Dawno mnie tu nie było. Cały ostatni miesiąc przeleciał mi na przygotowaniach i uczeniu się do egzaminu związanego z pracą. W ostatecznym rozrachunku i na grande finale ów egzamin polałem. Więc świetnie. 30 kilka dni, które można sobie odliczyć totalnie z życiorysu. Nie miałem czasu ani na spotkania z przyjaciółmi, ani na zespół, ani na treningi do półmaratonu- właściwie na nic. Zero życia prywatnego. Co do egzaminu- wyłożyłem się na matmie. Zrobiłem błąd już na samym starcie obliczeń, co w konsekwencji zafałszowało ostateczny wynik. Uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak gdzieś w połowie- ale nie miałem już czasu by to poprawić. Komisja strzeliła mi jeszcze jakimiś dwoma pytaniami które mnie totalnie rozbiły- zeżarły mnie nerwy do tego stopnia, że zablokowałem się już ostatecznie. Osiągnąłem stan pustki. Jeśli oglądaliście westerny, zawsze jest tam taka scena, gdzie na środku wygwizdowa przelatuje przez kadr samotny krzaczek gnany silnym wiatrem- to było to. Najzabawniejsze, że tuż po wyjściu z sali uświadomiłem sobie, że znałem odpowiedzi na większość pytań. Więc nerwy, 5 godzin czekania na swoją kolej oraz stres wzięły nade mną górę. Poprawka za trzy miesiące. Na pocieszenie po tym wszystkim pozostał mi fakt, że ludzi którzy to zdali firma postanowiła wydymać dokumentnie. Podostawali stanowiska... z 300 zł podwyżki, co przy starych stawkach jest chyba jakąś kpiną- biorąc pod uwagę ilość pracy, zakres obowiązków i odpowiedzialności. Ogólnie więc bardzo się pozmieniało, i to na gorsze. Za mną w tej chwili równo dwa tygodnie zapierdalania pod rząd bez dnia wolnego. W czwartek siedziałem w pracy ponad 13 godzin. Musiałem zrezygnować z wyjazdu na święta- choć był mi obiecany. W domu nie byłem od ponad pół roku. Świetnie, zważywszy na to, że ojciec ma problemy ze zdrowiem i po prostu w y p a d a ł o b y tam pojechać. Moją szefową gówno to obchodzi, zwłaszcza że po tym oblanym egzaminie zdecydowanie popadłem w niełaskę. Przedwczoraj- pierwszy raz od bardzo długiego czasu- tuż po przebudzeniu złapałem się na myśli: "O, kurwa... znowu muszę iść do tej jebanej pracy". Nie rozkminiłem do końca, czy był to efekt totalnego przemęczenia i wyeksploatowania organizmu, czy coś o głębszym podłożu. Zacząłem rozważać zmianę pracy. Wiem, że wszystko ma zawsze dwie strony medalu. Ale nie mam już po prostu siły, chęci i motywacji. Czuję się wypalony tą korporacją. Ciągłą spiną, czuwaniem w stanie gotowości. Ostatnio właśnie robiłem sobie takie małe podsumowania. Jestem samotnym gościem w wieku 30 lat. I kiedy nawet mam sobie kogoś szukać, umawiać się itd., skoro i tak cały czas jestem w tej pieprzonej pracy? Świątek, piątek, niedziela. Nieważne czy jest Wielkanoc, majówka, Boże Narodzenie, Nowy Rok- jesteśmy czynni ZAWSZE. Kiedy mam dzień wolnego- i tak odbieram non stop telefony. Albo przychodzę do firmy zająć się administracyjnymi sprawami- bo na te w ciągu normalnego dnia po prostu nie mamy czasu. Nie spotykam się z przyjaciółmi. Praca ma charakter stojący, więc czuję, że powoli padają mi stawy. Obowiązków zaś przybywa, a wynagrodzenie pozostaje bez zmian. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że wynagrodzenie managera w normalnej korporacji zaczyna się powyżej 5000 zł. Tak więc ja tytuł swojego "managera" mam chyba na zasadzie zamiennika, jak "Koordynator ds. powierzchni płaskich" vs sprzątaczka... Muszę się ogarnąć. Zrobić sobie podsumowanie, jakiś bilans zysków i strat. I zacząć coś zmieniać, zanim do końca wsiąknę w to gówno oraz wypalę się całkowicie. Życie ucieka mi między palcami. Wszyscy dookoła się chajtają, płodzą dzieciaki. A ja nie mam czasu. Bo jestem w pracy.
Dzień po Dniu Zakochanych. Niespecjalnie zwracałem nawet uwagę na całą tą wszechobecną na około propagandę czerwonych serduszek, baloników, bukietów i Walentynek. Na Nowym Świecie- gdzie pracuję- istny młyn. Wszędzie oczywiście zakochane i wpatrzone w siebie pary (tęcze, jednorożce, słodkości). Nie, żebym zazdrościł. Po prostu wydaje mi się, że ludzie ogłupieli pod wpływem zalewu komercji tego "święta". Faceci zapieprzają po mieście z kwiatami (wszystkie kwiaciarnie odnotowują rekordy sprzedaży względem całego roku zapewne), dziewczyny odpicowane na medal. I tylko po północy, kiedy wracam do domu mijam przynajmniej pięć lasek z napuchniętymi, czerwonymi policzkami, trzęsącą się buzią oraz tuszem rozmazanym pod oczami od płaczu. W ręku róża, torebka oraz płaszcz zabrany na szybko przy wyjściu z klubu. Wodzą na około błędnym, nieobecnym i pijanym wzrokiem. Roztrzęsionymi dłońmi próbują zapalić papierosa, tłumiąc łkanie. Już wiem, że w ich przypadku Walentynki się nie udały. Nawet nie jest mi ich specjalnie szkoda. Niektórzy po prostu zapominają, że miłość przydałoby się pielęgnować codziennie, a nie raz na rok z okazji jakiegoś głupiego święta. Ale tak to już jest. Zamiast tego, jednego dnia świat staje na głowie i tonie w wysiłkach oraz staraniach, które- koniec końców- zwykle okazują się sztuczne, lub na przymus aż do przesady. Zakończonej finałem smutnego, pijanego faceta i laski jak z opisu powyżej. Bo dał za mało róż w bukiecie. Bo chlapnęło mu się jakieś zbędne słowo. Bo czegoś nie powiedział, lub się nie domyślił. Ogólnie zmieniło się chyba rozumienie oraz nastawienie do takiego zjawiska jak miłość. Moje pokolenie wiedzę na ten temat czerpało z filmów, książek, piosenek oraz miraży, które tworzyli nam przed oczami rodzice lub dziadkowie. Że ma być idealnie. Po wieki. Na zawsze. Jak w bajce. Biały rumak, rycerz i księżniczka. I my w to wierzyliśmy, przez wiele długich lat. Dopiero kiedy dorośliśmy- zauważyliśmy, że w większości przypadków nasi rodzice wcale nie darzą się pozytywnymi uczuciami i są ze sobą jedynie przez wzgląd na nas. Z kolei związki które tworzyliśmy nie są tymi jedynymi, szczerymi czy po grób. Oraz bliżej im do pola bitwy, niż scenariusza z romantycznego filmu. Młodsze generacje chyba nie żyją z głową w chmurach tak jak my. Stąpają twardo po ziemi. Idealny świat pięknej miłości rodem z literatury czy arcydzieł kina, zastąpiła edukacja w postaci PornHub, "50 twarzy Grey'a" czy teledysków jak od Miley Cirus. Ale może to i dobrze? Oszczędzą sobie bólu, rozczarowań i wielu bezowocnych prób. Często ostatnio rozmawiam z K. od siebie z pracy. K. ma 22 lata, i mocno realistyczne poglądy na sprawę. Jak sama mówi- nie szuka nikogo na poważnie. Bawi się, używa życia. Twierdzi też, że coś takiego jak "miłość" jest abstrakcją w dzisiejszym świecie. Świecie, w którym związek jest na trzy lata maksymalnie. A potem do wymiany. Smutne, ale nie umiem jej nie przyznać racji. Mimo tego, iż jestem o 8 lat starszy to wciąż- nadal, w głębi siebie- marzę o tym, że kiedyś spotkam kogoś na resztę moich dni. I że będzie to szczęśliwy, pełen miłości związek. Próbuję wierzyć w to, stawiając czoła realiom, w jakich miałem dwa związki, które rozpadły się po trzech latach. Do tego jeden związek mocno toksyczny, i jeden wspaniały- ale za to z fatalnym zakończeniem. Plus kilka relacji, które nie wiadomo gdzie szły. Wszystko to w formie nieustannej paraboli wzlotów i upadków: dawanie, budowanie, walka; a potem rozczarowanie, gniew, złość, frustracja, obojętność. Może to jest błąd i powinienem właśnie zejść z tej ścieżki oraz zaakceptować rzeczywistość? A tym samym przestać marzyć o wielkiej miłości- bo jej po prostu nie ma. Jest coś, co nada się na trzy lata maksymalnie, bo potem się nie sprawdzi. A wtedy do wymiany. Być może trzeba celować w tym by poznać kogoś, kto będzie rokował na przyszłość szansą jakiegoś zwykłego porozumienia się. Spłodzić sobie z tym kimś dzieciaka. Związek i tak się rozpadnie, ale jeśli komunikacja nie siądzie- będzie się można dogadać oraz jakoś go wychować. Całe życie zaprzątałem sobie tym głowę- by być dobrym, nikogo nie ranić, dawać i jeszcze raz dawać. Jedyne co w zamian dostawałem- to kopniak w dupę, na zakończenie związku. I na co mi to? Wszystkie te relacje... K., J., K., A., M. Przychodziły i odchodziły. Były jedynie gośćmi w moim życiu. Jak tymczasowy przechodzień, który przypadkiem trafił na określoną drogę- po czym znalazł sobie inną ścieżkę i dalej podążył już sam. Każdy z tych epizodów uczynił mnie tylko twardszym. Względem całości- to naprawdę nieważne, nie piękne, wyblakłe. I nieistotne w perspektywie absolutu.
Jeśli miałbym kiedykolwiek stworzyć jakiś ranking (nie cierpię tego słowa) dotyczący moich byłych partnerek- K. zajęłaby tam wyjątkowe miejsce. Na szczycie piedestału. Dziwny to był związek: krótki ale za to intensywny. Patrząc wstecz, czułem się z nią chyba najszczęśliwszy, z wielu powodów. Sama K. stanowiła dosyć niespotykaną mieszankę zwykle wykluczających się cech: była niesamowicie kobieca, ale miała przy tym totalnie "męski" charakter. Otwarta na nowości, aktywna, otrzaskana z różnymi technologiami i nowinkami, szukająca adrenaliny, zdecydowana oraz konkretna. Do tego gamer z zamiłowania. Rozmawiałeś z nią o wszystkim, jak z najlepszym kumplem. Zero nudy i zastoju. Chętnie wychlałaby z tobą skrzynkę piwa, zagryzła mięchem, a na koniec przypieczętowała pójściem do łóżka. Propos tematu- to właśnie przy niej nauczyłem się czerpać prawdziwą przyjemność z seksu. Więc nie bójmy się tego określenia: kobieta- ideał. Cholera jasna. Rozstaliśmy się po jakichś ośmiu miesiącach z hakiem. Zresztą jakie "rozstaliśmy się"? Zostawiła mnie! I w dodatku była tą "pierwszą", która to mnie rzuciła- a nie odwrotnie (kto przeżył, ten zrozumie). Nastał ból. Przyszła gorycz. Potem zawód i gniew. Odprawiłem raz nawet w akcie złości pełny rytuał voodoo (nie wiem, czy poskutkował). Z czasem ta cała nienawiść zaczęła się jednak rozpuszczać i przeradzać w coś konkretnego. Najpierw zacząłem biegać. Dzięki temu zrzuciłem prawie 30 kg nadwagi. Potem wsiadłem w samochód i ruszyłem w świat. Wróciłem do robienia zdjęć. Zmieniłem pracę. Zrobiłem pierwszy tatuaż. Nikomu się chyba nigdy nie przyznałem, ale głowa feniksa na moim ramieniu- to w oryginale fragment rysunku, jaki kiedyś dla mnie namalowała. Myślę, że znajomość z nią miała istotny wpływ na mnie, i na całe moje obecne życie. Kiedy byliśmy razem- nauczyła mnie, jak powinien wyglądać taki idealny, wymarzony związek. Pokazała, że ta druga strona również umie dbać, a nie tylko brać. Za to po rozstaniu- dała mi tak naprawdę iskrę do zmian. Stworzyła mnie na nowo. Podarowała odrodzenie. Dzięki niej- dziś mam już na koncie drugi maraton przebiegnięty na pełnym dystansie 42 km. Zwiedziłem prawie całą Europę. Jeśli spojrzysz na mapę i ujrzysz najdalej wysunięty na zachód oraz na południe kraniec kontynentu- postawiłem tam swoją stopę. Zrobiłem setki dobrych zdjęć. Mam tatuaże. I bogatą historię blizn. Zawsze się zastanawiałem jak to będzie, jeśli kiedyś przypadkiem ją spotkam na mieście. Lub złapiemy jakiś kontakt. Spodziewałem się strachu, paniki, ucisku w gardle czy na sercu. Jakiś tydzień temu napisała do mnie. Poprowadziliśmy przyjemną, luźną konwersację. Bez spiny, żalu, pretensji, czy oczekiwań. Jak dobrzy przyjaciele. Już dawno temu zaczęło mi świtać w głowie coś takiego, że ta złość, żal po rozstaniu, czy nienawiść- nie ma sensu i wielkiego znaczenia. Przez pewne rzeczy trzeba po prostu przejść. Pocierpieć. Pozwolić, by czas uleczył rany. Na koniec wszystko to ustępuje miejsca jakiejś specyficznej wdzięczności. Za wpływ, jaki to wywarło. Za zmiany, osiągnięcia. Za obecny całokształt rzeczy, spraw i poglądów. Zauważasz dobro. Tak więc, moja droga K. Nigdy tego nie przeczytasz, i pewnie nigdy Ci tego nie powiem wprost. Ale dziękuję Ci- za wszystko, czego mnie nauczyłaś. Za to, że mnie ukształtowałaś. Przewartościowałaś moje myśli oraz stworzyłaś na nowo. I jest to kawał dobrej roboty :)
Zdecydowanie dobre dwa tygodnie. Postanowienie noworoczne realizuję bez ociągania się. Wyłażę do ludzi. Odezwałem się do wszystkich moich starych przyjaciół i powoli staram się ustawiać sobie jakieś spotkania. Wydaje mi się też, że zdecydowanie mniej marnuję czasu niż do tej pory. Tak więc ciągle coś się dzieje. Wróciłem w piątek z tygodniowego szkolenia firmowego, które odbywało się we Wrocławiu. Ogólnie jestem wciąż niezmiennie oczarowany tym miastem. Luzem, wyczuwalnym praktycznie wszędzie: w tramwajach, na ulicy, nawet w supermarkecie. Najbardziej zauważalne jest to, że żyje się tam w o l n i e j. Serio. Piękna sprawa. Mimo, że cały program szkoleń był mega intensywny i dosyć wyczerpujący- mam poczucie, jakbym odpoczął i zregenerował siły. Sobota to wesele Z. Generalnie nie cierpię wesel z założenia i wewnętrznej przekory :) Chyba nie do końca mi po drodze z naszą polską tradycją. Trochę irytuje mnie taki "przymus" zabawy, oraz fakt- że właściwie wszystko co dotyczy powyższego zawiera się w dwóch określeniach: wódka i disco polo. Tym razem scenariusz był podobny, jednakże bawiłem się znakomicie. Więc skoro pojawiło się takie stwierdzenie to rzeczywiście musiało być na wypasie. Spora grupa gości to ludzie z mojej pracy. Zgrana, świetna ekipa. Daliśmy więc w palnik- trochę jak za dawnych czasów na Galerii Mokotów. Nie przeszkadzało mi nawet to cholerne disco polo. Przed chwilą wróciłem z koncertu gościa, który gra pod pseudonimem Fismoll- za którym chowa się Arek Glensk z Poznania, lat... 21. Jego albumem "At glade" zachwycam się od dłuższego czasu- ale wykonanie na żywo bije nagrania studyjne na głowę. Uczucia aż wylewają się ze sceny. Ciężko uwierzyć w to wszystko, zestawiając ze sobą wiek tego chłopaka, i dojrzałość piosenek oraz całego materiału. Jeśli będzie szedł takim rytmem dalej, to strach wyobrazić mi sobie, do czego on dojdzie za jakieś dziesięć lat... Polecam- posłuchajcie:
Ogólnie podsumowując: czuję się ostatnio mega szczęśliwy. I chyba nie pomylę się, jeśli stwierdzę, że jest tak właśnie dzięki tym wszystkim ludziom naokoło mnie. Dzieją się rzeczy. I jestem za.
Okazało się, że koniec końców opcja z grudniowym wylądowaniem w szpitalu nie wyszła mi na złe. Leżąc tam miałem oczywiście bardzo dużo chwil na przemyślenia. Najśmieszniejsze, że ta niefortunna okazja to był pierwszy moment od bardzo dawna, w którym miałem czas tylko i wyłącznie dla siebie. Bez martwienia się o pracę, obowiązki, grafik czy rachunki. Bo w Wielkim Mieście nie możesz sobie pozwolić na to, by nic nie robić. Tu się napierdala. Napierdalasz w pracy. Napierdalasz w tramwaju oraz w przejściu podziemnym. Napierdalasz kiedy masz wolne. Napierdalasz nawet w Tesco, robiąc pieprzone zakupy. Tak więc leżę na szpitalnym łóżku i słucham aparatury, która co 30 sekund robi głośne "Ping!". Gapię się w sufit, lub koncentruję wzrok na monotonnym kapaniu podłączonej do mojej ręki kroplówki. Uświadamiam sobie proste fakty. Od ponad roku pracuję w okolicach starówki, a nie miałem czasu wybrać się tam nawet na zwykły spacer. Zjeść gofra z bitą śmietaną i owocami z ulubionej budki, która tam się znajduje. Połazić po powiślu. Albo po prostu usiąść gdzieś nad wodą, pogapić się w niebo- bez myślenia o tym, co jeszcze muszę zrobić- i zafundować sobie wewnętrzny bilans. Rewizję tego, w którym kierunku chcę dalej podążać; na czym mi zależy, a na czym nie warto się skupiać. O ludziach nawet nie mówię. Bo prawda jest taka, że po tym całym rozstaniu strasznie zamknąłem się na wszelkie kontakty. Stopniowo- ale sukcesywnie- paliłem za sobą wszystkie mosty. Uciekłem w pracę, i była to jedyna rzecz której totalnie oddałem się na ponad pół roku. Z jednej strony nie mogę narzekać- bo dzięki temu dostałem awans, pokonałem praktycznie dwa levele, zyskałem sporo doświadczenia. Ale jak zwykle coś kosztem czegoś. Poucinałem znajomości. Nie widziałem syna moich najlepszych przyjaciół. Wiele połączeń po prostu się rozpłynęło. Nie wiem, być może część mnie potrzebowała czegoś takiego. Pewnej izolacji i świadomej samotności. Zdecydowałem jednak, że chyba najwyższa pora powrócić do ludzi. Odświeżyłem sobie niedawno film pt. "Into the wild". W głowie dźwięczą mi słowa, które powtarzał tam Alexander Supertramp- błędem jest zakładać, że szczęście bierze się z relacji z innym ludźmi. Zastanawiam się nad tym mocno. Ostatni rok spędziłem właściwie jako totalny samotnik. Niby dużo przez ten czas robiłem, i przeważnie były to czynności, które dawały mi wiele satysfakcji oraz radości- bungee, koncerty, wyjazdy. A jednak nie mogę powiedzieć z przekonaniem, że ten 2014 był udany. Lub że byłem szczęśliwy... Tak w pełni. Pod koniec filmu główny bohater zapisuje w książce słowa: "Szczęście prawdziwe tylko gdy dzielone". Czy można więc postawić przy słowach <radość> oraz <ludzie> znak równości? Spróbuję się chyba przekonać na własnej skórze. Postanowione więc. Wracam.
czy te dni z przedwczoraj naprawdę były tak seledynowe nieważne- pięknieje przeszłość i nie brudźmy jej dosłownością zbytnią jej zasłony ocalają przyszłość zamawiają okrutną tyle razy ponad pojęcie- zasłony zmiłowania ponad dzieciństwem nad miłością tkane i tymi przegranymi dojrzałego wieku pokorni im bądźmy na nagim bruku walki o haust powietrza na dziś - Andrzej Szmidt, 5 września 1983 r.
Ludzki mózg podobno zaprogramowany jest tak, by "wygładzać" wydarzenia z naszej przeszłości. Zwłaszcza te złe lub nieprzyjemne. Albo wypieramy je niemal z automatu, albo zapamiętujemy inaczej niż w rzeczywistości. Bardziej przystępnie. W sposób ocenzurowany. Na przykład łomot, który spuszczano ci na szkolnym boisku z perspektywy lat wydaje się być czymś zabawnym. Fochy twojej pierwszej dziewczyny nabierają odcienia mocnej groteski. Pierwsze poważne problemy? Czym jest to w porównaniu do tych obecnych? A matura to bzdura. Biologia świetnie sobie ten mechanizm wykombinowała. To się rzeczywiście sprawdza w chwilach kiedy tego naprawdę potrzebujemy. W jakiś sposób zacierają się detale i okoliczności, w których ktoś przeżył jakiś poważny wypadek. Lub miał gorsze, traumatyczne przeżycia. Miecz ma jednak zawsze dwa ostrza, jak to mówią. Ciężko niekiedy skupić się na teraźniejszości lub tym co nadejdzie, gdy większy komfort i bezpieczeństwo odczuwamy w wydarzeniach które mamy już dawno za sobą. Siedzieliśmy wczoraj z chłopakami ze stancji przy wódce. Ja- na progu trzydziestki. D.- lat 35, i M.- czterdziestolatek. W pewnym momencie, po kilku głębszych- każdemu z nas to się włączyło: "Dawniej było lepiej". Przytakiwania, nostalgia w spojrzeniu, zamyślenie i toasty. Łapię się na tym, że coraz częściej spoglądam za siebie, a nie przed. Nie postrzegam mojego świata jako palety perspektyw. Bardziej jak labirynt ślepych uliczek, jakby wszystko się kończyło. Szukam pocieszenia w tym, co jest już za zamkniętymi drzwiami. I cholernie boję się jutra. Witaj, 2015.