Po kilku latach od zerwania spotkaliśmy się z K. Tą K. Poszliśmy nad dziką stronę Wisły. Usiedliśmy na jednym z tych zniszczonych, betonowych wałów, otworzyliśmy piwo i zaczęliśmy rozmawiać. Od momentu nawiązania mailowego kontaktu minęły prawie cztery miesiące. Próbowaliśmy łapać się jakoś wcześniej, ale udało się dopiero teraz. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo denerwowałem się przed spotkaniem z kimś. Z obawą myślałem o tym, jak to przebiegnie. Czy znajdziemy jakieś tematy do rozmów? Czy towarzyszyć nam będzie krępująca cisza, po której każde z nas pójdzie do domu jak najszybciej? Przejmowałem się jednak zupełnie niepotrzebnie.
Fizycznie nie zmieniła się w ogóle. To była ta sama K., jaką znałem kilka lat temu. Z uśmiechniętym, pełnym życia wzrokiem i energią, bijącą z każdego ruchu ciała. Zaczęliśmy rozmawiać jak gdyby nigdy nic- jakby ta przepaść 6 lat nie widzenia się praktycznie nie miała miejsca. Wszystko spowijała ta sama, dobrze znana mi chemia, która istniała między nami kiedyś. Choć wiadomo, że każde z nas ma już inne życie, i nasze ścieżki nigdy nie staną się na powrót tą jedną. Gadaliśmy o wszystkim. O tym, jak potoczyły się nasze życia po rozstaniu. O pracy, osiągnięciach. O zainteresowaniach i głupotach. O naszych wspólnych znajomych, z którymi nie mamy już kontaktu. O nas. Noc była niezwykła. Syciłem się każdą minutą, słuchając jej, odgłosów płynącej rzeki, miasta w ruchu. Patrzyłem się w gwiazdy i było mi po prostu dobrze- pierwszy raz, od tak długiego czasu. I w końcu to do mnie dotarło. Że to była TA JEDYNA. Jedyna, która tak bardzo mnie intrygowała, inspirowała, napędzała, pociągała. Z którą czułem się sobą w każdym calu. Przy której mógłbym być szczęśliwy i spełniony do końca moich dni.
Starałem się patrzeć na to z pragmatycznej, buddyjskiej strony. Moja karma jest chyba pogmatwana, skoro nie mogę sobie ułożyć życia przez tyle czasu. Prawdopodobnie, gdzieś w przeszłych wcieleniach czyniłem mocne życzenia, by być wolnym. I teraz się to wydarza. Możliwe, że moim powołaniem jest więc inne życie- takie, które uniemożliwia mi założenie rodziny, posiadanie potomstwa. Tyle razy czułem, że coś gna mnie w inne strony świata. Więc może wszystko, co działo się do tej pory wcale nie jest jakimś przypadkiem? Bo czuję, że stoję u progu zmian. Z K. musieliśmy mieć naprawdę silne połączenie. W tym i poprzednich życiach. Musiało zajść jednak coś, co sprawia, że nigdy nie będziemy razem. Ona za jakiś czas bierze ślub, a pod koniec miesiąca wyprowadza się już na stałe z Wielkiego Miasta. Nie ma możliwości, bym jej to zniszczył- i akceptuję to wszystko z pełną świadomością. Że nigdy nie poznam nikogo takiego jak ona. I z pewnością nikogo więcej tak mocno nie pokocham. Spotkałem w swoim życiu tyle kobiet... ale żadna nie dała mi tyle, ile właśnie ona. Jakaś cholerna karma sprawiła, że dane mi ją było poznać jedynie na tak krótko. Ale żaden dłuższy czas, jaki spędziłem z innymi kobietami nie był aż tak intensywny i owocny, jak ten spędzony z nią. Jest w tym trochę taka parszywa niesprawiedliwość. Ale za nic nie zamieniłbym tych chwil. Za żadne pieniądze, dobra, zaszczyty czy sławę. Być może prawdą jest, że lepiej przeżyć jeden dzień jak król, niż sto lat jak żebrak. I za to dziękuję tej mojej pogmatwanej karmie. Życzę też każdemu, by miał w swoim życiu takie pół roku jak moje z K., chociaż raz.
Czas okrutnych cudów jeszcze nie przeminął. Więc nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi!
niedziela, 17 maja 2015
sobota, 25 kwietnia 2015
Fryderyk, Fryc, Frycuś
Nie dalej jak wczoraj miało miejsce rozdanie Fryderyka- nagrody przyznawanej przez członków Akademii Fonograficznej, czyli ZPAV. W jej skład wchodzi ponad 1000 artystów, dziennikarzy i producentów związanych z branżą. Samo głosowanie odbywa się w dwóch turach- w pierwszej członkowie głosują na wybrane przez SIEBIE pozycje z listy wydawnictw fonograficznych danego roku. Następnym etapem jest wyłonienie nominacji (przeważnie pięciu w każdej kategorii), a potem oddanie głosu na jedną z nich. Żeby nie było- cały proceder ma charakter TAJNY.
Od jakiegoś czasu doskonale wiadomo, że Fryderyki oscylują swoim poziomem i prestiżem mniej- więcej na podobnej zasadzie, co Eurowizja. Jednym słowem: gówno, marność i bieda (oczywiście umysłowa). Nagrody przyznawane są na zasadzie "rąsia rąsię myje", wewnątrz bardzo hermetycznego światka- co udowadniają kolejne wybory nominacji i ich laureatów. Jeśli by mierzyć polski przemysł muzyczny właśnie przez pryzmat tych nagród- to rzeczywiście można wysnuć wniosek, że kondycja owego jest co najmniej w fatalnym, lub opłakanym stanie. Ale na szczęście wszystkim chyba wiadomo, że to co jest istotne w muzyce- dzieje się poza głównym nurtem, czy mainstreamem określonym pod szyldem ZPAV.
Cała gala rozdania Fryderyków jest jednak sporym wydarzeniem i do tego mocno nagłośnionym przez media. Tak więc mimo, że się tym możesz nie interesować- i tak cię to nie ominie. Zwłaszcza, jeśli samemu słuchasz dużo muzyki i powiedzmy, że coś tam o niej wiesz. Z czystej ciekawości odpalam stronę ZPAV'u i aż przecieram oczy ze zdumienia.
Nominowani w zakładce Album Roku/ kategoria ROCK (proszę mieć to na uwadze, powtarzam: ROCK):
- BEHEMOTH za rewelacyjny "The Satanist"
- CURLY HEADS "Ruby dress skinny dog"
- LUXTORPEDA "A morał tej historii mógłby być taki, że mimo, że cukrowe, to jednak buraki"
- NATALIA PRZYBYSZ "Prąd"
- ORGANEK "Głupi"
Wygrywa... Natalia Przybysz. TA Natalia Przybysz, czyli ex Sistars. NATALIA PRZYBYSZ. W kategorii ROCK. No kurwa. Staram się podnieść szczękę z podłogi. Zdziwiona była też podobno sama Pani Natalia, która owszem, z nagrody się ucieszyła- aczkolwiek osobiście przyznała w wywiadzie, że rockowo to ona się raczej nie czuje. Więc albo ja jestem głupi, albo nie znam się na muzyce i nic o niej nie wiem. Album zawiera elementy rocka, są gitary, bas, mało elektroniki. I nawet przyjemnie się tego słucha, bo umiejętności wokalnych Pani Przybysz nie da się zakwestionować, produkcja jest świetna. Ale podciąganie tego pod stricte ROCK...? No nie sądzę.
Palemka pierwszeństwa należy się tu zespołowi Behemoth- chociaż nie sądzę, by mogli tu wygrać- ze względu na zbyt dużą przepaść pomiędzy tzw. mainstreamem, czy przez liczne kontrowersje, tak mocno nieprzyjazne środowisku. Aczkolwiek nawet jeśli nie Nergal i spółka, to zawsze pozostaje Luxtorpeda- której może nie jestem fanem, ale formacja jest ewidentnie fenomenem na polskim rynku. Takie rodzime Foo Fighters. Trudno mi powiedzieć więc, co za debil przyznaje te nagrody, lub ile musiał posmarować komisji Pan Producent, by taki precedens mógł zaistnieć. Ale w takiej sytuacji pozdrawiam, i nadal uważam, że ostatnim chwalebnym momentem w historii tej nagrody był fakt odmówienia przyjęcia jej przez zespół Sweet Noise w 2003 r., w ramach protestu wobec praktyk stosowanych w polskim przemyśle muzycznym. Tfu. Biznes muzyczny, showbiznes- showshit.
Album Roku, kategoria ROCK. Chciałbym podziękować Akademii...
Od jakiegoś czasu doskonale wiadomo, że Fryderyki oscylują swoim poziomem i prestiżem mniej- więcej na podobnej zasadzie, co Eurowizja. Jednym słowem: gówno, marność i bieda (oczywiście umysłowa). Nagrody przyznawane są na zasadzie "rąsia rąsię myje", wewnątrz bardzo hermetycznego światka- co udowadniają kolejne wybory nominacji i ich laureatów. Jeśli by mierzyć polski przemysł muzyczny właśnie przez pryzmat tych nagród- to rzeczywiście można wysnuć wniosek, że kondycja owego jest co najmniej w fatalnym, lub opłakanym stanie. Ale na szczęście wszystkim chyba wiadomo, że to co jest istotne w muzyce- dzieje się poza głównym nurtem, czy mainstreamem określonym pod szyldem ZPAV.
Cała gala rozdania Fryderyków jest jednak sporym wydarzeniem i do tego mocno nagłośnionym przez media. Tak więc mimo, że się tym możesz nie interesować- i tak cię to nie ominie. Zwłaszcza, jeśli samemu słuchasz dużo muzyki i powiedzmy, że coś tam o niej wiesz. Z czystej ciekawości odpalam stronę ZPAV'u i aż przecieram oczy ze zdumienia.
Nominowani w zakładce Album Roku/ kategoria ROCK (proszę mieć to na uwadze, powtarzam: ROCK):
- BEHEMOTH za rewelacyjny "The Satanist"
- CURLY HEADS "Ruby dress skinny dog"
- LUXTORPEDA "A morał tej historii mógłby być taki, że mimo, że cukrowe, to jednak buraki"
- NATALIA PRZYBYSZ "Prąd"
- ORGANEK "Głupi"
Wygrywa... Natalia Przybysz. TA Natalia Przybysz, czyli ex Sistars. NATALIA PRZYBYSZ. W kategorii ROCK. No kurwa. Staram się podnieść szczękę z podłogi. Zdziwiona była też podobno sama Pani Natalia, która owszem, z nagrody się ucieszyła- aczkolwiek osobiście przyznała w wywiadzie, że rockowo to ona się raczej nie czuje. Więc albo ja jestem głupi, albo nie znam się na muzyce i nic o niej nie wiem. Album zawiera elementy rocka, są gitary, bas, mało elektroniki. I nawet przyjemnie się tego słucha, bo umiejętności wokalnych Pani Przybysz nie da się zakwestionować, produkcja jest świetna. Ale podciąganie tego pod stricte ROCK...? No nie sądzę.
Palemka pierwszeństwa należy się tu zespołowi Behemoth- chociaż nie sądzę, by mogli tu wygrać- ze względu na zbyt dużą przepaść pomiędzy tzw. mainstreamem, czy przez liczne kontrowersje, tak mocno nieprzyjazne środowisku. Aczkolwiek nawet jeśli nie Nergal i spółka, to zawsze pozostaje Luxtorpeda- której może nie jestem fanem, ale formacja jest ewidentnie fenomenem na polskim rynku. Takie rodzime Foo Fighters. Trudno mi powiedzieć więc, co za debil przyznaje te nagrody, lub ile musiał posmarować komisji Pan Producent, by taki precedens mógł zaistnieć. Ale w takiej sytuacji pozdrawiam, i nadal uważam, że ostatnim chwalebnym momentem w historii tej nagrody był fakt odmówienia przyjęcia jej przez zespół Sweet Noise w 2003 r., w ramach protestu wobec praktyk stosowanych w polskim przemyśle muzycznym. Tfu. Biznes muzyczny, showbiznes- showshit.
Album Roku, kategoria ROCK. Chciałbym podziękować Akademii...
środa, 15 kwietnia 2015
The answer we need
Wizytówką naszych czasów jest to, że obecnie o wiele łatwiej jest wylądować z kimś w łóżku... niż rzeczywiście coś więcej poczuć. Kilka dni temu spotkałem się z koleżanką. Z KOLEŻANKĄ. Zjedliśmy coś na obiad. Schlaliśmy się dokumentnie za pomocą whisky. Poszliśmy sobie nad bulwary wiślane. Siedzimy, rozmowa się toczy w najlepsze. Ona- chwilę później- łagodnym, szybkim ruchem obraca moją twarz w prawo i zaczyna całować. Odwzajemniłem, mimo, że z tyłu głowy od razu zapaliła mi się alarmowa, czerwona lampka. Noc spędzam u niej.
Leżymy w łóżku i rozmawiamy.
- Jestem w stanie dużo z siebie dać, ale pamiętaj: o mnie się walczy. Pytanie tylko czy chcesz? - mówi.
Przez głowę przelatuje mi setka myśli. Czy chcę? Czy rzeczywiście dam radę? Siedzę w pracy non stop. Po wyjściu stamtąd jestem już tak wykończony, że na nic więcej nie mam ani siły, ani tym bardziej chęci. Na te cholerne, powtarzalne, wszechobecne gierki. Gierka nr 1: podchody i zaloty. Gierka nr 2: zachwalanie produktu. Przed tobą co najmniej kilka miesięcy pracy nad tym, by pokazać się z idealnej (lub raczej wyidealizowanej) strony. Czego to ja nie robię, czego nie dokonałem. Ja nie dam rady? Bitch please, potrzymaj mi piwo. Gierka nr 3: staraj się. A może prezent bez okazji? Spontan, kreatywność? Proszę bardzo. Gierka nr 4: słodkości. Mój misiaczku, moje piękności. Załóż różowe okulary i chodź za mną. Dziękuję, nie mam ochoty. Prawdziwe życie wygląda inaczej.
Kolejne pytanie:
- Jak się z tym w ogóle czujesz?
Postanawiam jej nie okłamywać. Mówię tak, jak jest. Że jestem wyprany z wszystkich emocji i czuję się jak ostatnie gówno, które na nic nie zasługuje. Że gdy skakałem na bungee- podświadomie liczyłem, że ta lina się urwie. Kiedy lecieliśmy samolotem do Wrocławia- modliłem się o jakąś powietrzną katastrofę. Podczas przechyłu błagałem o awarię silnika lub rozhermetyzowanie kabiny. Oczami wyobraźni widziałem wszystkie krzesełka, odrywające się od podłogi wraz z przypiętymi do nich bezradnymi i zrozpaczonymi pasażerami. Wylatujące w przestrzeń i roztrzaskujące się w drobny mak po 4 km swobodnego spadania. Gdy jadę codziennie tramwajem cieszę się na myśl o jakimś potężnym wypadku, za każdym razem gdy wagon mocniej przyhamuje. Obserwowałbym w zwolnionym tempie jak przez pół długości składu przelatuje bezwładnie ciało jakiejś 80-letniej starej baby, która wpieprzyła się przed ciebie, by tylko posadzić swoje pomarszczone dupsko na siedzeniu. Miałbym ochotę z uśmiechem na ustach powiedzieć jej, że bóg do którego przed chwilą klepała zdrowaśki tak naprawdę ma ją gdzieś i wcale jej nie kocha. Że z większą dozą prawdopodobieństwa totalnie jej nienawidzi. I patrzeć ze spokojem hinduskiej krowy jak w jej oczach powoli gaśnie resztka nadziei. Mówię jej też o tym, że za kilka miesięcy skaczę ze spadochronem. Ze szczerym nastawieniem na to, że czasza się nie otworzy.
B. roni kilka łez. Stwierdza, że poza rodzicami właściwie nikt na nią nie czeka. Za kilka dni ma wyniki badań- i jeśli okażą się złe- to oprócz nich nikogo to tak naprawdę nie będzie obchodzić. Obejmuje mnie mocniej i tak leżymy. Dwa roztańczone, rozśpiewane odpadki wszechświata.
Kiedy wychodzimy rano z jej mieszkania nic nie jest ustalone, ani wyjaśnione. Wracam do siebie, odpalam mp3 i myślę o wszystkim. Za każdym razem po czymś takim mam wyrzuty sumienia. W sumie nikt nikogo do niczego nie zmuszał, ale nie od dziś wiadomo, że dla kobiety nie ma czegoś takiego jak niezobowiązujący seks. Z kolei ja sam nigdy nie traktowałem takich spraw na "sportowo". Ale przeczuwam też, że nic więcej z siebie nie dam rady wykrzesać. Nie czuję tego, nie mam ani chęci, ani motywacji. Przeżyłem już 5 długotrwałych związków, z zamkniętymi oczami rozpoznaję każdy detal oraz powtarzalność tego schematu. Nie wiem, co musiałoby się stać, bym widział tu jeszcze jakiekolwiek zaskoczenie. Znam też trochę nasze charaktery i wniosek nasuwa mi się jeden: gryźlibyśmy się strasznie. Nie rozumiem tylko, co ona we mnie dostrzega. Ale mam wrażenie, że zbudowała sobie w głowie jakiś fałszywy obraz mojej osoby. Nie zna mnie. Widzi we mnie kogoś, kogo pamięta jeszcze z czasów Olsztyna. Ale ja już nie jestem tamtym człowiekiem. Zmieniłem się. I wiem też- po 3 latach związku z M.- że nie chcę kolejny raz tracić swojego czasu. Ani tym samym marnować go komuś innemu.
Leżymy w łóżku i rozmawiamy.
- Jestem w stanie dużo z siebie dać, ale pamiętaj: o mnie się walczy. Pytanie tylko czy chcesz? - mówi.
Przez głowę przelatuje mi setka myśli. Czy chcę? Czy rzeczywiście dam radę? Siedzę w pracy non stop. Po wyjściu stamtąd jestem już tak wykończony, że na nic więcej nie mam ani siły, ani tym bardziej chęci. Na te cholerne, powtarzalne, wszechobecne gierki. Gierka nr 1: podchody i zaloty. Gierka nr 2: zachwalanie produktu. Przed tobą co najmniej kilka miesięcy pracy nad tym, by pokazać się z idealnej (lub raczej wyidealizowanej) strony. Czego to ja nie robię, czego nie dokonałem. Ja nie dam rady? Bitch please, potrzymaj mi piwo. Gierka nr 3: staraj się. A może prezent bez okazji? Spontan, kreatywność? Proszę bardzo. Gierka nr 4: słodkości. Mój misiaczku, moje piękności. Załóż różowe okulary i chodź za mną. Dziękuję, nie mam ochoty. Prawdziwe życie wygląda inaczej.
Kolejne pytanie:
- Jak się z tym w ogóle czujesz?
Postanawiam jej nie okłamywać. Mówię tak, jak jest. Że jestem wyprany z wszystkich emocji i czuję się jak ostatnie gówno, które na nic nie zasługuje. Że gdy skakałem na bungee- podświadomie liczyłem, że ta lina się urwie. Kiedy lecieliśmy samolotem do Wrocławia- modliłem się o jakąś powietrzną katastrofę. Podczas przechyłu błagałem o awarię silnika lub rozhermetyzowanie kabiny. Oczami wyobraźni widziałem wszystkie krzesełka, odrywające się od podłogi wraz z przypiętymi do nich bezradnymi i zrozpaczonymi pasażerami. Wylatujące w przestrzeń i roztrzaskujące się w drobny mak po 4 km swobodnego spadania. Gdy jadę codziennie tramwajem cieszę się na myśl o jakimś potężnym wypadku, za każdym razem gdy wagon mocniej przyhamuje. Obserwowałbym w zwolnionym tempie jak przez pół długości składu przelatuje bezwładnie ciało jakiejś 80-letniej starej baby, która wpieprzyła się przed ciebie, by tylko posadzić swoje pomarszczone dupsko na siedzeniu. Miałbym ochotę z uśmiechem na ustach powiedzieć jej, że bóg do którego przed chwilą klepała zdrowaśki tak naprawdę ma ją gdzieś i wcale jej nie kocha. Że z większą dozą prawdopodobieństwa totalnie jej nienawidzi. I patrzeć ze spokojem hinduskiej krowy jak w jej oczach powoli gaśnie resztka nadziei. Mówię jej też o tym, że za kilka miesięcy skaczę ze spadochronem. Ze szczerym nastawieniem na to, że czasza się nie otworzy.
B. roni kilka łez. Stwierdza, że poza rodzicami właściwie nikt na nią nie czeka. Za kilka dni ma wyniki badań- i jeśli okażą się złe- to oprócz nich nikogo to tak naprawdę nie będzie obchodzić. Obejmuje mnie mocniej i tak leżymy. Dwa roztańczone, rozśpiewane odpadki wszechświata.
Kiedy wychodzimy rano z jej mieszkania nic nie jest ustalone, ani wyjaśnione. Wracam do siebie, odpalam mp3 i myślę o wszystkim. Za każdym razem po czymś takim mam wyrzuty sumienia. W sumie nikt nikogo do niczego nie zmuszał, ale nie od dziś wiadomo, że dla kobiety nie ma czegoś takiego jak niezobowiązujący seks. Z kolei ja sam nigdy nie traktowałem takich spraw na "sportowo". Ale przeczuwam też, że nic więcej z siebie nie dam rady wykrzesać. Nie czuję tego, nie mam ani chęci, ani motywacji. Przeżyłem już 5 długotrwałych związków, z zamkniętymi oczami rozpoznaję każdy detal oraz powtarzalność tego schematu. Nie wiem, co musiałoby się stać, bym widział tu jeszcze jakiekolwiek zaskoczenie. Znam też trochę nasze charaktery i wniosek nasuwa mi się jeden: gryźlibyśmy się strasznie. Nie rozumiem tylko, co ona we mnie dostrzega. Ale mam wrażenie, że zbudowała sobie w głowie jakiś fałszywy obraz mojej osoby. Nie zna mnie. Widzi we mnie kogoś, kogo pamięta jeszcze z czasów Olsztyna. Ale ja już nie jestem tamtym człowiekiem. Zmieniłem się. I wiem też- po 3 latach związku z M.- że nie chcę kolejny raz tracić swojego czasu. Ani tym samym marnować go komuś innemu.
niedziela, 12 kwietnia 2015
Working Class Hero
Dawno mnie tu nie było. Cały ostatni miesiąc przeleciał mi na przygotowaniach i uczeniu się do egzaminu związanego z pracą. W ostatecznym rozrachunku i na grande finale ów egzamin polałem. Więc świetnie. 30 kilka dni, które można sobie odliczyć totalnie z życiorysu. Nie miałem czasu ani na spotkania z przyjaciółmi, ani na zespół, ani na treningi do półmaratonu- właściwie na nic. Zero życia prywatnego. Co do egzaminu- wyłożyłem się na matmie. Zrobiłem błąd już na samym starcie obliczeń, co w konsekwencji zafałszowało ostateczny wynik. Uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak gdzieś w połowie- ale nie miałem już czasu by to poprawić. Komisja strzeliła mi jeszcze jakimiś dwoma pytaniami które mnie totalnie rozbiły- zeżarły mnie nerwy do tego stopnia, że zablokowałem się już ostatecznie. Osiągnąłem stan pustki. Jeśli oglądaliście westerny, zawsze jest tam taka scena, gdzie na środku wygwizdowa przelatuje przez kadr samotny krzaczek gnany silnym wiatrem- to było to. Najzabawniejsze, że tuż po wyjściu z sali uświadomiłem sobie, że znałem odpowiedzi na większość pytań. Więc nerwy, 5 godzin czekania na swoją kolej oraz stres wzięły nade mną górę. Poprawka za trzy miesiące.
Na pocieszenie po tym wszystkim pozostał mi fakt, że ludzi którzy to zdali firma postanowiła wydymać dokumentnie. Podostawali stanowiska... z 300 zł podwyżki, co przy starych stawkach jest chyba jakąś kpiną- biorąc pod uwagę ilość pracy, zakres obowiązków i odpowiedzialności. Ogólnie więc bardzo się pozmieniało, i to na gorsze. Za mną w tej chwili równo dwa tygodnie zapierdalania pod rząd bez dnia wolnego. W czwartek siedziałem w pracy ponad 13 godzin. Musiałem zrezygnować z wyjazdu na święta- choć był mi obiecany. W domu nie byłem od ponad pół roku. Świetnie, zważywszy na to, że ojciec ma problemy ze zdrowiem i po prostu w y p a d a ł o b y tam pojechać. Moją szefową gówno to obchodzi, zwłaszcza że po tym oblanym egzaminie zdecydowanie popadłem w niełaskę.
Przedwczoraj- pierwszy raz od bardzo długiego czasu- tuż po przebudzeniu złapałem się na myśli: "O, kurwa... znowu muszę iść do tej jebanej pracy". Nie rozkminiłem do końca, czy był to efekt totalnego przemęczenia i wyeksploatowania organizmu, czy coś o głębszym podłożu. Zacząłem rozważać zmianę pracy. Wiem, że wszystko ma zawsze dwie strony medalu. Ale nie mam już po prostu siły, chęci i motywacji. Czuję się wypalony tą korporacją. Ciągłą spiną, czuwaniem w stanie gotowości. Ostatnio właśnie robiłem sobie takie małe podsumowania. Jestem samotnym gościem w wieku 30 lat. I kiedy nawet mam sobie kogoś szukać, umawiać się itd., skoro i tak cały czas jestem w tej pieprzonej pracy? Świątek, piątek, niedziela. Nieważne czy jest Wielkanoc, majówka, Boże Narodzenie, Nowy Rok- jesteśmy czynni ZAWSZE. Kiedy mam dzień wolnego- i tak odbieram non stop telefony. Albo przychodzę do firmy zająć się administracyjnymi sprawami- bo na te w ciągu normalnego dnia po prostu nie mamy czasu. Nie spotykam się z przyjaciółmi. Praca ma charakter stojący, więc czuję, że powoli padają mi stawy. Obowiązków zaś przybywa, a wynagrodzenie pozostaje bez zmian. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że wynagrodzenie managera w normalnej korporacji zaczyna się powyżej 5000 zł. Tak więc ja tytuł swojego "managera" mam chyba na zasadzie zamiennika, jak "Koordynator ds. powierzchni płaskich" vs sprzątaczka...
Muszę się ogarnąć. Zrobić sobie podsumowanie, jakiś bilans zysków i strat. I zacząć coś zmieniać, zanim do końca wsiąknę w to gówno oraz wypalę się całkowicie. Życie ucieka mi między palcami. Wszyscy dookoła się chajtają, płodzą dzieciaki. A ja nie mam czasu. Bo jestem w pracy.
Na pocieszenie po tym wszystkim pozostał mi fakt, że ludzi którzy to zdali firma postanowiła wydymać dokumentnie. Podostawali stanowiska... z 300 zł podwyżki, co przy starych stawkach jest chyba jakąś kpiną- biorąc pod uwagę ilość pracy, zakres obowiązków i odpowiedzialności. Ogólnie więc bardzo się pozmieniało, i to na gorsze. Za mną w tej chwili równo dwa tygodnie zapierdalania pod rząd bez dnia wolnego. W czwartek siedziałem w pracy ponad 13 godzin. Musiałem zrezygnować z wyjazdu na święta- choć był mi obiecany. W domu nie byłem od ponad pół roku. Świetnie, zważywszy na to, że ojciec ma problemy ze zdrowiem i po prostu w y p a d a ł o b y tam pojechać. Moją szefową gówno to obchodzi, zwłaszcza że po tym oblanym egzaminie zdecydowanie popadłem w niełaskę.
Przedwczoraj- pierwszy raz od bardzo długiego czasu- tuż po przebudzeniu złapałem się na myśli: "O, kurwa... znowu muszę iść do tej jebanej pracy". Nie rozkminiłem do końca, czy był to efekt totalnego przemęczenia i wyeksploatowania organizmu, czy coś o głębszym podłożu. Zacząłem rozważać zmianę pracy. Wiem, że wszystko ma zawsze dwie strony medalu. Ale nie mam już po prostu siły, chęci i motywacji. Czuję się wypalony tą korporacją. Ciągłą spiną, czuwaniem w stanie gotowości. Ostatnio właśnie robiłem sobie takie małe podsumowania. Jestem samotnym gościem w wieku 30 lat. I kiedy nawet mam sobie kogoś szukać, umawiać się itd., skoro i tak cały czas jestem w tej pieprzonej pracy? Świątek, piątek, niedziela. Nieważne czy jest Wielkanoc, majówka, Boże Narodzenie, Nowy Rok- jesteśmy czynni ZAWSZE. Kiedy mam dzień wolnego- i tak odbieram non stop telefony. Albo przychodzę do firmy zająć się administracyjnymi sprawami- bo na te w ciągu normalnego dnia po prostu nie mamy czasu. Nie spotykam się z przyjaciółmi. Praca ma charakter stojący, więc czuję, że powoli padają mi stawy. Obowiązków zaś przybywa, a wynagrodzenie pozostaje bez zmian. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że wynagrodzenie managera w normalnej korporacji zaczyna się powyżej 5000 zł. Tak więc ja tytuł swojego "managera" mam chyba na zasadzie zamiennika, jak "Koordynator ds. powierzchni płaskich" vs sprzątaczka...
Muszę się ogarnąć. Zrobić sobie podsumowanie, jakiś bilans zysków i strat. I zacząć coś zmieniać, zanim do końca wsiąknę w to gówno oraz wypalę się całkowicie. Życie ucieka mi między palcami. Wszyscy dookoła się chajtają, płodzą dzieciaki. A ja nie mam czasu. Bo jestem w pracy.
niedziela, 15 lutego 2015
To nie istotne z perspektywy absolutu
Dzień po Dniu Zakochanych. Niespecjalnie zwracałem nawet uwagę na całą tą wszechobecną na około propagandę czerwonych serduszek, baloników, bukietów i Walentynek. Na Nowym Świecie- gdzie pracuję- istny młyn. Wszędzie oczywiście zakochane i wpatrzone w siebie pary (tęcze, jednorożce, słodkości). Nie, żebym zazdrościł. Po prostu wydaje mi się, że ludzie ogłupieli pod wpływem zalewu komercji tego "święta". Faceci zapieprzają po mieście z kwiatami (wszystkie kwiaciarnie odnotowują rekordy sprzedaży względem całego roku zapewne), dziewczyny odpicowane na medal. I tylko po północy, kiedy wracam do domu mijam przynajmniej pięć lasek z napuchniętymi, czerwonymi policzkami, trzęsącą się buzią oraz tuszem rozmazanym pod oczami od płaczu. W ręku róża, torebka oraz płaszcz zabrany na szybko przy wyjściu z klubu. Wodzą na około błędnym, nieobecnym i pijanym wzrokiem. Roztrzęsionymi dłońmi próbują zapalić papierosa, tłumiąc łkanie. Już wiem, że w ich przypadku Walentynki się nie udały. Nawet nie jest mi ich specjalnie szkoda. Niektórzy po prostu zapominają, że miłość przydałoby się pielęgnować codziennie, a nie raz na rok z okazji jakiegoś głupiego święta. Ale tak to już jest. Zamiast tego, jednego dnia świat staje na głowie i tonie w wysiłkach oraz staraniach, które- koniec końców- zwykle okazują się sztuczne, lub na przymus aż do przesady. Zakończonej finałem smutnego, pijanego faceta i laski jak z opisu powyżej. Bo dał za mało róż w bukiecie. Bo chlapnęło mu się jakieś zbędne słowo. Bo czegoś nie powiedział, lub się nie domyślił.
Ogólnie zmieniło się chyba rozumienie oraz nastawienie do takiego zjawiska jak miłość. Moje pokolenie wiedzę na ten temat czerpało z filmów, książek, piosenek oraz miraży, które tworzyli nam przed oczami rodzice lub dziadkowie. Że ma być idealnie. Po wieki. Na zawsze. Jak w bajce. Biały rumak, rycerz i księżniczka. I my w to wierzyliśmy, przez wiele długich lat. Dopiero kiedy dorośliśmy- zauważyliśmy, że w większości przypadków nasi rodzice wcale nie darzą się pozytywnymi uczuciami i są ze sobą jedynie przez wzgląd na nas. Z kolei związki które tworzyliśmy nie są tymi jedynymi, szczerymi czy po grób. Oraz bliżej im do pola bitwy, niż scenariusza z romantycznego filmu. Młodsze generacje chyba nie żyją z głową w chmurach tak jak my. Stąpają twardo po ziemi. Idealny świat pięknej miłości rodem z literatury czy arcydzieł kina, zastąpiła edukacja w postaci PornHub, "50 twarzy Grey'a" czy teledysków jak od Miley Cirus. Ale może to i dobrze? Oszczędzą sobie bólu, rozczarowań i wielu bezowocnych prób.
Często ostatnio rozmawiam z K. od siebie z pracy. K. ma 22 lata, i mocno realistyczne poglądy na sprawę. Jak sama mówi- nie szuka nikogo na poważnie. Bawi się, używa życia. Twierdzi też, że coś takiego jak "miłość" jest abstrakcją w dzisiejszym świecie. Świecie, w którym związek jest na trzy lata maksymalnie. A potem do wymiany. Smutne, ale nie umiem jej nie przyznać racji. Mimo tego, iż jestem o 8 lat starszy to wciąż- nadal, w głębi siebie- marzę o tym, że kiedyś spotkam kogoś na resztę moich dni. I że będzie to szczęśliwy, pełen miłości związek. Próbuję wierzyć w to, stawiając czoła realiom, w jakich miałem dwa związki, które rozpadły się po trzech latach. Do tego jeden związek mocno toksyczny, i jeden wspaniały- ale za to z fatalnym zakończeniem. Plus kilka relacji, które nie wiadomo gdzie szły. Wszystko to w formie nieustannej paraboli wzlotów i upadków: dawanie, budowanie, walka; a potem rozczarowanie, gniew, złość, frustracja, obojętność.
Może to jest błąd i powinienem właśnie zejść z tej ścieżki oraz zaakceptować rzeczywistość? A tym samym przestać marzyć o wielkiej miłości- bo jej po prostu nie ma. Jest coś, co nada się na trzy lata maksymalnie, bo potem się nie sprawdzi. A wtedy do wymiany. Być może trzeba celować w tym by poznać kogoś, kto będzie rokował na przyszłość szansą jakiegoś zwykłego porozumienia się. Spłodzić sobie z tym kimś dzieciaka. Związek i tak się rozpadnie, ale jeśli komunikacja nie siądzie- będzie się można dogadać oraz jakoś go wychować.
Całe życie zaprzątałem sobie tym głowę- by być dobrym, nikogo nie ranić, dawać i jeszcze raz dawać. Jedyne co w zamian dostawałem- to kopniak w dupę, na zakończenie związku. I na co mi to? Wszystkie te relacje... K., J., K., A., M. Przychodziły i odchodziły. Były jedynie gośćmi w moim życiu. Jak tymczasowy przechodzień, który przypadkiem trafił na określoną drogę- po czym znalazł sobie inną ścieżkę i dalej podążył już sam. Każdy z tych epizodów uczynił mnie tylko twardszym. Względem całości- to naprawdę nieważne, nie piękne, wyblakłe. I nieistotne w perspektywie absolutu.
Ogólnie zmieniło się chyba rozumienie oraz nastawienie do takiego zjawiska jak miłość. Moje pokolenie wiedzę na ten temat czerpało z filmów, książek, piosenek oraz miraży, które tworzyli nam przed oczami rodzice lub dziadkowie. Że ma być idealnie. Po wieki. Na zawsze. Jak w bajce. Biały rumak, rycerz i księżniczka. I my w to wierzyliśmy, przez wiele długich lat. Dopiero kiedy dorośliśmy- zauważyliśmy, że w większości przypadków nasi rodzice wcale nie darzą się pozytywnymi uczuciami i są ze sobą jedynie przez wzgląd na nas. Z kolei związki które tworzyliśmy nie są tymi jedynymi, szczerymi czy po grób. Oraz bliżej im do pola bitwy, niż scenariusza z romantycznego filmu. Młodsze generacje chyba nie żyją z głową w chmurach tak jak my. Stąpają twardo po ziemi. Idealny świat pięknej miłości rodem z literatury czy arcydzieł kina, zastąpiła edukacja w postaci PornHub, "50 twarzy Grey'a" czy teledysków jak od Miley Cirus. Ale może to i dobrze? Oszczędzą sobie bólu, rozczarowań i wielu bezowocnych prób.
Często ostatnio rozmawiam z K. od siebie z pracy. K. ma 22 lata, i mocno realistyczne poglądy na sprawę. Jak sama mówi- nie szuka nikogo na poważnie. Bawi się, używa życia. Twierdzi też, że coś takiego jak "miłość" jest abstrakcją w dzisiejszym świecie. Świecie, w którym związek jest na trzy lata maksymalnie. A potem do wymiany. Smutne, ale nie umiem jej nie przyznać racji. Mimo tego, iż jestem o 8 lat starszy to wciąż- nadal, w głębi siebie- marzę o tym, że kiedyś spotkam kogoś na resztę moich dni. I że będzie to szczęśliwy, pełen miłości związek. Próbuję wierzyć w to, stawiając czoła realiom, w jakich miałem dwa związki, które rozpadły się po trzech latach. Do tego jeden związek mocno toksyczny, i jeden wspaniały- ale za to z fatalnym zakończeniem. Plus kilka relacji, które nie wiadomo gdzie szły. Wszystko to w formie nieustannej paraboli wzlotów i upadków: dawanie, budowanie, walka; a potem rozczarowanie, gniew, złość, frustracja, obojętność.
Może to jest błąd i powinienem właśnie zejść z tej ścieżki oraz zaakceptować rzeczywistość? A tym samym przestać marzyć o wielkiej miłości- bo jej po prostu nie ma. Jest coś, co nada się na trzy lata maksymalnie, bo potem się nie sprawdzi. A wtedy do wymiany. Być może trzeba celować w tym by poznać kogoś, kto będzie rokował na przyszłość szansą jakiegoś zwykłego porozumienia się. Spłodzić sobie z tym kimś dzieciaka. Związek i tak się rozpadnie, ale jeśli komunikacja nie siądzie- będzie się można dogadać oraz jakoś go wychować.
Całe życie zaprzątałem sobie tym głowę- by być dobrym, nikogo nie ranić, dawać i jeszcze raz dawać. Jedyne co w zamian dostawałem- to kopniak w dupę, na zakończenie związku. I na co mi to? Wszystkie te relacje... K., J., K., A., M. Przychodziły i odchodziły. Były jedynie gośćmi w moim życiu. Jak tymczasowy przechodzień, który przypadkiem trafił na określoną drogę- po czym znalazł sobie inną ścieżkę i dalej podążył już sam. Każdy z tych epizodów uczynił mnie tylko twardszym. Względem całości- to naprawdę nieważne, nie piękne, wyblakłe. I nieistotne w perspektywie absolutu.
sobota, 14 lutego 2015
wtorek, 10 lutego 2015
K.
Jeśli miałbym kiedykolwiek stworzyć jakiś ranking (nie cierpię tego słowa) dotyczący moich byłych partnerek- K. zajęłaby tam wyjątkowe miejsce. Na szczycie piedestału. Dziwny to był związek: krótki ale za to intensywny. Patrząc wstecz, czułem się z nią chyba najszczęśliwszy, z wielu powodów. Sama K. stanowiła dosyć niespotykaną mieszankę zwykle wykluczających się cech: była niesamowicie kobieca, ale miała przy tym totalnie "męski" charakter. Otwarta na nowości, aktywna, otrzaskana z różnymi technologiami i nowinkami, szukająca adrenaliny, zdecydowana oraz konkretna. Do tego gamer z zamiłowania. Rozmawiałeś z nią o wszystkim, jak z najlepszym kumplem. Zero nudy i zastoju. Chętnie wychlałaby z tobą skrzynkę piwa, zagryzła mięchem, a na koniec przypieczętowała pójściem do łóżka. Propos tematu- to właśnie przy niej nauczyłem się czerpać prawdziwą przyjemność z seksu. Więc nie bójmy się tego określenia: kobieta- ideał. Cholera jasna.
Rozstaliśmy się po jakichś ośmiu miesiącach z hakiem. Zresztą jakie "rozstaliśmy się"? Zostawiła mnie! I w dodatku była tą "pierwszą", która to mnie rzuciła- a nie odwrotnie (kto przeżył, ten zrozumie). Nastał ból. Przyszła gorycz. Potem zawód i gniew. Odprawiłem raz nawet w akcie złości pełny rytuał voodoo (nie wiem, czy poskutkował). Z czasem ta cała nienawiść zaczęła się jednak rozpuszczać i przeradzać w coś konkretnego. Najpierw zacząłem biegać. Dzięki temu zrzuciłem prawie 30 kg nadwagi. Potem wsiadłem w samochód i ruszyłem w świat. Wróciłem do robienia zdjęć. Zmieniłem pracę. Zrobiłem pierwszy tatuaż. Nikomu się chyba nigdy nie przyznałem, ale głowa feniksa na moim ramieniu- to w oryginale fragment rysunku, jaki kiedyś dla mnie namalowała.
Myślę, że znajomość z nią miała istotny wpływ na mnie, i na całe moje obecne życie. Kiedy byliśmy razem- nauczyła mnie, jak powinien wyglądać taki idealny, wymarzony związek. Pokazała, że ta druga strona również umie dbać, a nie tylko brać. Za to po rozstaniu- dała mi tak naprawdę iskrę do zmian. Stworzyła mnie na nowo. Podarowała odrodzenie. Dzięki niej- dziś mam już na koncie drugi maraton przebiegnięty na pełnym dystansie 42 km. Zwiedziłem prawie całą Europę. Jeśli spojrzysz na mapę i ujrzysz najdalej wysunięty na zachód oraz na południe kraniec kontynentu- postawiłem tam swoją stopę. Zrobiłem setki dobrych zdjęć. Mam tatuaże. I bogatą historię blizn.
Zawsze się zastanawiałem jak to będzie, jeśli kiedyś przypadkiem ją spotkam na mieście. Lub złapiemy jakiś kontakt. Spodziewałem się strachu, paniki, ucisku w gardle czy na sercu. Jakiś tydzień temu napisała do mnie. Poprowadziliśmy przyjemną, luźną konwersację. Bez spiny, żalu, pretensji, czy oczekiwań. Jak dobrzy przyjaciele. Już dawno temu zaczęło mi świtać w głowie coś takiego, że ta złość, żal po rozstaniu, czy nienawiść- nie ma sensu i wielkiego znaczenia. Przez pewne rzeczy trzeba po prostu przejść. Pocierpieć. Pozwolić, by czas uleczył rany. Na koniec wszystko to ustępuje miejsca jakiejś specyficznej wdzięczności. Za wpływ, jaki to wywarło. Za zmiany, osiągnięcia. Za obecny całokształt rzeczy, spraw i poglądów. Zauważasz dobro.
Tak więc, moja droga K. Nigdy tego nie przeczytasz, i pewnie nigdy Ci tego nie powiem wprost. Ale dziękuję Ci- za wszystko, czego mnie nauczyłaś. Za to, że mnie ukształtowałaś. Przewartościowałaś moje myśli oraz stworzyłaś na nowo. I jest to kawał dobrej roboty :)
Rozstaliśmy się po jakichś ośmiu miesiącach z hakiem. Zresztą jakie "rozstaliśmy się"? Zostawiła mnie! I w dodatku była tą "pierwszą", która to mnie rzuciła- a nie odwrotnie (kto przeżył, ten zrozumie). Nastał ból. Przyszła gorycz. Potem zawód i gniew. Odprawiłem raz nawet w akcie złości pełny rytuał voodoo (nie wiem, czy poskutkował). Z czasem ta cała nienawiść zaczęła się jednak rozpuszczać i przeradzać w coś konkretnego. Najpierw zacząłem biegać. Dzięki temu zrzuciłem prawie 30 kg nadwagi. Potem wsiadłem w samochód i ruszyłem w świat. Wróciłem do robienia zdjęć. Zmieniłem pracę. Zrobiłem pierwszy tatuaż. Nikomu się chyba nigdy nie przyznałem, ale głowa feniksa na moim ramieniu- to w oryginale fragment rysunku, jaki kiedyś dla mnie namalowała.
Myślę, że znajomość z nią miała istotny wpływ na mnie, i na całe moje obecne życie. Kiedy byliśmy razem- nauczyła mnie, jak powinien wyglądać taki idealny, wymarzony związek. Pokazała, że ta druga strona również umie dbać, a nie tylko brać. Za to po rozstaniu- dała mi tak naprawdę iskrę do zmian. Stworzyła mnie na nowo. Podarowała odrodzenie. Dzięki niej- dziś mam już na koncie drugi maraton przebiegnięty na pełnym dystansie 42 km. Zwiedziłem prawie całą Europę. Jeśli spojrzysz na mapę i ujrzysz najdalej wysunięty na zachód oraz na południe kraniec kontynentu- postawiłem tam swoją stopę. Zrobiłem setki dobrych zdjęć. Mam tatuaże. I bogatą historię blizn.
Zawsze się zastanawiałem jak to będzie, jeśli kiedyś przypadkiem ją spotkam na mieście. Lub złapiemy jakiś kontakt. Spodziewałem się strachu, paniki, ucisku w gardle czy na sercu. Jakiś tydzień temu napisała do mnie. Poprowadziliśmy przyjemną, luźną konwersację. Bez spiny, żalu, pretensji, czy oczekiwań. Jak dobrzy przyjaciele. Już dawno temu zaczęło mi świtać w głowie coś takiego, że ta złość, żal po rozstaniu, czy nienawiść- nie ma sensu i wielkiego znaczenia. Przez pewne rzeczy trzeba po prostu przejść. Pocierpieć. Pozwolić, by czas uleczył rany. Na koniec wszystko to ustępuje miejsca jakiejś specyficznej wdzięczności. Za wpływ, jaki to wywarło. Za zmiany, osiągnięcia. Za obecny całokształt rzeczy, spraw i poglądów. Zauważasz dobro.
Tak więc, moja droga K. Nigdy tego nie przeczytasz, i pewnie nigdy Ci tego nie powiem wprost. Ale dziękuję Ci- za wszystko, czego mnie nauczyłaś. Za to, że mnie ukształtowałaś. Przewartościowałaś moje myśli oraz stworzyłaś na nowo. I jest to kawał dobrej roboty :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)