chyba w sobie… w środku. Jest to zapisane w genach, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Najpiękniejsze i najszczęśliwsze chwile naszego życia tworzy to co ma w sobie naturalne, pierwotne piękno… Niezależnie, czy jest to sama przyroda, potęga najszczerszych uczuć, czy drugi człowiek.
Wydaje mi się, że często o tej prawdzie jakoś zapominamy w codziennym życiu- ale chyba nawet najgorsze demony można zwalczyć, oddając się w ręce tej nieokiełznanej, jedynej siły…
Powiało chyba ekologią… ale nic na to nie poradzę. Jest mi dobrze- przeżywam przestrzeń ;)
… czyli dom, cisza w myślach, przestrzeń w głośniku, herbata o smaku żurawiny i pewna dziwna książka.
Dziś postanowiłem nie zmieniać świata; nie dać się ponieść anarcho- pacyfistycznym wizjomdestrukcji społeczeństwa i zwyczajnie „odpłynąć”. Dziś odpoczywam. Chyba nawet zasłużenie.
Po trzech tygodniach ścigania się z czasem pojechałem na zjazd- oddałem dziekanowi już kompletny i wykończony w stu procentach pierwszy rozdział mojej pracy magisterskiej, zaliczyłem wszystkie egzaminy i jestem już po sesji, ze średnią 4,75- czyli perspektywą na obronę stypendium naukowego.
Spakowałem wszystko i udałem się w rodzinne strony by odetchnąć trochę od tego warszawskiego cyrku mentalnego zniewolenia, pośpiechu oraz próśb rzucanych bóstwom na wiatr o jakąś rychłą i ostateczną zagładę życia na planecie Ziemia.
Jestem w domu. Pierwszy raz od trzech tygodni zupełnie nigdzie się nie śpieszę. Zasypiam spokojnie i prawie natychmiast, a rano wstaję jak nowo narodzony, młody bóg. Smak porannej kawy pięknie współgra z zapachem powietrza sączącego się przez uchylone okno- słychać ptaki, jest rześko… a jednocześnie tak spokojnie. Marzy mi się, by zobaczyć niebo pełne gwiazd- coś tak oczywistego, a jednak totalnie niedorzecznego w mieście stolicą zwanym. W środę ma być całkowite zaćmienie księżyca. Będę oglądał. Dołącz do mnie, jeśli chcesz...
Atmosfera leniwego poranka chwilowo zderza się lekko z wizją zmian w moim życiu, jakie niebawem nastąpią. Gdzieś tam czają się wątpliwości, ale nie mam teraz nawet najmniejszej ochoty by to roztrząsać- bo przecież wszystko w swoim czasie. Decyzje zostały podjęte.
Teraz odpoczywam. Chyba pojadę w najbliższych dniach nad jezioro, może do lasu. I koniecznie spotkam się z przyjaciółmi. Szara rzeczywistość niech zaczeka za drzwiami.
Raczę się (chyba dziesiąty raz z rzędu) pewną piosenką zespołu TooL. Według mnie ich twórczość to absolutny piedestał, i szlachetnego gatunku cegiełka w długiej historii muzyki. Wiele osób twierdzi, że TooL jest pomieszany, zeschizowany, niosący niepokój i wzburzone myśli… ale być może po prostu tego nie rozumieją; nie te częstotliwości, inna wrażliwość, postrzeganie zmysłowe…
Dla mnie TooL od zawsze był harmonią, idealnie pracującą machiną… i jednocześnie mistycznym, sięgającym archetypów, Monty Python’owskim przekrętem. Współczesną kontynuacją dokonań Pink Floyd, King Crimson czy Faith No More- wybiegającą jednak mile dalej. Zawsze zadziwiało mnie, jak to możliwe, by partie instrumentów (gitary, basu i perkusji) mogły grać trzy różne sekwencje o zupełnie innym rytmie, tonacji; zmieniając się co chwila prowadzeniem utworu, a mimo tego tworząc litą, spójną całość… Geniusze, po prostu…
Wybór padł na „Disposition”. Spokojna, pięciominutowa kompozycja… Zahaczająca o mantrę swoim oszczędnym w słowa tekstem- ale chyba to właśnie ten brak nadmiaru zostawia taką swobodę dla interpretacji, i pobudzenia wyobraźni… Jest w tym numerze to, co kocham nade wszystko- wielka, niezmierzona przestrzeń. Maszynowy „oddech” zespolony z rytmem snu człowieka, piękna linia basu, gitara śmigająca w zupełnie innych sferach, dźwięki orientalnych bębnów, i ten kojący szept Maynarda…
Idealne połączenie na zatrzymanie chwili w ryzach, i oddalenie się od spraw codzienności. Zamknij więc drzwi do pokoju, ustaw odpowiednią głośność… zostaw za sobą myśli, przymknij powieki… odpłyń, i „patrz, jak zmienia się pogoda”…
Mention this to me...
Mention something, mention anything.
Mention this to me...
... and watch the weather change.
Ostatnie dni pozwoliły mi trochę mocniej poczuć, że… zaczyna mi powoli brakować czasu. I wcale nie mam tu na myśli spraw typowo bieżących- z tymi daję sobie jakoś radę, mimo, że czasami osiągam lepsze lub gorsze rezultaty.
Problem, który mam na myśli, określił kiedyś dosłownie w dwóch zwięzłych słowach bohater polskiego filmu pod tytułem „Edi”. Brzmiało to następująco: „Życie zapierdala”.
Mam 26 lat. I mimo wielu, wielu rzeczy, które już urzeczywistniłem, doświadczeń, czy dokonań z których mogę czuć się w pewien sposób dumny- nadal mam takie wrażenie, że udało mi się „wycisnąć” z tego życia raptem niewielki ułamek szeregu możliwości. A pozostała reszta nadal gdzieś tam hen, hen- istnieje w zasięgu ręki… Wystarczy sięgnąć… Teoretycznie.
W praktyce- gdy pomyślę, ile jest jeszcze ścieżek, którymi chciałbym pójść- zaczynam rozumieć… że zwyczajnie nie starczy mi na to życia. Gdzieś tam w głębi, drąży mnie od wewnątrz czasem taki robal. Który powtarza pewną smutną prawdę: obojętnie co o sobie myślisz, i jak wyjątkowy się czujesz- uświadom sobie jedno. Że na tym świecie jesteś- mimo wszystko- „another brick in the wall”. Małą, niewiele znaczącą śrubką w machinie społeczeństwa. A mimo tego, ze swojej roli nie dasz rady się i tak wykręcić (dosłownie i w przenośni).
Rodzi się wtedy taki wewnętrzny konflikt. Między „chciałbym” a „czuję, że jednak muszę”. To jest naprawdę łatwo powiedzieć, że nic się nie musi… Ale chyba wystarczająco znam już życie by wiedzieć, że jest to jedynie piękny slogan. Piękny- ale nadal tylko slogan.
Bo tak naprawdę- nawet jeśli uparcie przekonujemy sami siebie, że można uwolnić się od zależności społecznych- zawsze gdzieś, jakiś wpływowy „ktoś” będzie na nas narzucał pewne schematy, system kotwic, lokujących cię w określonym miejscu w hierarchii drabiny społecznej. I morał tej bajki jest jeden: nie dostosujesz się- przegrasz. Bo tak, czy siak- jesteś trybikiem małej maszynki. Drobnym elementem wymienialnym w razie potrzeby, i w każdej chwili do zastąpienia przez inny model… „kolejną cegiełkę z muru”.
Co z tego, że chciałbym wyjechać za granicę, pożyć „na wolności” przez rok, może dwa. Teraz się nie wyrwę. Jestem uwiązany. Studia, pieniądze, brak pracy… „Zrób to po studiach”? Ok., wyjadę- wrócę za dwa lata. Będę miał wtedy 29-kę na karku i dwu- letnią „przerwę w życiorysie”. Drobnym druczkiem: „Powodzenia w poszukiwaniu pracy!”. Mógłbym wymieniać dalej, ale nie ma to sensu. Paradoks i tak goni paradoks.
Mam czasem wrażenie, że żyjemy właśnie w takim dziwnym kraju, w którym obojętnie co uczynisz- i tak znajdzie się sposób na ściągnięcie cię do poziomu zero. Jeśli nie idziesz na studia, a w zamian za to stawiasz na doświadczenie zawodowe- powiedzą ci: „No wie Pan/ Pani, niestety nie posiada Pan odpowiedniego poziomu wykształcenia”. I w drugą stronę: robisz dwa, trzy fakultety: „Przykro nam, ale poszukujemy osób z doświadczeniem”. Obłęd.
Batalia wewnętrzna trwa. Bo to, co „chcę” nadal nie opuszcza rękawic przed tym, co „muszę”. Ale nie wiem, ile jeszcze to pierwsze będzie miało siły...
Czasem zazdroszczę tym, którzy potrafią się szybko ukierunkować: wiedzą, co chcą robić, gdzie żyć, małżeństwo nie jest dla nich abstrakcyjną, fantazyjną projekcją- a czymś realnym, osiągalnym i mającym sens.
Ale z drugiej strony wiem, że ja po prostu tak nie potrafię. Czy zatem jest to w tym momencie oznaka zwykłej, szczeniackiej niedojrzałości- czy jednak „zerwaniem piętna kajdan społecznych”- świadomym, godnym podziwu parciem pod prąd?
Zresztą- jak można określić tą subtelną granicę, co jest "dobre", a co już "złe"- skoro jest ona tak złudna i pozorna?
Odgraniczając się jednak od tego: pewne nasze postępowanie (zwłaszcza wobec innych ludzi) zawsze może nieść ze sobą jakiś pożytek, lub przeciwnie- same szkody. Cholernym zaskoczeniem jest, kiedy uświadamiasz sobie, że powodujesz czyjeś cierpienie- mimo starania się, by być jednak po tej "dobrej stronie mocy".
Nie wiem, czy usprawiedliwienia typu: "no tak, miało miejsce kilka przykrych wydarzeń... ale przecież były i te dobre, pozytywne strony- to o nich należy pamiętać!" mają wtedy jakiś sens... Bo to "dobro/ zło" wcale się nie równoważą (mimo, że panuje obiegowo taka opinia).
Przykładów jest wiele wokół każdego z nas, wystarczy się rozejrzeć. Co z tego, że np. było się z kimś we wspaniałym, pełnym miłości, 3 letnim związku... gdy całe jego piękno bywa niweczone czasem dosłownie w kilka minut? I w takich chwilach najlepiej widać, jakie znaczenie mają te dobre wydarzenia... co bierze nad nami górę, i o czym później bardziej pamiętamy?
Usprawiedliwienia są wspaniałe. Tylko jeszcze nikt nie słyszał, by były one dla kogoś jakąkolwiek uczciwą rekompensatą... Ale tak to już jest. Podobno dobrymi intencjami przedsionek piekła jest wybrukowany...
(...) I'll never say that I I nigdy nie powiem, że
Won't ever make you cry. nigdy nie sprawię, że będziesz płakać.
And this I'll say: Ale powiem to:
I don't know why Nie wiem czemu
I know I'm leavin' wiem, że odchodzę
But I'll be back another day... Ale wrócę innym razem...
Zatęskniło mi się jakoś za tzw. „starymi czasami”. Za sprawą muzyki.
W moim świecie dźwięków sytuacja ma się tak, że nierzadko potrafię „mordować” jakąś płytę nawet przez miesiąc… prawie do totalnego obrzydzenia. Mało rzeczy kręci mnie tak, jak to poruszanie się pomiędzy ścieżkami piosenek… Umiem słyszeć całość, lub dzielić to na poszczególne partie instrumentów. Zagłębiam się w linie gitar; innym razem basu, lub samej tylko perkusji…
Pewne zespoły są ze mną przez większość czasu, a z kolei niektóre przydarza mi się „odłożyć na półkę”- nie słucham ich rok, lub dłużej… Przyjemnie jest potem nagle, za sprawą chwili, danego momentu- powrócić do nich… I odkryć jakby na nowo. Dojrzalej, głębiej, intensywniej.
Tym razem padło na Illusion. Dla niewtajemniczonych: jest to polska grupa założona w Gdańsku przez Tomka „Lipę” Lipnickiego (obecnie formacja „Lipali”, wcześniej epizodycznie w Acid Drinkers i Flapjacku), działająca w latach 1992- 1999. Chłopaki nagrali razem 5 rewelacyjnych płyt. Klimatycznie- można by to zaklasyfikować jako hard rock, choć ocierający się o grunge, a czasem nawet trash…
Zostawmy jednak szufladkowanie. Dla mnie Illusion to było trochę jak objawienie- taki polski odpowiednik Pearl Jamu lub Soundgarden (nie lubię porównań tego typu, no ale… bywa). Odkryłem ich w czasach licealnych- przyciągnął mnie fenomen tego brzmienia, którego na próżno szukać w dzisiejszych wydawnictwach: gitara jakby prosto z „trzewi”, czy nawet wydźwięk „blach” perkusji- unikat… Do tego „Lipa”, który jak chyba mało kto, potrafi śpiewać tym mocnym, niskim głosem- mówiąc mało… a jednocześnie tak wiele- właściwie o sprawach codzienności, ale jakże bliskiej każdemu człowiekowi: potrzebie empatii, bliskości, o upadkach, przemocy i jej bezsensowności.
Poniżej zamieszczam trzy piosenki- moje najukochańsze… Zachęcam do posłuchania… może ta „tęsknota” okaże się bliska także Wam?
„Wyrzeźb sam w kamieniu swoją twarz,
pozostaw w skale ślad…
I przytul się do serca matki swej;
I słuchaj szumu drzew…
Tylko zrozum to
że ludzie płaczą czystą krwią.
Tylko zrozum to
że to Twój los…
Nie możesz być już ślepy jak każdy kret.
Masz widzieć każdy ból.
I bijąc sercem w mur otworzyć drzwi,
by słuchać szumu drzew…”
"Choćby jęk"... Tutaj chyba najbardziej ujawnia się magia tekstów "Lipy"... Czyli mało... a jednak jak WIELE.
"Cierń", na koniec... Pozycja obowiązkowa.
Illusion już nie nagrywa (chociaż podobno mają dać latem 2011 kilka koncertów w dawnym składzie). Tomek Lipnicki założył wprawdzie własną formację „Lipali”, stylistycznie bardzo zbliżoną… ale to po prostu już nie to samo. I w takich momentach właśnie ogarnia mnie ta tęsknota… za tymi czasami, dźwiękami, klimatem, i śpiewaniem o „czymś”. Gdy mimo „gorszych” osiągów brzmieniowych niż obecnie- i tak bije to na głowę wszystkie te sztucznie wymuskane, upiększone i przefiltrowane komputerowo współczesne wypociny.
Może tym, za czym tak tęsknię- to po prostu smak beztroski, który kojarzy mi się z tymi brzmieniami, czy nawet ogólniakiem? Jak pięknie byłoby znów mieć 17 lat- poznawać wszystko na nowo, smakować sytuacje, chłonąć niezmierzone, dawać się zaskoczyć, być ufnym, wierzyć w świat, potrafić czuć i kochać… Tak szczerze, czystym sercem…Niewinnie, otwarcie, bez zahamowań i ograniczeń.
A może to właśnie była jedynie tylko „Illusion”...?
PS. Jadę jutro na Kortowiadę, czyli sławne, olsztyńskie juwenalia. Trzymajcie, proszę kciuki za moją wątrobę…
Wczorajszego dnia poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy. Tydzień wcześniej znalazłem w sieci dość obiecującą ofertę- oto prężnie rozwijająca firma poszukuje pracowników: kreatywne stanowisko, kuszące zarobki, rozwój i etc. Jednym słowem- coś dla mnie. Złożyłem aplikację; jakiś czas później otrzymałem telefon z zaproszeniem na spotkanie. Stawiłem się na miejsce- okazało się, że siedziba tej „prężnie rozwijającej się firmy” to dwa pokoje w stanie mocno zaawansowanego remontu; a sympatyczny człowiek zajmujący się rekrutacją sprawiał wrażenie urzędującego w tym miejscu za karę. Robił chyba wszystko, byle tylko nie odwzajemniać kontaktu wzrokowego... Możliwe, że sam nie wiedział, po co tam jest.
Dość szybko zorientowałem się, że właściwie 90% treści tego ogłoszenia nie ma zupełnie nic wspólnego z szarą rzeczywistością. Po 30 minutach rozmowy, przyszła kolej na moje pytania. Niestety, Pan Manager nie potrafił mi powiedzieć nawet, kiedy firma planuje rozpocząć działalność ( „… ech, wie Pann… nooo możliwe, że za dwa tygodnie… lub za miesiąc… trudno to teraz określić” ), zaczął się pocić i lekko zacinać, gdy pytałem o szkolenie, pensję, umowę, założenia biznesowe, koncepcję pracy itd. Pod koniec tego żenującego spektaklu naprawdę musiałem powstrzymywać się, by nie wybuchnąć śmiechem… Zwłaszcza, że mocno już czerwona z wysiłku twarz mojego rozmówcy zaczynała przypominać duszącego się na koklusz noworodka.
Skończyło się na tym, ze zamiast ustawowego „oddzwonimy do Pana”- to ja obiecałem skontaktować się z nim w tej sprawie, gdy Pan Menago będzie już zorientowany w sytuacji i wyśle mi maila z konkretami ( m. in. z datą startu firmy i ewentualnym terminem szkolenia ).
Raczej podziękuję…
To doświadczenie jest trochę taką tragikomedią. Uzmysłowiło mi po raz kolejny, że nasza Polska to kraj absurdu i totalnej paranoi. Gdzie dorosłym, wykształconym ludziom, chcącym tylko się rozwijać i w miarę godnie żyć, proponuje się pracę najlepiej za darmo, w wymiarze 10 i więcej godzin przez 6 dni w tygodniu.
A ty, szary obywatelu- haruj jak wół, pracuj też w domu, dokształcaj się cały czas, bądź dyspozycyjny, kreatywny, innowacyjny. Nie masz prawa mieć oczekiwań, żądań- ciesz się, że pracujesz. Nie podoba się? Nie ma sprawy- na twoje miejsce i tak znajdzie się kolejny, tańszy model do zastąpienia, posłuszny, podporządkowany i służalczy.
To co się dzieje w tym kraju, to jakieś chore przedstawienie. Tutaj dąży się do tego, by zamiast normalnego, zdrowego, realnie myślącego człowieka, który też chce żyć- uzyskać taką bateryjkę, bezwolny i bezrozumny automacik, nie zadający pytań i niezdolny do sprzeciwu. Zewsząd bombarduje się nas wizją idealnego życia: mając dwadzieścia kilka lat, MUSISZ być świetnie wykształcony (najlepiej ze dwa- nawet trzy fakultety), posiadać doświadczenie, robić karierę, mieć cudnego partnera, wychowywać dzieci, być non stop na czasie, orientować się i specjalizować w każdej dziedzinie.
A ja pytam się: jakim cudem? W jaki sposób masz czuć się spełniony, i pogodzić wszystko: gdy np. pracujesz 10 godzin dziennie za beznadziejne pieniądze, bez prawa do odpoczynku? Do tego przecież MUSISZ mieć rodzinę, znaleźć czas na wychowanie dzieci, realizację własnych pasji, dokształcanie się itd. Aha: zapomniałem, że należy też poświęcać uwagę swojemu partnerowi/ partnerce, i mimo całego tego stresu, pędu i chaosu mieć siłę na wcielanie się co noc w demona seksu- bo za trzy lata nawet się nie obejrzysz, a jedyne co będziesz mieć z nim wspólnego, to papiery rozwodowe, zaniedbane dzieci i ewentualne długi.
Piękna polska wizja szczęśliwego życia.
Rok temu przez trzy tygodnie miałem okazję pozwiedzać sobie zachodnią Europę. Zobaczyłem, jak się żyje w Niemczech, we Francji, Hiszpanii, Portugalii… Tam ludzie również pracują… ale mają też czas na zwykłe życie: na odpoczynek, spędzenie czasu z rodziną, posiedzenie w kawiarni itd. Nie są tacy stale spięci, zaszczuci i zestresowani jak my, Polacy. To widać na każdym kroku. Chodzą powoli, wyluzowani, uśmiechnięci, zadowoleni, serdeczni…
Im dłużej obserwuję to wszystko, tym coraz częściej nasuwa mi się jeden wniosek. Nie odpowiada mi taka rzeczywistość. Taki model, styl życia, jaki proponuje nam ten rząd, i to społeczeństwo. Jaki jest nawet sens mordowania się przez minimum pięć lat ze studiami, kiedy po ich ukończeniu jedynym, czego możesz oczekiwać, to kiepska praca za jeszcze gorsze pieniądze? Lub w alternatywie: zasilenie szeregów bezrobotnych...
Do końca studiów został mi rok. Jeśli nic w tym kraju nie ulegnie zmianie: pakuję się, i uciekam za granicę. Nie jest mi do niczego potrzebny rzekomy prestiż polskiej „kariery”, kiedy nawet w takiej Anglii zwykły, przysłowiowy „pomywacz garów” zarabia czasem więcej, niż niejeden „Pan Manager” tutaj…
Nie chcę za niczym gonić. Chcę jedynie czuć, że żyję. Że to co robię- ma sens. I że nie muszę miesiąc w miesiąc liczyć grosza za groszem.
Na podsumowanie: „Jest super”, z repertuaru T. Love. Piosenka z 1997 roku. Śmieszne, że minęło 14 lat od daty jej powstania, a jest ona nadal w pełni aktualna...
I te jakże wymowne, „przyklejone” uśmiechy... To właśnie kwintesencja tego kraju.
Ostatnio bardzo wiele rozmyślałem o czymś takim, jak przebaczenie. Temat ten właściwie nie daje mi spokoju- zaczęło się od momentu mojego wyjazdu w rodzinne strony (patrz: post z 17 kwietnia 2011), a teraz podąża za mną niemal lawinowo, przypominając o sobie prawie na każdym kroku. To jest trochę jak tryby dobrze naoliwionej maszyny- która raz uruchomiona, jest już nie do zatrzymania. Aż do momentu wypełnienia swojego zadania.
Przebaczenie samo ścieżkami nie chodzi. Dziś już nie mam wątpliwości, że jest ono jednym z najsilniejszych klientów na tej ścieżce- jednak dotarcie do niego wymaga naprawdę wiele zachodu, cierpliwości oraz poszukiwań. Jest jeszcze jeden warunek: po drodze trzeba zmierzyć się i pokonać w dość nierównej walce trzech innych, bardzo podstępnych i sprytnych „klientów”. Do grona owych czarnych charakterów należą: Przywiązanie, Gniew i Nienawiść. Działają zwykle zespołowo, wzajemnie się uzupełniając i dbając, by zapewnić nam pełen atrakcji, długotrwały festiwal negatywnych emocji. Same w sobie zaś, przypominają takiego potwora, rodem z filmów animowanych. Kiedy się nam ukazują, starają się zawsze wyglądać przerażająco: złe oczyska, minimum sześć metrów wysokości, mięśnie ze stali, pazury, kolce, paszcza pełna kłów i łapska- które gdy już złapią- na pewno nigdy nie wypuszczą…
W rzeczywistości jest to miraż. Tworzony przez nie, by ukryć prawdziwą naturę: zjawiska słabego, nieporadnego, pełnego kompleksów, niedowartościowanego, i … pustego w środku. Gdy raz podetnie się mu nogi- w jednej chwili z olbrzymiego monstrum zmienia się w małe, szczekające, nieporadne zwierzątko, które ucieka wtedy w popłochu z pola walki- aż się za nim kurzy. Ale taka jest jego natura. Jednego nie da się mu też odmówić- cierpliwości. Bo pokonane ucieknie. Ale schowa się, i będzie znów powoli rosnąć w siłę, czekając na ponowną okazję do zaatakowania i „umilenia” nam czasu swoją obecnością.
Wszystkie te monstra dorwały się do mnie jakiś czas temu- każde niemal z zupełnie innej strony. Ponad rok próbowałem zrobić wszystko, by załagodzić lub rozwiązać pewien konflikt, którego właściwie nawet nie wywołałem- a mimo to stałem się jedną z jego stron. Że tak powiem: „genetycznie”. Zebrałem się więc w końcu, i pojechałem do domu, stawić dzielnie czoła wyzwaniu. Jedna rozmowa, druga… I nagle to do mnie dotarło.
Całe to ognisko zapalne spędzało mi sen z powiek przez okrągły rok. Czas parł do przodu z nieubłaganą szybkością, a wraz z nim rosło we mnie moje ( „przecież w pełni sprawiedliwe i uzasadnione” ) poczucie zaznanych krzywd, straty, wewnętrznego bólu, gniewu. Naprawdę niezły bullshit.
Szło to wszystko w parze z frustracją- powodowaną przez bezsilność… oraz bardzo komfortowe, choć mało eleganckie wygodnictwo. Z perspektywy czasu, gdy przyglądamy się takim emocjom (naszej trójce bohaterów: Przywiązaniu, Gniewowi i Nienawiści), łatwo jest zauważyć pewną tendencję. Gdy już raz nas pochwycą- okazuje się, że z całą tą frustracją, nerwami, złością, pretensjami i użalaniem się nad swoją smutną, pełną pożałowania sytuacją- jest nam niezwykle wygodnie, dobrze i przyjemnie.
Bo oto mamy nasz słodki margines bezpiecznego wzbudzania powszechnej litości. Mamy też uniwersalną wymówkę i wytłumaczenie, na każde niepowodzenie- możemy obarczyć winą wszystkich, poza nami samymi. Ponarzekać, zwrócić na nasze pokrzywdzone jestestwo czyjąś uwagę itd.
I jest cudownie. Mimo świadomości, że cały ten jad wysysa naszą energię i dobre samopoczucie. Kiedyś, jeden z moich przyjaciół określił to następująco: „Taka sytuacja przypomina siedzenie po szyję w szambie pełnym gówna: śmierdzi, ale ciepło”.
Wracając do tematu: właśnie podczas jednej z konfliktowych rozmów- dosłownie w ułamku sekundy otworzyły mi się oczy. Oto cała ta chora sytuacja i niemożność jej rozwiązania trwają już tak długo… że właściwie sam zapomniałem lub zatraciłem cel, który byłby rekompensatą tego mojego niezadowolenia. Czy był w ogóle jakikolwiek cel? Jak miałby wyglądać? Gdzie jest ta upragniona granica, i jakie słowa lub czyny mogłyby ją urzeczywistnić?
I jest pat. Może nawet kapitulacja. Bo nagle okazuje się, że cały ten gniew, frustracja, nerwy, wypominanie- jest totalnie pozbawiony sensu. Nikt na tym nie korzysta. Totalna strata czasu, zdrowia, czystego poglądu, i zwykłej, codziennej radości życia. W jednym momencie opuściłem broń. I nagle zszedł ze mnie cały ten balast, jaki z takim uporem sam na własne życzenie dźwigałem. Przebaczyłem. Komuś, ale przede wszystkim chyba sobie samemu.
Przeszkadzające uczucia są prawdziwymi mistrzami kamuflażu i konspiracji. To one załamują nasze spojrzenie, i tą umiejętność trzeźwego oceniania sytuacji. Widzimy- ale nie dostrzegamy; subtelna różnica. Zamiast z pełną świadomością doświadczać esencji, istoty danej rzeczy- otaczamy się fatamorganą zakrzywionej wygodną dla nas perspektywą cierpienia.
Jest to całkowicie irracjonalne, i poniekąd sprzeczne z jakąkolwiek logiką. Długotrwały wpływ takich zjawisk na życie ludzi jest wprost niszczący. To zaburza perspektywę. Nagle, cały ten gniew, nienawiść i złość uderza- wytrwale, stanowczo i tak długo, aż sami zapomnimy, jakie mieliśmy plany, cele oraz co to znaczy właściwie szczera radość… Poczucie więzi, bliskości, dobre emocje, wspomnienia- to wszystko zasłania kurtyna zjawiska, które nie jest nawet warte poświęcania mu jednej chwili z życia.
Nie mówię tu czegoś w stylu orędzia z czasów dzieci kwiatów: "miłość, pokój, nadstawmy drugi policzek"... Bo bywają w życiu różne sytuacje. Ludzie potrafią się ranić naprawdę głęboko, z premedytacją.
Tym, co mam na myśli, jest to, aby po prostu cały czas starać się zachować na tyle przytomności, by nie stracić możliwości postrzegania prawdziwego stanu zjawisk. By zdawać sobie sprawę, że bardzo często te złe, negatywne emocje, jakie nami targają- to puste zjawiska, wkradające się do naszych głów i próbujące zafałszować rzeczywistość. Uzyskać nad nami kontrolę- karmiąc jadem i odbierając siłę, piękno oraz energię.
W jednym z filmów, bohater wypowiada takie oto słowa: „jest pewna wielka rzecz, za którą możemy być wdzięczni. I wydaje mi się, że nie musisz tego nazywać Bogiem… Ale kiedy przebaczasz- wtedy kochasz. A kiedy kochasz, Boża światłość spływa na ciebie”.
Myślę, że nawet nie trzeba rozpatrywać tego zdania w „boskich” kategoriach. Tu po prostu chodzi o jedną istotną rzecz… Gdy się wybacza… wydarza się dobro. A ono jest najważniejszym, co może pochodzić od człowieka.
PS. Czasem słowa są po prostu zbędne, posłuchajcie: