Gdy chodzę ulicami mojego Wielkiego Miasta często przyglądam się twarzom ludzi, których mijam po drodze. Czasem mam wrażenie, że jestem w świecie lunatyków. Którzy patrzą, lecz tak naprawdę niczego nie widzą. Nie chcą, nie mają siły, cierpliwości- bo tak łatwiej, bezpieczniej. Prościej podróżuje się z przepaską na oczach…
Usłyszałem to dziś w mojej głowie...
Żyję w tym moim Wielkim Mieście już tyle lat, a jednak nadal staram się dostrzegać. Chyba nie potrafię inaczej. Przez te ułamki sekund, jedno spojrzenie, mrugnięcie powieką- jestem, odczuwam. Podobno twarz jest lustrzanym odbiciem tego, co rozgrywa się wewnątrz. Na niektórych widać radość, beztroskę, szczęście bycia "tu i teraz". Inne wyrażają jałowość, pustkę, zagubienie. Kolejne: cierpienie, ból, stratę, zmęczenie i bezsilność. Każde oczy to odrębna historia, bagaż doświadczeń: jedne widziały w swoim życiu stanowczo zbyt wiele, z kolei drugie- prawdopodobnie jeszcze nigdy tak naprawdę nie były używane…
Fascynuje mnie ten pierwszy rodzaj. Najczęściej mają je osoby starsze. Czasem chciałbym móc poznać kogoś takiego… Usłyszeć jego historię, długą oś doświadczeń, listę najważniejszych przeżyć, zwrotów, upadków, wzruszeń, błędów… Czy był szczęśliwy, czy kochał, czy cofnąłby czas; czy może jednak chciałby go przyspieszyć- jeśli czekanie na śmierć trwa już zbyt długo… Wiem, że jednak świat nie funkcjonuje w ten sposób. Mogę jedynie nadal próbować czytać, co jest zapisane w tych obcych, nieznanych mi oczach.
Ostatnimi czasy Internet huczy ze wszystkich stron kampanią społeczną o nazwie Kony2012. Zadając sobie pytanie: "O co tak naprawdę tu chodzi?" – warto przyjrzeć się bliżej tematowi.
Dla niewtajemniczonych: Kony2012 to projekt amerykańskiej organizacji Invisible Children. Zaczęło się w 2003 roku, kiedy to jej twórcy- Jason Russell i jego dwaj koledzy ze szkoły filmowej pojechali do Afryki szukać koncepcji na film. Podczas pobytu w Ugandzie spotkali dzieci, które opowiedziały im o Bożej Armii Oporu i Josephie Konym, który porwał ich z domów i zamienił w żołnierzy.
Amerykanie nakręcili dokument, a następnie w 2006 r. powołali organizację Invisible Children, która miała "powstrzymać wojnę w Ugandzie" i pomagać miejscowym dzieciom. O istnieniu tworu o nazwie Invisible Children świat dowiedział się jednak dopiero teraz, czyli niemal 9 lat później. 5 marca wrzucili do sieci film Kony2012. Celem jest nagłośnienie sprawy i namowa do naciskania na kongresmanów rządu USA, by ci wysłali do Ugandy wojsko i zatrzymali Kony'ego. W ciągu tygodnia film obejrzało ponad 80 milionów ludzi. Setki tysięcy zapowiadają swój udział w planowanej na 20 kwietnia akcji plakatowania amerykańskich miast. Kampanię poparli celebryci: Angelina Jolie, Oprah Winfrey, Justin Biber i Rihanna, a jej twórcom pogratulował sam Barack Obama.
Tu zaczynają się schody i coś, co zwykle nazywam szeroko pojętym bezsensem. Moją uwagę przykuł artykuł dziennikarki Anny Gamdzyk-Chełmińskiej, która naświetla sprawę od tzw. "drugiej strony". Przytacza ona m.in. słowa ekspertów, znających Afrykę. I ich głębokie zdumienie:
- Oczywiście, domaganie się ukarania dawnych zbrodniarzy jest słuszne. Ale żądanie interwencji w sprawie Kony'ego, to jak domaganie się interweniowania w sprawie zbrodni komunistycznych w Polsce. Josepha Kony'ego od lat już nie ma w Ugandzie, podobnie jak jego armii- mówi Wojciech Jagielski (reporter "Gazety Wyborczej", który o dzieciach-żołnierzach napisał książkę pt. "Nocni wędrowcy").
Obecnie Uganda to najspokojniejszy kraj regionu, w którym Amerykanie szukają sojusznika (stąd np. wojskowi doradcy wysłani przez Obamę). Potwierdzają to nawet Ugandyjczycy:
- Ten film pokazuje obraz Ugandy sprzed sześciu czy siedmiu lat, a nie z dziś. Nawoływanie do interwencji to skrajna nieodpowiedzialność- mówił Rosebell Kagumire, korespondent wojenny (rozmowa z gazetą The Telegraph).
Cała ta kampania jest nieporozumieniem, w które wplątano ludzkie współczucie i brak wiedzy. Albo też inaczej: spróbujcie spojrzeć na tą akcję pod innym kontem, np. jako sztucznie napędzonego tworu. Uganda ma bardzo bogate złoża naturalne (miedzi, złota, a także… tak, tak: ropy naftowej1). Więc jaki może być schemat? Dokładnie taki, jak w Iraku i Afganistanie, lub sięgając w czasy odległe: po Pearl Harbor. Zdobądźmy poparcie społeczne, pozytywne głosy kongresu i mamy już kontyngent amerykański, jadący położyć łapsko na ropie, złocie… Oczywiście w ramach pięknego sloganu: "Zanieśmy im wolność, sprawiedliwość, demokrację"…
Dziś będzie o książce nietypowej. O razu uprzedzam: jeśli jesteś osobą głęboko wierzącą w Boga- lepiej daruj sobie tą lekturę. Po prostu możesz poczuć się urażony/urażona poglądami zawartymi na jej stronicach. A jak wiadomo powszechnie: "Złość piękności szkodzi"… więc po co narażać się na dodatkowy stres?
Jeśli natomiast jesteś osobą o szerokich i elastycznych horyzontach myślowych, nieobce są Ci pytania i poszukiwania z cyklu wiara/niewiara- gwarantuję strzał w dziesiątkę!
Osoba na zdjęciu to oczywiście Mark Twain- pisarz którego twórczość, styl, sarkazm, oraz sposób patrzenia na świat bardzo sobie cenię. W 1909 roku napisał on powieść pt. "Listy z Ziemi". Drukiem ukazała się ona dopiero 52 lata po śmierci autora- w roku 1963. Dlaczego? Głównie ze względu na liczne kontrowersje, jakie mogłaby wzbudzać. Przeczytajcie a zrozumiecie. Podejrzewam, że nawet obecnie istniałaby cała rzesza ludzi, która "Listy z Ziemi" spaliłaby najchętniej na stosie jako herezję, lub dodała do wykazu ksiąg zakazanych… a co dopiero jakieś 100 lat temu…?
Książka to tak jakby zbiór 11 listów. Ich autorem jest sam Szatan (który tutaj wcale nie jest "zły"). Zostaje on zesłany na Ziemię za krytykę dzieła Pańskiego, i stąd pisuje do swoich kolegów w niebie- archaniołów Michała i Gabriela, o tym co widzi…i czemu mocno się nie może nadziwić. Na ten przykład mały cytat: "Człowiek wyobraża sobie, że jest ulubieńcem Stwórcy. Wierzy, że Stwórca jest z niego dumny, wierzy nawet w to, że Stwórca go kocha, że szaleje za nim, że spędza całe noce na podziwianiu go; ależ tak, że go strzeże i ratuje od kłopotów. Modli się do Niego i wyobraża sobie, że On go słucha. Czyż to nie zabawne?... Modli się codziennie o pomoc, łaskę, ochronę i czyni to z pełną nadzieją i zaufaniem, jakkolwiek żadna jego modlitwa nie została jeszcze nigdy wysłuchana. Mimo to nie zniechęca go ten codzienny afront, ta codzienna klęska- modli się wciąż tak samo". Co tu dużo mówić- obrywa się tam Bogu, obrywa się gatunkowi ludzkiemu, i obrywa się chrześcijanom: "Ci ludzie w ogóle nie myślą. Oni tylko myślą, że myślą". A potem to udowadnia...
Kolejne listy to tak jakby mocno racjonalna analiza Biblii spisana przez osobę niewierzącą. Gdzie odkrywane są totalne sprzeczności w zakresie czysto logicznego rozumowania. Na zasadzie zderzenia: po co wszechwiedzący Bóg wystawia człowieka na próby, skoro przecież wie wszystko, łącznie z tym, jak próba się zakończy…? Lub z historią o Adamie i Ewie. Skoro żyli w 'raju' bez chorób, zła (a więc i wiedzy- co to w ogóle 'zło' jest)- jak mogli podjąć właściwą decyzję o nie łamaniu boskich zakazów?
Więcej nie zdradzam. Powiem krótko: przeczytajcie. Warto. Jeśli chodzi o moje refleksje- cóż, zabawnie jest czytać o pewnych rzeczach tak, jakby się je samemu napisało. Bo osobiście daleko mi od wiary w "tego" Boga. Poniżej zamieszczam link: [ http://macfaq.koolhost.com/index1.html ] znajdziecie tu całą książkę w wersji online.
PS. Mark Twain zapomniał tu- zresztą prawdopodobnie celowo- tylko o jednej rzeczy. Wiara nigdy nie miała i mieć nie będzie nic wspólnego z logicznym rozumowaniem, czy choćby braniem tekstów biblijnych w ujęciu zdrowo- rozsądkowym. Nie sądzę też, by Twain chciał kogokolwiek obrazić. Bardziej zależało mu na tym, by człowiek w walce o lepsze jutro liczył po prostu na własne siły- a nie na działanie mocy nadprzyrodzonych.
Wczoraj były moje 27 urodziny. Mówią, że podobno "starość- nie radość, młodość- nie wieczność". Nie czuję się wcale adekwatnie do liczby mojego wieku… Owszem, w metryczce lat przybywa; i niby więcej doświadczenia, także tej wewnętrznej dojrzałości. Ale w środku, w sercu- mam wrażenie jakbym z dnia na dzień był tak naprawdę coraz młodszy… To trochę jak film, na który patrzy się gdzieś z boku. Gdzie wszyscy toną w odmętach codzienności, ulegając jej i gasnąc jak płomienie świec. A ja trwam niezmiennie. Dalej mam to "małe dziecko" w sobie: cieszę się drobnostkami, zachwyca mnie piękno, czuję niewinność…
Ten 3 marca był dla mnie w pewnym sensie niezwykły. To jeden z tych dni- niby nadal zimowych- a w których wyraźnie czuje się, że lada moment wybuchnie z impetem wiosna. Powietrze jest tym aż naładowane… Ziemia, choć zmarznięta- prawie drży, by zbudzić zieleń do życia. Spojrzałem na niebo- całkowicie bezchmurne, czyste i tak pięknie błękitne. Słońce grzało silniej i bawiło się z delikatnym wiatrem, muskającym chłodem po twarzy…
Szedłem właśnie skrótem przez olsztyński park na zajęcia. Godzina 7:30 rano, a wokoło żywej duszy… Jakby cały świat postanowił dać mi urodzinowy prezent: mały fragment przestrzeni do poczucia tylko i wyłącznie dla mnie.
W takich chwilach, gdy wiem, że nikt na mnie nie patrzy- lubię zamknąć oczy i iść po prostu przed siebie. Pierwszy raz od jakiegoś czasu- zupełnie bez pośpiechu, gonitwy. Wolne myśli, spokój w sercu. Słońce, grzejące blaskiem przez zamknięte powieki. I jego ciepło, osiadające z wiatrem na mojej twarzy. Niby na ślepo, po omacku… a z poczuciem pełnej jedności i synchronizacji ze światem.
Jakoś rzadko robię ostatnio takie rzeczy. Za rzadko… Bo takie momenty dają mi w pełni poczuć jakąś więź z tym wszystkim, co mnie otacza. Nikłe zapewnienie, że tego jednego dnia mogę być spokojny, nie bać się o nic, niczym nie martwić, otworzyć zmysły. Bo jest dobrze, i pięknie.
Takie dni zawsze są pewnego rodzaju "podsumowaniem". Przypominam sobie, ile mam. Cała potęga tego nie kryje się w pieniądzach czy rzeczach. Prawdziwą wartość ma tak naprawdę to wszystko, co rozgrywa się wewnątrz mnie. Uczucia, jakie przeżywam, poczucie szczęścia, spełnienia. Wzruszenie, że istnieje miłość, że są przyjaciele, rodzina. Niczego mi więcej nie potrzeba.
Czasami tylko łapię się, że tak rzadko o tym myślę na co dzień. Bo często zapominam. Lub zwyczajnie: nawet nie zwracam uwagi. A tak bardzo chciałbym o wszystkim pamiętać. O poranku, takim jak wczorajszy. O tym, że zachwycił mnie widok nieba, słońca, powiew wiatru, szum trawy czy zapach rzeki. Żałuję, że nie mam w oczach takiej kamery, która rejestrowałaby wszystko, co widzę. Móc sfilmować to całe piękno wokoło i wracać do tego w każdej chwili. Pokazać to Tobie, czy innym… I pamiętać.
Na co dzień pozostają mi strzępy i blade urywki ogromu tego piękna. Mało jest takich chwil… Ale czuję wdzięczność za każdą jedną, w której zwalniam i nagle mogę otworzyć oczy na to wszystko tak naprawdę. Wtedy jeszcze bardziej to doceniam…
It's times like these you learn to live again.
It's times like these you give and give again.
It's times like these you learn to love again.
It's times like these- time and time again.
Znów jestem w domu. Tym prawdziwym. Minęło prawie pół roku, odkąd byłem tu ostatni raz.
Te powroty mają trochę smak takiej retrospekcji… Przez dzień lub dwa mam okazję pochodzić sobie tymi dawno nieuczęszczanymi ścieżkami, które gdzieś/kiedyś zapisały się czymś w mojej pamięci. Po takim czasie oglądam je zupełnie jakby na nowo… patrzę, co się zmieniło, co zburzono, co zbudowano. Widzę jak postarzały się twarze moich rodziców, sąsiadów czy ludzi, których kiedyś spotykało się niemal codziennie…
Prawie każde miejsce to wspomnienia najróżniejszych wydarzeń. Przeszłości uroczyste cienie tego, kim byłem ileś lat temu. Często zastanawiam się, jak mocno mnie to wszystko ukształtowało…Doprowadziło w obecne miejsce, myśli, wpłynęło na postrzeganie świata, wrażliwość, poglądy…
Zobaczyłem się dziś z moimi dwoma najlepszymi kumplami, jeszcze z czasów ogólniaka. Właściwie już od dawna myślę o nich nie w kategorii "przyjaciół"… a bardziej jak o członkach rodziny. Znamy się 10-11 lat. Zawsze jeden szedł w ogień za drugim. Bez wahania, bez przeliczania tego na zasadzie: "czy mi się to opłaca, czy nie- i co z tego będę miał?". Wiemy o sobie więcej niż chyba ktokolwiek. Nie ma strachu, by o czymś mówić, odsłaniać się… W jednej chwili ściągasz z siebie wszystkie maski, które trzeba przywdziewać by przetrwać jakoś dzień. Pokazujesz prawdziwą twarz, niczego nie musisz udawać, udowadniać. Jest się w 100% sobą… Przez te 10-11 lat każdy musiał iść poniekąd w innym kierunku. Nie widywaliśmy się czasem nawet i pół roku… A mimo to przy spotkaniach jest tak, jak było od zawsze.
Naszła mnie taka refleksja… Bo spoglądam na nich- od lat stałych, niezmiennych, cierpliwych, trwających pewnie na swoim posterunku. A potem widzę tą rzeszę tzw. "pseudo przyjaciół"… Którzy są mili, gdy tylko sami czegoś potrzebują; uśmiechają się szeroko- a gdy nie widać, kombinują jak wsadzić ci nóż w plecy… Na moje szczęście- od dziecka miałem w sobie jakiś taki dodatkowy zmysł- kompas lub barometr, dzięki któremu wyczuwałem intencje ludzi pojawiających się gdzieś w około. Coś na zasadzie: "wystarczy mi 5 minut rozmowy z tobą a zobaczę, o co tak naprawdę ci chodzi". I w jakichś 97% zmysł bywał nieomylny. Może dlatego łatwiej mi się żyje. Gdy na horyzoncie pokazują się te "życzliwe" osoby- instynktownie czuję, co może nadejść za jakiś czas. Dlatego przeważnie nie przeżywam rozczarowań, uczuć silnego zawodu. Po prostu prędzej czy później następuje to, czego i tak się w głębi duszy spodziewałem. Nie ma więc zaskoczenia- jestem przygotowany...
Ci, którym ufam- to dla nich jest moje serce, czas, współczucie i zrozumienie. To dla nich trwam w gotowości i wiem, że warto. Po prostu.
Czasem przyglądam się z pobłażaniem tym pozostałym "pseudo"… Którym tak łatwo przychodzi ocenianie mnie, szufladkowanie, orzekanie i 'mądre wnioski'- bo tak mocno przekonani są, że wszystko o mnie wiedzą... Tymczasem nie znają mnie wcale. A ja posyłam im tylko lekki uśmiech- wiem, że są jedynie tymi, którzy pojawiają się… i niebawem odejdą, jako te przeszłości uroczyste cienie…
Facet (typowy przeciętniak: inteligent, średni wiek, okulary, krótka, "żołnierska" fryzura, krawat i biała koszula) jedzie samochodem. Właściwie to nie jedzie- bo tkwi nieruchomo w kilometrowym korku. Otoczenie jest dosyć niesprzyjające. Ze szkolnego autobusu z naprzeciwka dochodzą go wrzaski rozentuzjazmowanych nie wiadomo czym bachorów. Po prawej obrzydliwie grube, spocone babsko maluje sobie obleśnie usta szminką. Ohyda. A tuż za nim- dwóch wieśniaków w kabriolecie, którzy co chwila drą się i trąbią klaksonem, jakby to miało w jakiś cudowny sposób przyśpieszyć jazdę… Jest potwornie gorąco, a klimatyzacja postanowiła oczywiście odmówić posłuszeństwa.
Koleś nie wytrzymuje. Otwiera drzwi i porzuca auto- dom jest wprawdzie daleko, ale lepsze to niż sterczenie w tym cholernym korku do usranej śmierci. Musi rozmienić pieniądze by zadzwonić z automatu do żony i powiedzieć jej o opóźnieniu, więc zachodzi do spożywczaka. Za ladą stoi pieprzony koreaniec.
- Rozmieni mi pan?
- Nie rozmienić. Musi coś kupić- odpowiada żółtek.
Facet rozgląda się po sklepiku, bierze do ręki puszkę coca-coli i kładzie przed sprzedawcą.
- Osiem pięć cent.
- Co?
- Osiem pięć cent.
- Nie rozumiem.
- Osiem pięć cent!
- Osiemdziesiąt pięć centów? Za puszkę 0,33?! Przecież to jest jej dwukrotna wartość! Nie zostanie mi dosyć na telefon. Dam panu 50 centów. Proszę mi je rozmienić.
- Nie ma mowy- obstaje przy swoim Koreańczyk- Napój, osiem pięć cent. Płacić albo iść!
- Żąda pan tak wiele, a nie zna pan liczby mnogiej?!
Koreańczyk sięga po kij bejzbolowy i każe się facetowi wynosić. Koleś nie wytrzymuje, coś w nim pęka. Wyrywa mu kij. "Płacę podatki, utrzymuję takie szumowiny i pasożyty jak ty. Nie będziesz mi mówił, że mam płacić za zwykłą puszkę coli tyle pieniędzy, nie umiejąc się nawet poprawnie wysłowić". Mała lekcja historii- cofnijmy ceny do tych sprzed roku. Kilka uderzeń kijem w sklepowe półki i żółtek nagle zmienia zdanie:
- Tak, tak, puszka 50 cent, 50 cent!!!
- Biorę. Zakupy u pana to prawdziwa przyjemność.
Facet wychodzi. Zabiera puszkę i kij ze sobą. Daleko nie uchodzi, bo okazuje się, że but jest dziurawy. Przysiada na pobliskim murku, ogląda zdezelowaną podeszwę, popija swoją colę. Drogę zachodzi mu dwóch meksykańskich wyrostków. Gówniarskie hip-gangster-wanna be.
- Facet, jesteś na naszym terytorium. A tu nie wolno siadać… chyba, że zapłacisz- z szelmowskim uśmiechem zagaduje jeden z nich i wyciąga nóż. Zła decyzja. Białas chwyta za kij, tłucze gówniarzy na kwaśne jabłko. Teraz ma już nóż….
Pół godziny później te pobite dwa cwaniaczki się przeorganizują i spróbują kropnąć białasa z broni półautomatycznej. Tak się składa, że mają ich całą torbę. Na nieszczęście- nie trafiają, zaś auto którym jadą ulega wypadkowi. Tym sposobem nasz wkurwiony, sfrustrowany i doprowadzony do ostateczności bohater staje się jej nowym właścicielem. Zabiera broń i rusza na miasto. Dowieść swoich racji. I postrzelać. Bo to idealny dzień, by dać upust szaleństwu.
… tak zaczyna się pierwsze 30 minut filmu "Falling down/ Upadek", w reżyserii Joela Schumacher’a. Cały obraz to dwie role: sfrustrowanego, szalejącego z bronią faceta (genialny Michael Douglas), i starającego się go powstrzymać, podstarzałego detektywa Prendergast’a (Robert Duvall). Mamy tu zderzenie dwóch żywiołów. Pierwszy bohater to nerwowy konserwatysta zagubiony w dzisiejszym dziwnym świecie, jednocześnie ofiara wykiwanaprzez sprytną żonę, szefa i tych wszystkich małych dupków, próbujących mu na każdym kroku uprzykrzyć życie. Opozycją do niego jest postać detektywa: spokojnego, opanowanego, jakby pogodzonego z codziennością. Ot, zwykły człowiek z ułomnościami i słabościami, zwykły policjant wykonujący swoje zadania po prostu z obowiązku- bo nikt za niego roboty nie odwali. Na pewno nie jest to typ "super bohatera". Nie klnie, nie narzuca się, nie wymachuje bronią na lewo i prawo…
O czym jest tak naprawdę film? O duchowym upadku człowieka. O tym, do czego doprowadzić może gonitwa w naszym nowoczesnym, konsumpcyjnym i pseudo-utopijnym świecie. Presja kariery, stałe wymagania, cholerna ludzka zawiść. Te denerwujące detale: dwu godzinne dojazdy do pracy, stałe schematy, korki, przepychanki, szufladkowanie, podwyżki, niesprawiedliwość społeczna. Oraz fakt, że ciągle musisz mieć otwarte oczy, by jakiś pierdolony cwaniaczek nie chciał cię czasem wykorzystać… Pomnóż to razy tysiąc i spróbuj się nie wkurwić.
Film to trochę apoteoza zbrodni. Bo niby mamy tu szaleńca z pukawką, terroryzującego pół miasta. Ale widząc jego życie i ciąg zdarzeń, które doprowadziły go do tej cienkiej granicy- trudno jest mu nie kibicować. Podobnie jak postaci detektywa, będącej jednak przeciwieństwem naszego bohatera. Wiadomo, w podobnej sytuacji raczej nikt z nas nie sięgnąłby po broń… ale warto sobie zadać pytanie, ile razy w ciągu tygodnia łapiemy się na myśli, że chętnie wzięłoby się automat Kałasznikowa i powystrzelało tych wszystkich dupków stale "umilających" nam życie…?
Film jak najbardziej polecam. Naprawdę warto obejrzeć.