środa, 20 marca 2013

Szef wszystkich szefów

Jakieś pół roku temu (z hakiem) zmieniła nam się w firmie szefowa. Oczywiście różnica w jakości pomiędzy nimi wiała ogromną wyrwą przepaści- z korzyścią dla tej, która niestety odeszła. W telegraficznym skrócie: z kompetentnej, ciężko pracującej, świecącej przykładem, wiedzą i genialnym podejściem do człowieka trafiliśmy na pozorantkę, której wiedza teoretyczna oraz praktyczna w sprawach firmowych jest cienka jak śrucik. Do tego typ francuskiego pieseczka- rączek pracą to ona sobie raczej nie lubi pobrudzić. Ma za to gadane i unikalną wprost umiejętność dopasowywania się do rozmówcy i sytuacji, dlatego też mimo solidnych braków w każdej niemal dziedzinie nadal siedzi na stołku i ma się świetnie. 

Zaciskałem zęby, rzucałem mięsem, gryzłem się w język i to nie raz. Dzień w dzień. W końcu olałem sytuację: skoro nie można nic zmienić, nie ma się wpływu na bieg wydarzeń- to nie ma sensu się denerwować. Nie jestem typem męczennika, nie mam ochoty przedwcześnie wyłysieć, ani tym bardziej osiwieć. Tak więc przymrużyłem oczy, dopasowałem się i po długiej, ciężkiej walce zaakceptowałem sytuację. Zaakceptowałem jej braki wiedzy, wyczucia wobec pracowników, kultury wysławiania się, umiejętności organizacyjnych. Zaakceptowałem chujowe grafiki, plany biznesowe, liczne pomyłki. Trwałem. W końcu ułożyłem sobie to wszystko w głowie i przeszedłem do porządku dziennego. 

Od kilku dni znowu chodzę i rzucam kurwami. Rzadko używam na tym blogu wulgaryzmów, bo wystarczająco dużo przeklinam w normalnym życiu, na co dzień. Ale niestety inaczej nie da się tego podsumować. Cytując klasyka: "Nie ma innych słów, innych słów nie rozumiesz". 

W ciągu mojej ośmioletniej aktywności zawodowej udzielałem się już w sześciu różnych, odmiennych branżach. Kiedy przebiegam przez ten czas pamięcią to z czystym sercem mogę powiedzieć, że miałem jedynie dwóch tzw. Szefów Z Prawdziwego Zdarzenia. Przez duże "Sz" i z pełnym pakietem szacunku: poprzednią z obecnej firmy, oraz Niemca- właściciela plantacji tytoniu na której pracowałem za granicą. Dwóch... na multum takich, którym dziś z przyjemnością odmówiłbym podania ręki. Kiepski wynik...

Moja obecna szefowa może służyć jako totalny, podręcznikowy antyprzykład. Z ludźmi z pracy daliśmy jej służbową ksywę: Księżna Luksemburgu. Księżna- bo tak jak napisałem powyżej: pracy to ona raczej się brzydzi. Lub boi. Byle by tylko nie ubrudzić sobie rączek. Natomiast drugi człon jej pseudo... cóż, jak się przekonaliśmy już nie raz- jej wiedza jest właśnie tak "duża", jak Luksemburg. Kiedy dzieją się jakieś ważne wydarzenia, które wymagają wysiłku lub okazania odpowiedzialności- ona w cudowny sposób znika. Albo urlop, albo L4. Powiedzenie: "Kapitan schodzi ze swojego okrętu jako ostatni" to dla niej abstrakcja. Ma też rewelacyjne wyczucie "taktu", kiedy zarabiając jakieś grube tysiaki za siedzenie w menadżerce i szukanie w necie emotikonów do wklejania w mailach wypala do najniżej zarabiających: "Ojej, zniszczyłam już w tym miesiącu trzecią parę butów za 600 zł". Do naszej firmy przyszła z zewnątrz. Mimo fatalnych wyników- wszyscy "wyżej" są nią wręcz zachwyceni. Skąd się tacy biorą, na takich stanowiskach? Nie wiem. Moja koleżanka za to ma co do tego własną teorię: albo kogoś zna, albo komuś daje dupy.

Niektórzy to mają w życiu po prostu jakieś niebywałe szczęście. Umieją się ustawić. Może to kwestia układów, albo cech charakteru. W naturalny sposób wiedzą, jak się wykręcić od odpowiedzialności, kogo wykorzystać lub ułagodzić swoim słodkim pierdzeniem, komu podłożyć świnię, posmarować... Bo chyba inaczej nie da się określić tego fenomenu. Jedni, Ci kompetentni, sumienni oraz oddani, poświęcający się i świecący przykładem- mają ciągle pod górkę. Wystarczy jeden ich błąd, niewielkie niedociągnięcie, obsunięcie w błyskotliwym planie i są skazani na porażkę, spisani na straty. Z kolei drudzy mogą się spóźniać, opierdalać całe dnie, wykorzystywać innych, i jest OK, nie ma problemu. Siedzą sobie bezpiecznie na swoich stołeczkach, nabijają portfele. Ich niewiedza może bezkarnie mnożyć błędy i problemy. Mogą być totalnymi gburami, dupkami, chujami którym nie podałbyś ręki, bez ogłady i kultury. Ślizgają się na fali przez całe swoje życie. Są niczym góra lodowa względem H.M.S.Titanic- nie do ruszenia. Jak to jest możliwe?



niedziela, 17 marca 2013

Co by było gdyby?

Okazało się, że niestety w sobotę nie udało mi się wygrać 15 milionów złotych w Lotka. Podobno "żeby wygrać- trzeba grać", więc jakby nie było nawet skreśliłem dwa zakłady. To już coś. Moją fortunę przejął tym razem jakiś anonimowy szczęśliwiec, więc jednak wstanę jutro do pracy normalnie i jak zwykle. Ewentualnie z większym marudzeniem pod nosem, bo to przecież kolejny, znienawidzony i przeklinany poniedziałek w dziejach tego świata.

Czasami zastanawiam się jakby to wyglądało, gdybym nagle wygrał taką fortunę. Podobno lwia rzesza tych newbie-milionerów kończy marnie, czyli ze stanem zero na koncie (lub poniżej) już po niecałym roku. Czytałem, że jedynie kilku osobom w Polsce udało się wykorzystać ten nagły przypływ funduszy tak, by na tym zyskać długoterminowo. Większości odbija, w prosty sposób tracą taki majątek, wydając go na lewo oraz prawo na koks i dziwki (nierzadko w znaczeniu dosłownym). Cóż, nie bez podstawy mówi się przecież: "łatwo przyszło- łatwo poszło".

Ciężko mi wyobrazić sobie to uderzenie wody sodowej do głowy w kontekście własnej osoby. Ok, załóżmy, że cudownym zrządzeniem losu wygrałem taką kasę. Nie poszedłbym następnego dnia do pracy i nie walnąłbym swojego szefa w mordę. Wolałbym wybrać opcję cichej anonimowości i umiaru. Kupiłbym sobie mieszkanie, wyposażył je, pomógł się odbić finansowo najbliższym, nabyłbym upragnionego VW Garbusa lub inny old's mobile. Potem zainwestowałbym w jakieś nieruchomości, resztę kasy zamroziłbym na jakimś słodkim koncie, by zarabiała procentami sama na siebie. A z zachcianek? Podróż- do miejsc o których zawsze marzyłem. I przysłowiowy "święty spokój"- mały, drewniany dom gdzieś z dala od miasta, wśród natury. Dużo ciszy, muzyki i książek w rzeczywistości dostatniej, lecz tak zwyczajnie skromnej: bez przepychu ale i liczenia złotówek od pierwszego do pierwszego. Jak w moim codziennym życiu...

Rozmarzyłem się. A tu przecież poniedziałek za pasem i trzeba schodzić na ziemię. Dopiero połowa miesiąca za mną; ja oczywiście nadal "Reprezentuję biedę". W celu podreperowania funduszy znalazłem nawet drugą pracę, po godzinach. Tak więc: rzeczywistość jakich w tym kraju jest wiele. Stwierdziłem, że nie ma sensu narzekać- trzeba po prostu brać sprawy we własne ręce i tyle. Myślę trochę jedynie, jak to wpłynie na resztę mojej codzienności: czas dla siebie, na kontakty z M., realizowanie hobby itp... Trudno cokolwiek prognozować lub bawić się w "Co by było gdyby?". Pożyjemy, zobaczymy. Na chwilę obecną pocieszam się, że większa ilość obowiązków pozwoli mi się po prostu lepiej zorganizować i ogarnąć charakter cholernego leniwca, jakim szczyci się narrator tej powieści. Wracając do tematu: postanowiłem, że w międzyczasie pobawię się jeszcze w kilka losowań lotka przy okazji jakichś giga-kumulacji. Bo coś czuję, że w końcu się wstrzelę :)

niedziela, 10 marca 2013

Reprezentuję biedę

Kilka dni temu dostałem wypłatę. Nie spodziewałem się tzw. kokosów- luty od zawsze był dla mnie cienkim miesiącem jeśli chodzi o pieniądze. Mniej dni roboczych, a ja dodatkowo wziąłem trochę wolnego w pracy. Tak więc w wyniku prostej kalkulacji: wypłata minus rachunki, minus WYDATKI NIEZBĘDNE, wyszło na to, że znów reprezentuję biedę. Teraz przynajmniej z czystym sercem mogę sobie puścić na legalu numer Rysia Peji. Autentycznie i po drodze z tematem. 



Odkąd pamiętam, zawsze bardziej liczyło się dla mnie być, niż mieć. Nie wiem, czy to do końca dobrze- chociaż nie odczuwam jakoś specjalnie presji niewolnictwa konsumpcjonizmu. Pod tym względem jestem raczej minimalistą. Nie trzęsą mi się ręce na myśl o nowym smartfonie, aj-padzie czy ray-banach. Nie przeszkadza mi przechadzanie się w spodniach z ciuchexu, lub butach od chinoli. Co jakiś czas staram się oczywiście konsekwentnie spełniać swoje zachcianki: nowe wojaże, cyfrówka, tatuaż, etc. Marzy mi się jedynie własne mieszkanie, chociaż wiem, że będzie to raczej dłuższa perspektywa. Samochód? Jeśli już, to jakiś oldschool z charakterem- VW Garbus, tak najlepiej...

Piszę o tym w opozycji do wydarzeń z poprzedniego tygodnia, kiedy to do mieszkania mojej zmarłej (dosyć zamożnej) ciotki przyjechała tzw. Dalsza Część Rodziny- w celu podzielenia spadku. Mam wrażenie, że w takich sytuacjach sprawdza się opinia, że ten, kto najgłośniej płacze na pogrzebach zwykle najgłośniej kłóci się potem o pieniądze. ...aż zmarli przewracają się w mogiłach. Powinni- według mnie przynajmniej. Całe szczęście ominął mnie ten spektakl pod tytułem "Podział łupów". Wolałem trzymać się od tego z daleka, dla własnego spokoju właściwie. Moja siostra opowiadała mi (z wyraźnym podziwem w głosie i uznaniem dla możliwości ludzkiej chciwości), że gdyby nie jej porządki... to ugrupowanie Dalsza Część Rodziny spakowałoby nawet metalowe formy do ciast sprzed jakichś 30-tu lat lub inne rupiecie tego typu. Nie ważne co, byle więcej...

Trochę to przykre. Nie mogę oceniać, ile w tym prawdy... ale będąc świadkiem tych zachowań mam takie wrażenie, że niektórzy z nich przez pół swojego życia udawali miłość, wsparcie czy zwykłą życzliwość tylko ze względu na myśl, ile będą w stanie zyskać po jej odejściu. Pogrzeb, dzień płaczu i załamywania rąk, a potem "umarł król- niech żyje król"... zaraz zleci się stado sępów, by zgarnąć najlepsze, smakowite kąski. Z rodziną- jak w przysłowiu- najlepiej wychodzi się na zdjęciu (i to podobno też nie zawsze). Może jest to mój błąd... że nie jestem pazerny, chciwy. Ale takim koneksjom mówię stanowcze "Wara!", i idę własną ścieżką. Nie posiadam wiele, ale to co mam- mam dzięki sobie, ciężkiej pracy i zaciskaniu pasa. Myślę, że tak zerwane owoce smakują lepiej... i zapewne zdrowiej wysypiam się po nocach.


sobota, 2 marca 2013

Po co się pisze bloga?

Czas jakoś tak szybko mi ostatnio mija. Mam wrażenie, że nie tak dawno temu świętowaliśmy nadejście nowego roku, a tu proszę... już marzec. Wiosna stoi u bram, dziś jest podobno + 18 stopni na dworze. Przez trzy ostatnie tygodnie nic nowego tu nie pisałem... Jakoś nie miałem o czym. Co prawda po głowie chodzi mi kilka tematów, ale takie rzeczy wychodzą zawsze lepiej na świeżo, pod wpływem impulsu lub konkretnego wydarzenia. W przeciwnym razie przypominają trochę gniota lub ciasto z zakalcem- niby fajne, a jednak czuć, że na siłę... 

Tak więc nic nie pisałem. W życiu stabilizacja. Właściwie nie nazwałbym tego nawet stabilizacją. Nie przepadam za tym słowem, bo dla mnie "stabilizacja" kojarzy się jednoznacznie z wyrażeniami typu: nuda, bezruch, komfort; z czymś na zasadzie, że "nic się nie dzieje". A w moim przypadku raczej dzieje się sporo. Wychodzi na to, że nie układanie sobie żadnych noworocznych postanowień to jednak dobra strategia. W przeciwnym razie zamknąłbym się w sztywnych ramach listy rzeczy do odhaczenia. W przypadku, gdyby czegoś nie udało mi się osiągnąć pozostałoby tylko denerwowanie się na samego siebie: "mogłem, a nie zrobiłem". A tak- mam przestrzeń i pole do popisu. Tak więc znowu dużo czytam, szukam nowej muzyki, tworzę trochę własnej, nadrobiłem zaległości filmowe, łażę na koncerty, ukulturalniam się, zacząłem nawet robić porządek z zębami: udałem się do dentysty (sic!).

W nowym roku miałem tylko jedno postanowienie: starać się rozprzestrzeniać wokół siebie jak najwięcej dobrej energii. No i teraz dzieje się tak, że mam z tego niezłą radochę. Jak w powiedzonku: "praca się zwraca". Los jakoś sprzyja, decyzje które podjąłem wcześniej okazują się być trafione, otacza mnie szereg ludzkich wzmacniaczy, nie nudzę się, czuję się dobrze z samym sobą i... chyba nie mam powodów do narzekań. Jest git.

Założyłem tego bloga prawie trzy lata temu. W sumie jako pewną deskę ratunku- moje życie pełne było martwych, nie rozwiązanych spraw, z którymi nie umiałem sobie poradzić. To było najgorsze pół roku jakie pamiętam: nie miałem pracy, celu, czułem się wypalony i osamotniony, wszystko się sypało- czegokolwiek bym nie dotknął. No i po raz kolejny okazało się, że pisanie jest dla mnie najlepszą formą autoterapii. Mogę wykrzyczeć każdą rzecz, jaka leży mi na sercu, o czymś opowiedzieć i to tak, jak nie umiałbym przekazać pewnie w zwykłej rozmowie. Pomyślałem też, że być może zdarzy się tak, że mogę tym blogiem nawet komuś pomóc. Zachęcić do testowania nowych rzeczy, muzyki, książek czy filmów, ruszenia tyłka sprzed telewizora, odejścia z bajkowego świata TEfauENu jakiejś anonimowej osobie o podobnych rozterkach, podejściu do życia. Nie wiem, jak jest... ale licznik w prawym górnym rogu ekranu wskazuje prawie 8000 wejść na tą stronę. Więc chyba jednak ktoś to czyta i zagląda. Za co dziękuję. 

Podobno żywotność tego typu stron wynosi mniej więcej trzy lata. Czyli, że zbliżamy się do końca? Pewnie nie. Ale z dzisiejszej perspektywy myślę, że chyba dobrze jest czasem nie mieć tematów do pisania. Posiadać moment, w którym wszystko jest zwyczajnie i po prostu OK. Bez powodów do narzekań i ględzenia. Hmm, jutro są moje 28' urodziny. Więc życzę wszystkiego najlepszego, i sobie, i Wam.



piątek, 8 lutego 2013

Wszystko płynie

Czwartek, godzina 19:30, pub o nazwie "Znajomi znajomych". Znacie? Do wczoraj ja też nie. Co do samego lokalu- trudno nie zarekomendować. Dwa dobrze wyposażone bary, dwa piętra (dla palących i tych nie), piwo na każdą kieszeń, ciekawa muzyka i do tego... sala kinowa. Tak więc każdy znajdzie tam coś dla siebie.

Mnie akurat ciągnęło do sali kinowej. Poszedłem tam wieczorem po pracy na projekcję filmu pt. "Wszystko płynie". Pojawiłem się na pół godziny przed rozpoczęciem seansu, zamówiłem więc piwo i usiadłem w drugim rzędzie (jeśli tak to można nazwać, gdyż rzędy stanowiły po prostu ciąg ustawionych kanap i różowych stolików). W salce było już kilka osób toczących spokojnie dyskusję na temat filmu: Pan Reżyser, Człowiek w Czerwonym Swetrze, Roztrzepany Kudłacz w Okularach (moje nadpobudliwe alter-ego?) oraz Starszy Jegomość w mocno podchmielonym stanie i staromodnej marynarce. Usiadłem i uruchomiłem ciąg myśli. Jeśli istnieją miejsca, w których można poczuć atmosferę kina oraz magię filmu- to na pewno nie należą do nich Multipleksy, Cinema Shitty czy inne masówki. Tego nie dadzą też żadne efekty trzyDE, ani nawet najlepiej uprażony popcorn. To specyfika miejsca, klimatu, przestrzeni i osobliwości. Na odbiór pewnych wrażeń składają się wszystkie bodźce: obraz, dźwięk, otoczenie, zapach. 

Ciasną przestrzeń powoli zaczęli wypełniać ludzie. Na tego typu seansach nie zobaczysz wytapetowanych blondyneczek z tipsami, śmiejących się do swego różowego telefonu (na szczęście dla nich- i tak by nie zrozumiały). Przychodzą ci spoza mainstreamu, poszukiwacze, pasjonaci. To widać gołym okiem. Arafatki, wyciągnięte swetry, wytarte spodnie... poczułem, że jestem u siebie, w swoim świecie i klimatach. Zgasły światła, zaczął się film. Zanurzyłem się w ciszy oraz komforcie mojej wygodnej kanapy. Po chwili dotarł do mnie piękny zapach perfum kobiety siedzącej naprzeciwko. To nic, że fragment ekranu zasłaniała mi bujna fryzura Roztrzepanego Kudłacza w Okularach- na takie rzeczy nie zwraca się uwagi, po prostu są to bodźce tworzące całą tą atmosferę. Sączyłem swoje piwo i dałem się porwać...



"Wszystko płynie"- obraz produkcji polskiej z roku 2011, kategoria mocno off'owa (co nie oznacza, że na minus- wręcz przeciwnie). Film ma jednego bohatera. Poznajemy go w momencie kiedy wsiada do starej, drewnianej łodzi (konstrukcja raczej archaiczna: podłużny kształt, wiosło flisackie, na rufie niewielki silnik motorowy) i odbija z jednego z warszawskich brzegów, by popłynąć z nurtem Wisły. Od razu można zauważyć, że jest to ucieczka: bohater ma problem, traumę- choć nie od razu poznajemy jaką. Wyprawa rzeką to jego próba zmierzenia się z tym. Po drodze napotyka różnych ludzi. Starych, doświadczonych życiowo i tęskniących za dawnymi czasami; oraz młodych- zobojętnionych, wyobcowanych. Sam mówi niewiele. Należy raczej do tych skrytych osób, które twardą powłoką ochraniają wrażliwe serce. Zwłaszcza teraz, gdy jego zostało złamane...

Więcej nie zdradzam. Po prostu warto ten film obejrzeć samemu. Klasyczne kino drogi (w tym przypadku raczej rzeki), piękna oprawa, wspaniałe krajobrazy, genialna ścieżka dźwiękowa. I jest w tym to "coś"- przekaz. Odpowiedź na problemy i zranioną duszę; wyzwanie, którego zawsze należy poszukiwać w samotności, blisko natury i w sytuacji, w której jesteśmy zdani tylko na własne siły. Tylko w takich momentach ujawnia się moc charakteru. 

Po obejrzeniu miałem w głowie myśl, że "Wszystko płynie" to taki polski odpowiednik "Into the wild". Istnieją podobieństwa: klimat oprawy muzycznej, motyw ucieczki od świata i problemów, podział filmu na rozdziały. Nic bardziej mylnego. Wiem, bo spytałem Pana Reżysera :)



wtorek, 5 lutego 2013

Katharsis

Katharsis (gr. oczyszczenie) - uwolnienie od cierpienia, odreagowanie zablokowanego napięcia, stłumionych emocji, skrępowanych myśli i wyobrażeń.

Mam nieodparte wrażenie, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni stycznia praktycznie codziennie doznaję czegoś na zasadzie buddyjskiego poglądu, gdzie prawo karmiczne przeplata się na wszystkich płaszczyznach z bieżącymi wydarzeniami. Każda doba to dosłownie kocioł skrajnie odmiennych doświadczeń, stanów i emocji. Słodko- gorzka symfonia życia. Nie ma w tym zupełnie żadnej regularności ani stabilności- przypomina mi to trochę losowanie dużego lotka: komorę pełną ponumerowanych piłeczek, gnanych na spotkanie przeznaczenia strumieniem sprężonego powietrza. 

Mimo całego tego dziwnego chaosu mam poczucie, jakby oczyszczała się w ten sposób atmosfera wokół mnie. Stąd takie niespodziewane i z pozoru nie układające się w rozsądną całość skrajności: od rzeczy radosnych, po budzące zwątpienie. I kiedy już zdarza się, że zaczynam nie rozumieć ludzi lub rzeczywistości, nagle obok pojawia się ktoś, dzięki komu pozbywam się złej energii, poczucia winy i niepewności. Pełne katharsis.

Ciekawie jest próbować być poniekąd obserwatorem swojego własnego życia. To jest trochę jak z oglądaniem filmu lub z czytaniem książki. Zdejmij własną skórę i stań na chwilę obok. Zatrzymaj czas, weź go w ręce jak zapisany fragment twardego dysku. Kiedy bawię się w myślach takim wyobrażeniem zauważam na przykład, że sprawy którymi martwiłem się jeszcze tydzień temu, dziś są już albo rozwiązane, albo nie mają najmniejszego znaczenia. 

To może infantylne, ale dla mnie takie "małe odkrycia" są dosyć istotne. Raz- bo dopada mnie niekiedy typowa polska przypadłość narodowa i bywam wtedy strasznym Narzekaczem. Narzekam i narzekam, wylewam swój mały jad na otaczającą mnie rzeczywistość, pluję się jak małe zwierzątko, nie mogące sobie poradzić z przeskoczeniem furtki do bycia zwyczajnie zadowolonym (walczę z tym oczywiście ile mogę). Dwa- zapominam. Niespodziewanie i po prostu, mała amnezja w pigułce na każdą porę dnia i nocy. Produkt uboczny rytmu życia Wielkiego Miasta. Pęd codzienności karmi się tym co mądre i piękne. Karmi się "małymi odkryciami". Tym, że patrzysz i zauważasz. W zamian wydala pot, zmęczenie i wyżej wspomniane luki pamięciowe.

Ostatnio staram się mieć oczy ciągle otwarte. Szukam drogowskazów i coraz mocniej uczę się ufać przestrzeni. Mam wrażenie, że jest ona nimi naszpikowana: ukrywa się w ludziach, filmach, książkach, teledyskach. Trzeba tylko używać zmysłów i pamiętać, że odkrycia zwykle opierają się na prostym przekazie.


                             Don't be afraid to be weak
                             Don't be too proud to be strong
                             Just look into your heart my friend
                             That will be the return to yourself
                             The return to innocence
 
                             If you want, then start to laugh
                             If you must, then start to cry
                             Be yourself don't hide
                             Just believe in destiny
 
                             Don't care what people say
                             Just follow your own way
                             Don't give up and use the chance
                             To return to innocence 

niedziela, 27 stycznia 2013

Rzut monetą

Stoję sobie oko w oko z dosyć sporym dylematem. Rozważam odejście od projektu, przy którym poświęcałem się od ponad roku. Wkładałem w niego czas, pieniądze, energię i mnóstwo pomysłów; a teraz wszystko to "jak krew w piach" (jak mówił Adaś Miauczyński w "Dniu świra"). Ciężko jest coś takiego porzucić od tak- zwłaszcza gdy traktuje się to jak własne "dziecko", w które inwestujesz wysiłek, patrzysz jak dojrzewa i rośnie w siłę... Najgorzej, kiedy ktoś obcy wszystkie te starania obraca w diabły. 

Palenie za sobą mostów ma swoje dwa oblicza. Patrząc wstecz musisz zmierzyć się z własnym przywiązaniem. Z reguły człowiek zapamiętuje tylko te dobre zdarzenia: pozytywne więzi, relacje z ludźmi, metafizyczne połączenie (takie, w którym bez słów rozumiecie sens i istotę rzeczy), radość z procesu tworzenia oraz wspólnego wysiłku. Dlatego nawet gdy coś się psuje to ciągle istnieje wtedy nadzieja, że wszystko się poprawi lub odmieni na lepsze. Przez wzgląd na to, co było. A im częściej spoglądasz wstecz, tym trudniej pójść krok dalej. Idealnie wyobraża to właśnie metafora człowieka stojącego na środku mostu. Patrzysz za siebie i widzisz ludzi których lubisz lub kochasz, ale wiesz jednocześnie, że dalsza wspólna droga nie ma już sensu. By jednak ruszyć sprawy do przodu, musisz przejść całą długość mostu po czym go spalić, by zamknąć te połączenie raz na zawsze.

Kiedy nie wiem, jaką decyzję podjąć, raczej rzadko proszę innych ludzi o pomoc lub radę. Przeważnie wolę mierzyć się z tym sam. Próbuję usłyszeć w ciszy swój wewnętrzny głos: ten, który się nie myli i zawsze mówi prawdę, choć może nie do końca bezbolesną. Interpretuję znaki i uczę się je odczytywać tak, by wyzbyć się wątpliwości. Wydaje mi się jednak, że czasem dobrze jest posłuchać obiektywnego/ subiektywnego zdania innych osób. To jak z konkursem "prawda czy fałsz". Mam wtedy przed nosem czyjąś opinię i niezależnie od jej treści odczuwam sprzężenie zwrotne: albo jest zgodne z tym, co sam odczuwam głęboko w środku siebie, albo totalnie przeciwne. Tak czy inaczej- wtedy już wiadomo, jaką decyzję należy podjąć.

Jeśli masz w głowie mętlik i nie wiesz, co zrobić- po prostu rzuć monetą. Dwie trudne decyzje jako orzeł i reszka. Niezależnie od dylematu, kiedy podrzucasz monetę do góry- moment pomiędzy jej obrotami i opadnięciem: ten krótki ułamek sekundy, błysk chwili- zwykle uświadomi Ci, czego pragniesz tak naprawdę. 

Czasem zastanawiam się, co ma większą wartość: nieustraszone gnanie przed siebie, czy zachowawcza ostrożność w decyzjach. W obu przypadkach coś można zyskać, coś stracić, coś przeoczyć. Dobrym wyznacznikiem są własne odczucia... Jeśli robisz coś na przekór sobie i nie sprawia ci to już radości oraz satysfakcji- na nic próby ratowania, mediacji czy uzdrawiania świata. Zakładaj buty i idź przed siebie. Horyzont zawsze przynosi nowe możliwości.