wtorek, 11 marca 2014

Dead leaves and the dirty ground

Prawie przez miesiąc przebywałem poza domem i Warszawą. Włóczyłem się po tych wszystkich miastach, za codzienność mając przejazdy, autobusy, koleje oraz taksówki. Planowanie trasy, pytanie ludzi o drogę- tu zyskujesz godzinę, tam tracisz. Wieczory spędzasz w hotelowych pokojach, a rano jesz samotnie śniadania serwowane przez obsługę. Smak kawy z ekspresu reguluje poniekąd tryb twojego dnia. I myślisz tylko: oby przynajmniej była smaczna...

Wróciłem. Rozpakowałem plecak, który teraz kurzy się na krześle i od jakichś dwóch tygodni znów chodzę codziennie do mojej normalnej pracy. To trochę dziwne uczucie, ale mam wrażenie, że czas się dla mnie zatrzymał (mimo oczywistej świadomości jego upływu). Najzabawniejsze jest to, że minął jedynie miesiąc, a tyle spraw uległo poniekąd diametralnej zmianie. Cały ten okres nieobecności to teraz jakby trochę odrealniony, inny wymiar. Niczym we śnie, w którym rzeczy dzieją się naturalnym biegiem- a gdy budzisz się, okazują się jedynie fikcyjnymi wytworami wyobraźni. Dlatego pewnych układów tej "nowej/starej" rzeczywistości totalnie nie rozpoznaję, gubię się i nie wiem z której strony mam je ugryźć.

Przypomniał mi się taki wywiad z wokalistą Green Day, Billie Joe Armstrongiem, który opowiadał o tym, jak promując płytę "American Idiot" przez ponad dwa lata był non stop poza domem- w trasie. 
- Kiedy wyjeżdżasz na tournee nie zastanawiasz się za bardzo o tym, co zastaniesz w domu po powrocie. Oczywiście tęsknisz za tym wszystkim, brakuje ci tych codziennych rytuałów i bliskich. Ale przemieszczając się z miasta do miasta, z jednego stadionu na drugi myślisz tylko o zagraniu dobrego koncertu, wykonaniu swojej roboty jak najlepiej- tak, by ci wszyscy ludzie którzy zapłacili grube pieniądze za bilety wyszli potem zadowoleni. Więc wszystkie zmartwienia, kłopoty, niezapłacone rachunki, zepsuty kran, chory pies, problemy twojego dzieciaka w szkole czy inne, zostają tak naprawdę na wycieraczce przed domem- właśnie wtedy, gdy go opuszczasz. To trochę jak takie wakacje. Z tym, że kiedy po dwóch latach wracasz, okazuje się, że nic się nie zmieniło. Wszystkie problemy które zostawiłeś- same się nie rozwiązują, czekają na ciebie w takim stanie, w jakim je zostawiłeś za sobą. To jest właśnie najtrudniejsze. Myślisz, że w końcu wrócisz do domu po wyczerpującej trasie i będziesz mógł wreszcie odpocząć w spokoju. A tymczasem musisz jeszcze uporać się z całym tym gównem i bałaganem, jaki został po twoim wyjeździe.

Ten miesiąc poza domem był trochę jak trasa koncertowa. Poniekąd odpoczynek- forma oddechu od zgiełku i codzienności Wielkiego Miasta; pracy, twarzy przyjaciół, które tak dobrze znam- całego mojego "normalnego" życia. Oto masz dużo czasu na myślenie i poświęcanie uwagi sprawom, na które zwykle nie znajdujesz nawet chwili. To oczywiście na plus. Bo druga strona to właśnie to, o czym mówią słowa powyżej. Wracasz, a tam czeka wszystko, od czego uciekłeś. Problemy, niezałatwione sprawy z pracy, zagmatwane relacje ze znajomymi, i nowe oblicza starych zjawisk. Z którymi również trzeba sobie jakoś poradzić.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz