sobota, 12 kwietnia 2014

We're disposable teens

Trafiłem dziś przypadkiem na stary wywiad z późnych lat 90', jaki przeprowadził Wojciech Jagielski z Brianem Warnerem- szerszej publiczności znanym jako Marilyn Manson. Poziom rozmowy jest raczej mocno żenujący i pełen tendencyjnych, naiwnych pytań. W stylu:
- Dlaczego w takim razie podpaliłeś swojego perkusistę podczas koncertu?
- Bo mu było zimno.
Zresztą zobaczcie sami ( https://www.youtube.com/watch?v=OHh-d3qidFI ). Jakże szokujące wydawały się więc pogłoski, że Manson nie ma na przykład nic przeciwko testowaniu kosmetyków na zwierzętach, czy jeszcze inne tego typu bzdury, które dziś nikogo nawet nie wzruszają? Wydaje mi się jednak, że taki był po prostu obraz tamtych czasów i naszego zacofanego, odizolowanego kraju- dopiero otwierającego się na rzeczy, które na zachodzie były już pewną normą.

Płyt Mansona zacząłem słuchać gdzieś w okolicach ósmej klasy szkoły podstawowej. Dla mnie było to poniekąd jak katharsis. Bo oto pojawił się ktoś, kto kompletnie negował wszystkie autorytety, zaczynając od świętych i papieża, a kończąc na ikonach popkultury; oraz uczulał, że wszystkie zjawiska na świecie mają dwoistą naturę. Na to, że wszędzie jest jednocześnie zło oraz dobro, lub piękno i brzydota. Działo się to akurat w czasach, gdy istniał spory nacisk na szacunek dla autorytetów, które obwoływano niemal do rangi nietykalnej świętości. Równy piedestał należał się nauczycielowi, rodzicom, tradycjom czy kościołowi. Na to zaś wszystko grzmiał ze sceny Manson, krzycząc: "Pierdolcie kapłanów, którzy mówią wam, że zgnijecie w piekle, a sami w tym czasie dopuszczają się gwałtów na dzieciach". Całkowita detronizacja powszechnych wartości oraz chaos. Pamiętam więc szał i przerażenie, kiedy ta grupa przyjechała na koncerty do Polski. Księża syczący z ambon i przestrzegający przed "Antychrystem". Nagłówki gazet, telewizyjne reportaże zza granicy. Kordony policji przed występem, protesty oraz pikiety środowisk katolickich. Na podwórku rozmawiano zaś tylko o satanistach lub o czarnych mszach. Jednym słowem: masakra. 

Zestawiam to sobie z tym co mamy w mediach dzisiaj, i śmieję się w głos. Można powiedzieć, że przebyliśmy w swojej tolerancji sporą i wyboistą drogę. Kiedy moja ulubiona grupa TooL wydawała kolejne teledyski, przeważnie zawsze kończyło się to zakazem emisji. Wideo do numeru pt. Stinkfist prawie natychmiast ocenzurowano (zamiast tytułu pojawiał się tag: # track 1 ). Gdy w 1993 r. świat ujrzał animowany obraz do Prison Sex, traktujący o problemie molestowania seksualnego (i do dziś przez niektórych psychologów używany przy okazji terapii), w szybkiej reakcji zakazano jego dalszej emisji. Podobna historia spotkała 10-o minutowe mini arcydzieło Parabola, w którym zrealizowano po prostu wizje amerykańskiego malarza, Alexa Grey'a. I to nic, że np. Madonna wypuściła w 1994 r. teledysk do piosenki Human Nature, gdzie wije się na pentagramie z lin i aż kipi od nawiązań do praktyk sado-maso (lateks, bicze, skrępowane ciała tancerzy, oraz szybka prezentacja niemal wszystkich pozycji seksualnych).

A teraz? Wystarczy tylko odpalić tv, i daję dychę, że spokojnie natrafisz na zupełnie nagą Miley Cirus zasuwającą na kuli do burzenia ścian lub na Biebera, namawiającego cię na jego "lizaczka"- w godzinach normalnej oglądalności. Kiedy przyglądałem się jak Marilyn Manson drze Biblię przebrany za biskupa, dobrze wiedziałem jakie jest jego przesłanie: nie wierz ślepo, sprawdź, testuj, zastanów się. Podobne wnioski odczuwali też moi znajomi, i zapewne mieliśmy w tym wszystkim więcej mózgu oraz zdrowego rozsądku niż dorośli, pikietujący wtedy o odwołanie koncertu. Natomiast co może myśleć ówczesny nastolatek, który ogląda Biebera i Cirus? Nie umiem powiedzieć, więc przełączam kanał na tego pana:




wtorek, 8 kwietnia 2014

9. Półmaraton Warszawski

Kolejny "oficjalnie" mierzony dystans mogę już wpisać sobie na konto osiągów- jakiś tydzień temu wystartowałem w 9 edycji Półmaratonu Warszawskiego. Troszeczkę zweryfikowałem swoje myślenie na temat tego mojego biegania: odstawiłem uparte dążenie do nowych życiówek i postawiłem na to, by po prostu mieć z tego fun. Okazało się, że w mojej pracy sporo ludzi również aktywnie trenuje, więc udało mi się namówić niektórych na udział. Pobiegliśmy we trójkę, praktycznie całą trasę od startu do mety trzymając się w grupie. Razem zaczęliśmy, razem skończyliśmy. Co ciekawe: "życiówka" dogoniła nas właściwie sama. Zakładałem równo dwie i pół godziny, a zakończyło się na... 2h:10min:08sec. Nieźle, jak na jedynie trzy poprzedzające to biegi treningowe.

Na każdej imprezie tego typu można zauważyć różne motywacje tych, którzy startują. Jedni to zawodowcy. Drudzy robią to po prostu dla zabawy i przebierają się na przykład w jakieś zwariowane stroje (w tym roku to prawdziwy wysyp, pobiegł m.in. Ksiądz, Mnich, Wróżka, Wietnamczyk, Banan, Kaczka, a nawet dwie osoby przebrane za... Stadion Narodowy). Kolejna grupa to ci, którzy mierzą się z własnymi słabościami: kalectwem czy otyłością. Po drodze mijałem też wiele osób biegnących z dedykacją, najczęściej z naklejkami lub nawet w okazjonalnych koszulkach: Biegnę dla chorego Tomka, Dla Agi, Dla mojej żony, Wspieramy Filipa, Marcie itp. 

Minąłem ich bardzo wielu na trasie i zacząłem się w końcu sam zastanawiać: dla kogo biegnę ja? Dla miłości? Dla rodziców, czy znajomych? Dla spełnionych marzeń? Dla wyniku? Dla pokonania własnych ograniczeń? Mijałem w ten sposób kolejne kilometry i uporczywie starałem się znaleźć odpowiedź na to pytanie. I chyba właściwą motywację podsunęło mi dopiero wszystko to, co dzieje się teraz wokoło mnie. Biegnę dla siebie. Po to, by dać sobie wiarę, że mam więcej siły. I jestem twardszy, niż w rzeczywistości, chociaż każdy wie, że jest to tylko piękne kłamstwo.




piątek, 4 kwietnia 2014

Robert Mapplethorpe fotografuje niebo

                                 Jeśli nie jesteś w niebie, usuń mi się z kadru.
                                 Potrzebny mi ten specyficzny rozkład
                                 zmarszczek powodujący, że wyparowują cienie,
                                 a wskazówki zegarków stają zgodnie na sztorc.

                                 Wszystkim tak samo pogardzamy: południem
                                 i wschodem, bielą, czernią i zwłaszcza
                                 szarością. Wszystkim kolorom spódnic,
                                 w których tańczą przed nami hiszpańskie

                                 dziewczyny, mówimy: Żegnajcie.
                                 Jeżeli świat przypomina ci gitarę, której
                                 za nic nie umiesz nastroić, nigdy
                                 nie dojdzie cię tu słońce. Wystarczy

                                 nie być tym samym, żeby kochać, albo
                                 brać od niechcenia, co da Bóg i jabłoń.
                                                                                                    Adam Wiedemann.

Jeszcze raz dziękuję, panno Szaley.

Siedzimy nad brzegiem Wisły z butelką piwa w ręku i oboje próbujemy znaleźć odpowiedzi. Pytania są te same od lat. I mimo, że czas nieubłaganie zapieprza, wciąż jak głupcy powracamy w to samo miejsce: do punktu wyjścia. Zupełnie jakbyśmy się niczego nie nauczyli. Lata pomyłek, prób, błędów. Niby świat jest taki uniwersalny, niby istnieją zasady, mądre reguły. Doprawdy? 

Opróżniam pół butelki i przez moment uświadamiam sobie, że to wszystko dookoła nie warte jest funta kłaków. Tyle starań, zapobiegań, podejść do podporządkowania sobie rzeczywistości. Próbujemy na siłę jakoś wyklepać, wyprostować te nędzne, pokrzywione tory. Niech ten cholerny pociąg jakoś przejedzie. Tylko z drugiej strony: po co? Przecież nie ma gotowej recepty w grze z Chaosem; a im dłużej żyjesz, tym coraz bardziej zaczynasz rozumieć, że w tym starciu to właśnie on rozdaje karty.

Chyba jestem już zmęczony tym kręceniem się w kółko. Odkrywaniem kolejnych oczu, które tak naprawdę wcale nie myślą o tobie dobrze. Właściwie to nienawidzą cię, nie znoszą i nie akceptują. A mimo to trwają na posterunku- sądząc, że przecież nie wiesz, nie dostrzegasz nici, którymi ta iluzja jest utkana.


Jesteśmy jak ptaki na wietrze.

wtorek, 25 marca 2014

Radości dorosłości




I tylko gdzieś poniżej, wątłą, prawie rozmytą, ledwie widoczną kreską zapisane jest magiczne, niespełnione: "CHCĘ"...


niedziela, 23 marca 2014

Tides from nebula

Podobno jeśli zapełniasz swoją codzienną egzystencję wieloma pasjami, zainteresowaniami i dodatkowo angażujesz się w jakieś przedsięwzięcia stale zalewając nimi swój grafik- możesz uchronić się od nudy, apatii oraz marazmu. Twój umysł dzięki stale nowym bodźcom nie będzie miał tak naprawdę czasu, by skupić się na negatywnych stronach życia. A więc żegnaj Depresjo, żegnajcie Czarne Myśli, żegnaj, drogie Zmęczenie!

Gdyby to wszystko było takie proste i prawdziwe, to pisałby tu teraz nie Wielki Żeglarz Małej Kałuży, a Pan Szczęśliwy. Bo przecież od dwóch miesięcy praktycznie nie mam chwili, by rzeczywiście odpocząć. Zmieniłem miejsce pracy i ciągle staram się przywyknąć do nowych warunków. Następnie: osobne zlecenie, miesiąc jeżdżenia i życia poza domem. Co 4-5 dni inny region, inne miasto. A w przerwach oczywiście mój "normalny" job- przez co właściwie swój pierwszy wolny dzień miałem jakieś dwa tygodnie temu (poświęciłem go na odsypianie). Teraz za to prawie nie wychodzę z pracy.

Więc nie, nie jestem jednak Panem Szczęśliwym. Codziennie budzę się po w pół nieprzespanej nocy, zmęczony gorzej niż gdybym nie zasnął w ogóle. Nie mam czasu oraz chęci na szukanie nowej muzyki (patrz: poprzedni post), na znajomych... i chyba rzygam nawet na samą myśl o robieniu prób oraz nagrywaniu z moim zespołem. Męczy mnie brak widocznych rezultatów oraz to, że wszystko co z tym związane idzie po prostu jak krew z nosa... Dochodzę coraz częściej do wniosku, że tak naprawdę otoczyło mnie znowu dużo martwych spraw lub połączeń, które się totalnie wypaliły... lub samoistnie zmierzają ku rychłemu końcu. Coś z tym trzeba zrobić. 

Wczorajszego dnia wyszedłem z pracy jak jakiś zombie, żywy trup. Zapierdol był taki, że gdy przyjmowałem ostatnie zamówienia to właściwie nie rozumiałem, co mówi do mnie osoba stojąca naprzeciwko. Spotkałem się po wszystkim z R., poszliśmy na piwo a potem na koncert moich ukochanych Tides From Nebula. Bałem się, że z tego zmęczenia nie będę w stanie już nawet ustać na nogach, ale nie... Kiedy zaczęli grać, wróciły mi siły witalne. Znów mogłem myśleć trzeźwo, poczułem siłę w mięśniach. I tego mi chyba właśnie brakowało. Totalnego oczyszczenia. Poszedłem więc w tłum, wyłączyłem na chwilę opcję <myślenie> i po prostu pozwoliłem się porwać dźwiękom... Cała magia Tides'ów. 



Czuję, że moje ciało i głowa wołają już rozpaczliwie o odpoczynek, reset. Nie chodzi o sen, lub cały dzień nic-nie-robienia. Potrzebuję zwyczajnej beztroski, wyłączenia bodźców i nie myślenia absolutnie o niczym, o pracy, zobowiązaniach, liście rzeczy do zrobienia... Może mnie ktoś wyłączyć? 



wtorek, 18 marca 2014

Kryzys muzyczny

Obecnie pierwszą rzeczą jaką robię po przebudzeniu się jest włączenie komputera. Kiedyś za to na wstępie odpalałem odtwarzacz na płyty CD, zwykłe radio lub kaseciaka. Odkąd pamiętam muzyka zawsze była solidnym fundamentem mojej codziennej egzystencji. Zaczynałem z nią poranek, potem słuchałem jej w drodze do szkoły, w pracy i po jej skończeniu. Wieczorem katowałem teledyski na youtube, a był też taki moment gdy dosłownie zasypiałem z muzyką- włączałem na noc jakieś radio, ściszałem je do odpowiedniego poziomu i stopniowo odpływałem na dźwiękach w objęcia Morfeusza.

Ostatnio stwierdziłem, że coś się w tej kwestii zmieniło. Kiedy wracam po całym dniu z pracy marzę po prostu o ciszy i pójściu spać. Łapię się na tym, że ściszam głośność, gdy leci coś w tle. Już nie siedzę przy kompie i nie szukam nowych dźwięków tak, jak kiedyś. Nawet moje ukochane słuchawki coraz rzadziej wędrują ze mną w trasę. 

Jakiś czas temu walnąłem długiego posta na temat tego, że nikt już nie produkuje tak dobrej muzyki jak dawniej- co jest po części prawdą. Starzy, sprawdzeni wyjadacze i weterani swoimi nowymi wydawnictwami najczęściej dają ostatnio dupy, zaś nowe nurty i młode zespoły mają zbyt mało, bym mógł wytrwać w zachwycie dłużej niż na kilkukrotne przesłuchanie. A reszty tego gówna po prostu nie da się- moim skromnym zdaniem- zdzierżyć. Ciężko mi ogólnie wpaść w zasłuchanie w takim stopniu, jak jeszcze parę lat temu. Pamiętam, że bywały takie płyty, które wałkowałem miesiącami i to codziennie, bez cienia znudzenia. A teraz? Pół roku temu popadłem dość mocno w post rock, ale nawet to okazało się chyba tylko tymczasową receptą na mój muzyczny głód.

Stopniowo wyłączam się, szukając ciszy. Nie wiem, co jest tego przyczyną. Czy wszystko można tłumaczyć kryzysem przemysłu fonograficznego? A może po prostu po całym dniu zgiełku mam już zwykły przesyt, by mieć jeszcze siłę na bombardowanie zmysłów kolejnymi dźwiękami?



wtorek, 11 marca 2014

Dead leaves and the dirty ground

Prawie przez miesiąc przebywałem poza domem i Warszawą. Włóczyłem się po tych wszystkich miastach, za codzienność mając przejazdy, autobusy, koleje oraz taksówki. Planowanie trasy, pytanie ludzi o drogę- tu zyskujesz godzinę, tam tracisz. Wieczory spędzasz w hotelowych pokojach, a rano jesz samotnie śniadania serwowane przez obsługę. Smak kawy z ekspresu reguluje poniekąd tryb twojego dnia. I myślisz tylko: oby przynajmniej była smaczna...

Wróciłem. Rozpakowałem plecak, który teraz kurzy się na krześle i od jakichś dwóch tygodni znów chodzę codziennie do mojej normalnej pracy. To trochę dziwne uczucie, ale mam wrażenie, że czas się dla mnie zatrzymał (mimo oczywistej świadomości jego upływu). Najzabawniejsze jest to, że minął jedynie miesiąc, a tyle spraw uległo poniekąd diametralnej zmianie. Cały ten okres nieobecności to teraz jakby trochę odrealniony, inny wymiar. Niczym we śnie, w którym rzeczy dzieją się naturalnym biegiem- a gdy budzisz się, okazują się jedynie fikcyjnymi wytworami wyobraźni. Dlatego pewnych układów tej "nowej/starej" rzeczywistości totalnie nie rozpoznaję, gubię się i nie wiem z której strony mam je ugryźć.

Przypomniał mi się taki wywiad z wokalistą Green Day, Billie Joe Armstrongiem, który opowiadał o tym, jak promując płytę "American Idiot" przez ponad dwa lata był non stop poza domem- w trasie. 
- Kiedy wyjeżdżasz na tournee nie zastanawiasz się za bardzo o tym, co zastaniesz w domu po powrocie. Oczywiście tęsknisz za tym wszystkim, brakuje ci tych codziennych rytuałów i bliskich. Ale przemieszczając się z miasta do miasta, z jednego stadionu na drugi myślisz tylko o zagraniu dobrego koncertu, wykonaniu swojej roboty jak najlepiej- tak, by ci wszyscy ludzie którzy zapłacili grube pieniądze za bilety wyszli potem zadowoleni. Więc wszystkie zmartwienia, kłopoty, niezapłacone rachunki, zepsuty kran, chory pies, problemy twojego dzieciaka w szkole czy inne, zostają tak naprawdę na wycieraczce przed domem- właśnie wtedy, gdy go opuszczasz. To trochę jak takie wakacje. Z tym, że kiedy po dwóch latach wracasz, okazuje się, że nic się nie zmieniło. Wszystkie problemy które zostawiłeś- same się nie rozwiązują, czekają na ciebie w takim stanie, w jakim je zostawiłeś za sobą. To jest właśnie najtrudniejsze. Myślisz, że w końcu wrócisz do domu po wyczerpującej trasie i będziesz mógł wreszcie odpocząć w spokoju. A tymczasem musisz jeszcze uporać się z całym tym gównem i bałaganem, jaki został po twoim wyjeździe.

Ten miesiąc poza domem był trochę jak trasa koncertowa. Poniekąd odpoczynek- forma oddechu od zgiełku i codzienności Wielkiego Miasta; pracy, twarzy przyjaciół, które tak dobrze znam- całego mojego "normalnego" życia. Oto masz dużo czasu na myślenie i poświęcanie uwagi sprawom, na które zwykle nie znajdujesz nawet chwili. To oczywiście na plus. Bo druga strona to właśnie to, o czym mówią słowa powyżej. Wracasz, a tam czeka wszystko, od czego uciekłeś. Problemy, niezałatwione sprawy z pracy, zagmatwane relacje ze znajomymi, i nowe oblicza starych zjawisk. Z którymi również trzeba sobie jakoś poradzić.