Facet (typowy przeciętniak: inteligent, średni wiek, okulary, krótka, "żołnierska" fryzura, krawat i biała koszula) jedzie samochodem. Właściwie to nie jedzie- bo tkwi nieruchomo w kilometrowym korku. Otoczenie jest dosyć niesprzyjające. Ze szkolnego autobusu z naprzeciwka dochodzą go wrzaski rozentuzjazmowanych nie wiadomo czym bachorów. Po prawej obrzydliwie grube, spocone babsko maluje sobie obleśnie usta szminką. Ohyda. A tuż za nim- dwóch wieśniaków w kabriolecie, którzy co chwila drą się i trąbią klaksonem, jakby to miało w jakiś cudowny sposób przyśpieszyć jazdę… Jest potwornie gorąco, a klimatyzacja postanowiła oczywiście odmówić posłuszeństwa.
Koleś nie wytrzymuje. Otwiera drzwi i porzuca auto- dom jest wprawdzie daleko, ale lepsze to niż sterczenie w tym cholernym korku do usranej śmierci. Musi rozmienić pieniądze by zadzwonić z automatu do żony i powiedzieć jej o opóźnieniu, więc zachodzi do spożywczaka. Za ladą stoi pieprzony koreaniec.
- Rozmieni mi pan?
- Nie rozmienić. Musi coś kupić- odpowiada żółtek.
Facet rozgląda się po sklepiku, bierze do ręki puszkę coca-coli i kładzie przed sprzedawcą.
- Osiem pięć cent.
- Co?
- Osiem pięć cent.
- Nie rozumiem.
- Osiem pięć cent!
- Osiemdziesiąt pięć centów? Za puszkę 0,33?! Przecież to jest jej dwukrotna wartość! Nie zostanie mi dosyć na telefon. Dam panu 50 centów. Proszę mi je rozmienić.
- Nie ma mowy- obstaje przy swoim Koreańczyk- Napój, osiem pięć cent. Płacić albo iść!
- Żąda pan tak wiele, a nie zna pan liczby mnogiej?!
Koreańczyk sięga po kij bejzbolowy i każe się facetowi wynosić. Koleś nie wytrzymuje, coś w nim pęka. Wyrywa mu kij. "Płacę podatki, utrzymuję takie szumowiny i pasożyty jak ty. Nie będziesz mi mówił, że mam płacić za zwykłą puszkę coli tyle pieniędzy, nie umiejąc się nawet poprawnie wysłowić". Mała lekcja historii- cofnijmy ceny do tych sprzed roku. Kilka uderzeń kijem w sklepowe półki i żółtek nagle zmienia zdanie:
- Tak, tak, puszka 50 cent, 50 cent!!!
- Biorę. Zakupy u pana to prawdziwa przyjemność.
Facet wychodzi. Zabiera puszkę i kij ze sobą. Daleko nie uchodzi, bo okazuje się, że but jest dziurawy. Przysiada na pobliskim murku, ogląda zdezelowaną podeszwę, popija swoją colę. Drogę zachodzi mu dwóch meksykańskich wyrostków. Gówniarskie hip-gangster-wanna be.
- Facet, jesteś na naszym terytorium. A tu nie wolno siadać… chyba, że zapłacisz- z szelmowskim uśmiechem zagaduje jeden z nich i wyciąga nóż. Zła decyzja. Białas chwyta za kij, tłucze gówniarzy na kwaśne jabłko. Teraz ma już nóż….
Pół godziny później te pobite dwa cwaniaczki się przeorganizują i spróbują kropnąć białasa z broni półautomatycznej. Tak się składa, że mają ich całą torbę. Na nieszczęście- nie trafiają, zaś auto którym jadą ulega wypadkowi. Tym sposobem nasz wkurwiony, sfrustrowany i doprowadzony do ostateczności bohater staje się jej nowym właścicielem. Zabiera broń i rusza na miasto. Dowieść swoich racji. I postrzelać. Bo to idealny dzień, by dać upust szaleństwu.
… tak zaczyna się pierwsze 30 minut filmu "Falling down/ Upadek", w reżyserii Joela Schumacher’a. Cały obraz to dwie role: sfrustrowanego, szalejącego z bronią faceta (genialny Michael Douglas), i starającego się go powstrzymać, podstarzałego detektywa Prendergast’a (Robert Duvall). Mamy tu zderzenie dwóch żywiołów. Pierwszy bohater to nerwowy konserwatysta zagubiony w dzisiejszym dziwnym świecie, jednocześnie ofiara wykiwana przez sprytną żonę, szefa i tych wszystkich małych dupków, próbujących mu na każdym kroku uprzykrzyć życie. Opozycją do niego jest postać detektywa: spokojnego, opanowanego, jakby pogodzonego z codziennością. Ot, zwykły człowiek z ułomnościami i słabościami, zwykły policjant wykonujący swoje zadania po prostu z obowiązku- bo nikt za niego roboty nie odwali. Na pewno nie jest to typ "super bohatera". Nie klnie, nie narzuca się, nie wymachuje bronią na lewo i prawo…
O czym jest tak naprawdę film? O duchowym upadku człowieka. O tym, do czego doprowadzić może gonitwa w naszym nowoczesnym, konsumpcyjnym i pseudo-utopijnym świecie. Presja kariery, stałe wymagania, cholerna ludzka zawiść. Te denerwujące detale: dwu godzinne dojazdy do pracy, stałe schematy, korki, przepychanki, szufladkowanie, podwyżki, niesprawiedliwość społeczna. Oraz fakt, że ciągle musisz mieć otwarte oczy, by jakiś pierdolony cwaniaczek nie chciał cię czasem wykorzystać… Pomnóż to razy tysiąc i spróbuj się nie wkurwić.
Film to trochę apoteoza zbrodni. Bo niby mamy tu szaleńca z pukawką, terroryzującego pół miasta. Ale widząc jego życie i ciąg zdarzeń, które doprowadziły go do tej cienkiej granicy- trudno jest mu nie kibicować. Podobnie jak postaci detektywa, będącej jednak przeciwieństwem naszego bohatera. Wiadomo, w podobnej sytuacji raczej nikt z nas nie sięgnąłby po broń… ale warto sobie zadać pytanie, ile razy w ciągu tygodnia łapiemy się na myśli, że chętnie wzięłoby się automat Kałasznikowa i powystrzelało tych wszystkich dupków stale "umilających" nam życie…?
Film jak najbardziej polecam. Naprawdę warto obejrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz