It's times like these you learn to live again.
It's times like these you give and give again.
It's times like these you learn to love again.
It's times like these- time and time again.
It's times like these you give and give again.
It's times like these you learn to love again.
It's times like these- time and time again.
Znów jestem w domu. Tym prawdziwym. Minęło prawie pół roku, odkąd byłem tu ostatni raz.
Te powroty mają trochę smak takiej retrospekcji… Przez dzień lub dwa mam okazję pochodzić sobie tymi dawno nieuczęszczanymi ścieżkami, które gdzieś/kiedyś zapisały się czymś w mojej pamięci. Po takim czasie oglądam je zupełnie jakby na nowo… patrzę, co się zmieniło, co zburzono, co zbudowano. Widzę jak postarzały się twarze moich rodziców, sąsiadów czy ludzi, których kiedyś spotykało się niemal codziennie…
Prawie każde miejsce to wspomnienia najróżniejszych wydarzeń. Przeszłości uroczyste cienie tego, kim byłem ileś lat temu. Często zastanawiam się, jak mocno mnie to wszystko ukształtowało… Doprowadziło w obecne miejsce, myśli, wpłynęło na postrzeganie świata, wrażliwość, poglądy…
Zobaczyłem się dziś z moimi dwoma najlepszymi kumplami, jeszcze z czasów ogólniaka. Właściwie już od dawna myślę o nich nie w kategorii "przyjaciół"… a bardziej jak o członkach rodziny. Znamy się 10-11 lat. Zawsze jeden szedł w ogień za drugim. Bez wahania, bez przeliczania tego na zasadzie: "czy mi się to opłaca, czy nie- i co z tego będę miał?". Wiemy o sobie więcej niż chyba ktokolwiek. Nie ma strachu, by o czymś mówić, odsłaniać się… W jednej chwili ściągasz z siebie wszystkie maski, które trzeba przywdziewać by przetrwać jakoś dzień. Pokazujesz prawdziwą twarz, niczego nie musisz udawać, udowadniać. Jest się w 100% sobą… Przez te 10-11 lat każdy musiał iść poniekąd w innym kierunku. Nie widywaliśmy się czasem nawet i pół roku… A mimo to przy spotkaniach jest tak, jak było od zawsze.
Naszła mnie taka refleksja… Bo spoglądam na nich- od lat stałych, niezmiennych, cierpliwych, trwających pewnie na swoim posterunku. A potem widzę tą rzeszę tzw. "pseudo przyjaciół"… Którzy są mili, gdy tylko sami czegoś potrzebują; uśmiechają się szeroko- a gdy nie widać, kombinują jak wsadzić ci nóż w plecy… Na moje szczęście- od dziecka miałem w sobie jakiś taki dodatkowy zmysł- kompas lub barometr, dzięki któremu wyczuwałem intencje ludzi pojawiających się gdzieś w około. Coś na zasadzie: "wystarczy mi 5 minut rozmowy z tobą a zobaczę, o co tak naprawdę ci chodzi". I w jakichś 97% zmysł bywał nieomylny. Może dlatego łatwiej mi się żyje. Gdy na horyzoncie pokazują się te "życzliwe" osoby- instynktownie czuję, co może nadejść za jakiś czas. Dlatego przeważnie nie przeżywam rozczarowań, uczuć silnego zawodu. Po prostu prędzej czy później następuje to, czego i tak się w głębi duszy spodziewałem. Nie ma więc zaskoczenia- jestem przygotowany...
Ci, którym ufam- to dla nich jest moje serce, czas, współczucie i zrozumienie. To dla nich trwam w gotowości i wiem, że warto. Po prostu.
Czasem przyglądam się z pobłażaniem tym pozostałym "pseudo"… Którym tak łatwo przychodzi ocenianie mnie, szufladkowanie, orzekanie i 'mądre wnioski'- bo tak mocno przekonani są, że wszystko o mnie wiedzą... Tymczasem nie znają mnie wcale. A ja posyłam im tylko lekki uśmiech- wiem, że są jedynie tymi, którzy pojawiają się… i niebawem odejdą, jako te przeszłości uroczyste cienie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz