środa, 19 lutego 2014

Kraków, dawna stolica Polaków

Nigdy nie rozumiałem pewnej specyficznej odmiany lokalnego patriotyzmu, przejawiającej się w -najczęściej wzajemnej- wrogości pomiędzy dwoma zupełnie innymi miastami. Bo to, że w Krakowie nie cierpią ludzi z Warszawy (i chyba ogólnie nie-krakowian?) jest faktem potwierdzonym. I tak autentycznym jak to, że na przykład Kielce nienawidzą się z Radomiem, Gdańsk z Gdynią, Białystok z Łomżą, a Toruń z Bydgoszczą.

Kiedy cztery lata temu przywiało mnie do Krakowa na zlecenie dla Matki Korporacji, sam widziałem stojące na parkingu pokiereszowane do bólu auto na warszawskich rejestracjach. Wybite reflektory, przednia szyba, lusterka, przedziurawione opony, porysowany lakier... a za powyginaną wycieraczką kartka z napisem: "Mandat społeczny od mieszkańców Krakowa". Gdy pojawiałem się służbowo z wizytacją w tamtejszych placówkach musiałem je standardowo informować, że przybywam ze stolicy- czego oczywiście w bardzo krótkim czasie się oduczyłem, by choć trochę móc liczyć na jakąkolwiek, choćby wątłą formę kooperacji. Zapytasz kogoś o drogę? Albo cię oleją, albo pokierują źle. Celowo. Szczerze nie kumam tego kompleksu "dawnej stolicy" i tym sposobem zranionej dumy, którą teraz trzeba rekompensować ogólnym skurwysyństwem (za przeproszeniem). 


                                                                     Autentyk.

Mając to wszystko w głowie próbuję w trakcie łażenia po mieście znaleźć swoje własne, niczym niezmącone zen. Zaszyć się w oazie spokoju, harmonii i krystalicznych myśli. Kolejna ulica i chyba czuję, że mi się to nie uda. W Krakowie na zielone światło na przejściu dla pieszych czeka się z 10 minut. A kiedy masz do pokonania wysepkę- zielone zapali się jedynie na połowie odcinka. Dochodzisz do wyspy, i czekasz na czerwonym kolejne dziesięć. Zupełnie jak na reklamach w TeFauEnie. Zawsze zdążysz skoczyć po piwo do lodówki. W sklepie na stacji benzynowej. Na końcu miasta. W sąsiednim województwie. 

wtorek, 18 lutego 2014

Ezoteryczny Poznań

Łażę po Poznaniu i jakoś nie umiem wyrzucić z głowy tej nuty:


                                                           Jest tu kilka takich miejsc
                                                           Gdzie nie warto się pałętać
                                                            I kilka takich miejsc
                                                           By zapomnieć i pamiętać

Piosenka mocno hermetyczna. Po prostu jeśli nie jesteś z Poznania/okolic- trochę nie kumasz o co chodzi. W tym cały urok. Być może te same słowa dałoby się zaśpiewać o każdym innym polskim mieście?

Dla mnie Pidżama Porno to zespół, z którym wiąże mnie mega dużo wspomnień i pozytywnych migawek. Praktycznie całe liceum, mój najlepszy kumpel G., piątkowe wieczory w Art Pubie, ogniska w harcówce, koncert w Białymstoku na którym straciłem spodnie (sic!), Festiwal w Węgorzewie oraz Przystanek Woodstock, załoga z Czerwonego, początek studiów. Słuchałem ich jeszcze z kaset, a potem uczyłem się grać te piosenki na gitarze- dzięki czemu w akademiku na imprezach robiłem furorę. 

Każdy ich utwór ma dla mnie inne znaczenie. "Bal u senatora" to pokój G., wieczorowa pora, herbata z imbirem i kot na kanapie. "Pryszcze" to moje biurko, i uczenie się na klasówkę z historii w momencie, gdy nic mi się nie chciało. "Moja generacja" to koncert w "Gwincie" z adehADKIEM (kto zna... ten ZNA). I tak dalej, i tak dalej. A teraz jestem w tym mieście rodzinnym Grabaża i mam totalną retrospekcję z połowy życia, kiedy się było młodym pankowcem. Aż miło. 

Tak na marginesie- ciekawostka lokalna: w Poznaniu przycisku się nie naciska... jego się NADUSZA :)

sobota, 15 lutego 2014

Fryzjerka w wagonie PKP

Życie w Wielkim Mieście nauczyło mnie tego, że gdy tylko podchodzi do mnie na ulicy jakaś zupełnie obca osoba i zaczepia słowami: "Dzień dobry, przepraszam Pana...", to prawie jak z automatu- nie czekając na dalsze słowa- wypalam: "Sorry, ale nie mam żadnej kasy". I bez zatrzymywania się pruję dalej przed siebie. Nie mam ochoty na wysłuchiwanie kolejnej, chwytającej za serce opowieści z ust śmierdzącego wódą żula o tym, że zbiera pieniądze na receptę dla chorego dziecka, czy na bilet. Wydaje mi się, że nie jestem w tym osamotniony. Zresztą podobną tendencję zauważam niemal w każdym mieście w którym jestem. Gdy podchodzę do kogoś próbując spytać o drogę- reakcje wszędzie są identyczne. Postawa obronna, zbywanie lub strach w oczach- bo pewnie poprosi o pieniądze... I dopiero gdy okazuje się, że pytam jedynie o drogę, otwiera się tajemna bariera. Twarze się rozpogadzają, łagodnieją gesty i mogę liczyć na pomoc.

Jest to nieco przygnębiająca wizytówka naszych czasów; choć muszę przyznać, że sam działam dokładnie w ten sam sposób. Sytuacja z dnia wczorajszego- idę szybkim krokiem w kierunku dworca i nagle słyszę:
- Halo, przepraszam Pana...
Lustruję spojrzeniem dwóch gości z naprzeciwka i rzucam wyuczoną niczym u psa Pawłowa, standardową formułkę:
- Wybaczcie chłopaki, ale nie mam żadnych pieniędzy.
I nagle ląduje na mojej głowie czerwone z zażenowania wiadro zimnej wody, kiedy słyszę zdziwione:
- A... ale my tylko chcieliśmy spytać, czy nie wiesz jak dojść na Będzińską...
Wizytówka naszych czasów.

Parę minut później stoję już na peronie w Gliwicach i czekam na pociąg. Upajam się pięknym porankiem: przez linie trakcji elektrycznych przebija się słońce, kolorowe niebo przypomina miękkie, impresjonistyczne pejzaże, do tego jest ciepło i wieje leciutki wiatr. Nie może być już nic lepszego, zważywszy nawet na porę roku. Obok mnie stoi szczupła, wysoka, ładna dziewczyna i co chwila spogląda w moim kierunku. Choć planowy odjazd ma mieć miejsce za jakieś 7-8 minut, wypala:
- Chyba się spóźni, jak ci się wydaje?
- Wiesz, w sumie ma odjechać dopiero za kilka minut. Pogoda jest super, więc powinno być raczej bez żadnych utrudnień? Chociaż nic nigdy nie wiadomo- ostatnio czytałem gdzieś o pociągu, który miał takie opóźnienie, że został oficjalnie uznany za zaginiony. 
Dziewczyna śmieje się i pyta, dokąd jadę.
- Opole. A ty?
- Do Wrocławia. Kilka godzin jazdy przede mną...
- Studia, czy raczej do pracy?
- Nie, nic z tych rzeczy. Rozstałam się właśnie z chłopakiem, więc jadę tam po swoje rzeczy i przeprowadzam się.
Skład podjeżdża na peron, więc poprawiam plecak i wyciągam swój bilet. Nieznajoma robi to samo i zagląda mi przez ramię:
- Jaki masz numer wagonu? Ja jadę 17stką.
- Mój to 19- odpowiadam.
- Myślisz, że jeśli usiądziemy w tym samym, to konduktor nas skrzyczy podczas kontroli biletów, że nie trzymamy się przydzielonych miejsc? - pyta - Bo czasem im się to zdarza, chociaż nie wiadomo jaki jest w tym sens.
- No to możemy sprawdzić na kogo trafimy, co ty na to?

Po chwili zajmujemy miejsca i rozmawiamy dalej. Przypomina mi się ten fragment z filmu "Fight Club", kiedy narrator wykłada swój monolog na temat jednorazowości życia w podróży. I czuję się dokładnie tak, jak on. Gdziekolwiek jesteś- hotel, pociąg, przystanek tramwajowy- wiele rzeczy jest jednorazowych. Jednorazowe masło w trakcie spożywania hotelowego śniadania. Jednorazowe mydło i szampon do mycia włosów. Jednorazowa tubka żelu pod prysznic. A dziewczyna siedząca obok mnie w przedziale wagonu to właśnie jednorazowa znajoma.

 Z jakichś dziwnych powodów o swobodzie komunikacji decyduje najczęściej umiejętność gadania o pierdołach. Ale nie ma przecież czemu się dziwić: na pierwszym spotkaniu nie rozmawia się raczej na temat sytuacji gospodarczej Ugandy czy problemów dotyczących tolerancji gejów i lesbijek w międzynarodowych korporacjach. Mimo wszystko czasami bywa interesująco, zwłaszcza gdy masz do czynienia z kimś totalnie nieznajomym. Najgorsza jest jedynie krępująca cisza, która nagle zapada kiedy próbujesz wymyślić, w którym kierunku pociągnąć dalej konwersację. Nam się to na szczęście nie zdarzyło. Dziewczyna okazuje się niezwykle rozmowna, a ja nie staram się jej przerywać. Więcej słucham, niż wykładam na przysłowiowy stół. Nie czekam usilnie na swoją kolej mówienia, przytakuję i podtrzymuję płynność rozmowy zadając drobne, wyciągające pytania.

Nieznajoma ma na imię Sandra. Niedawno skończyła 22 lata i pracuje jako fryzjerka. Z chłopakiem rozstała się, bo ten był po prostu nierozważnym, niedojrzałym bałwanem. Wolał imprezy, chlanie i kolegów, zamiast spędzać z nią czas lub nawet cokolwiek pomóc. Nie chciało mu się nawet iść na egzamin, bo tak się ostatnio spił. Miarka przebrała się, kiedy nakryła go na podrywaniu jej koleżanek. Dlatego spakowała się i odeszła. Teraz myśli o pójściu na jakieś studia, najlepiej do Wrocławia albo nawet Krakowa. Chciałaby też podróżować, ale na tą chwilę nie ma na to funduszy. Od czasu do czasu zagaduje mnie, co robię, czym się zajmuję. Opowiadam jej o moim zleceniu, podróżach, studiach które ukończyłem. Mówię, że taki moment jak teraz to doskonały fundament dla diametralnych zmian. Skoro nic jej tu więcej nie trzyma- niech zmieni miasto, pracę, zacznie studiować coś, co ją interesuje. Pozna nowych ludzi. 

Czasem spoglądam na pozostałych ludzi w przedziale. Pewnie ich dziwi ta nasza konwersacja. Kiedyś byłoby to prawie na porządku dziennym, ale teraz pociągowe przedziały są pełne indywidualnych, odizolowanych sterylnie światów. Planeta Czytam Książkę. Planeta Oglądam Serial Na Laptopie. Planeta Ja i Mój Tablet. Tymczasem dwie godziny mijają jak z bata strzelił. Wychodzę pierwszy, więc powoli ubieram się i sprawdzam plecak. 
- Jakbyś był jeszcze kiedyś w Gliwicach albo okolicy to daj znać, pójdziemy gdzieś na piwo- mówi Fryzjerka. 

Uświadamiam sobie, że w innych okolicznościach to jest ten moment, kiedy powinienem poprosić o jej numer telefonu. Widzę też, że ona bardzo na to czeka. Nie robię tego jednak: po prostu więcej się nie spotkamy, a poza tym jestem zakochany. Wstaję zdecydowanie i mówię:
- Dziękuję za rozmowę. Bardzo miło było mi cię poznać. Dbaj o siebie, i powodzenia na nowej drodze! 
- Wzajemnie. Trzymaj się i też na siebie uważaj.- podaje mi rękę i uśmiecha się na pożegnanie. Była jedną z najciekawszych jednorazowych znajomych, jakich dotąd spotkałem. A kontrola biletów w ogóle nie miała miejsca.

piątek, 7 lutego 2014

Pożegnania, powitania i praca marzeń

Jakimś dziwnym trafem luty często okazuje się dla mnie okresem sporych zmian, i to przeważnie w sferze spraw zawodowych. Styczeń był ostatnim miesiącem mojej pracy w Galerii. Nie, nie straciłem stołka- po prostu przetransferowano moją szanowną personę na inną placówkę. Nie ukrywam, nie byłem zadowolony z takiego obrotu spraw. W Galerii znałem każdą jedną śrubkę, mechanizm i kąt; a do tego przyznam, że mocno zżyłem się z ekipą. To aż trochę dziwne nawet, że w tak krótkim czasie udało nam się stworzyć od zera tak dobry team... I co tu dużo mówić: pierwszy raz od baaaardzo dawna zacząłem uświadamiać sobie, że idę do pracy z uśmiechem. Bez bólu dupy i egzystencjalnej sraczki. Czułem tylko gdzieś po kościach, że jest za dobrze, że coś się musi spierdzielić, bym nie chodził tak non stop 5 cm nad ziemią. No i proszę, transfer. A w mojej korpo jest niestety jak w wojsku: gdzie cię wyślą, tam idziesz. Ferajna zrobiła mi fenomenalne pożegnanie, aż płakałem ze śmiechu. Ech, będę tęsknić...

Luty zacząłem więc na Nowym Świecie. Co tu dużo mówić: Nowy Świat to dosłownie Nowy Świat. Nowe twarze, nowy team, nowe układy, nowe miejsce, nowe przyzwyczajenia, nowa rutyna, a w moim przypadku nawet nowe buty i spodnie (cholerne szwy w kroku!). Stare są tylko ściany i sprzęty. Ale chyba się przyzwyczaję, a w tym miesiącu akurat i tak długo tam nie zabawię. Parę tygodni temu dostałem telefon ze starej Matki Korporacji, co było dla mnie chyba zaskoczeniem roku... Nie utrzymywałem z nimi kontaktu od jakichś czterech lat, od czasu mojego odejścia. A tu proszę: zaproponowali mi projekt audytów i inwentaryzacji, jakie musiałbym przeprowadzić w całej Polsce do końca marca. Robiłem już dla nich coś takiego właśnie cztery lata temu- z tym, że miałem na to jedynie miesiąc. Long story short: wziąłem w mojej obecnej pracy cały zaległy urlop i ruszyłem w trasę. Propozycji za takie hajsy po prostu się nie odrzuca. 

Właśnie dziś skończyłem cały region Śląsk. Katowice, Czeladź, Sosnowiec, Bytom, Zabrze, Rybnik, Mikołów, Gliwice, Bielsko biała. W niecałe 4 dni. Cholera, lubię ten region. A konkretnie: ludzi. Mają w sobie coś charakterystycznego tylko dla południowców: jakiś rodzaj specyficznego luzu, spokoju, otwartości i życzliwości nie spotykanej nigdzie indziej. Pamiętam, jak stałem na przykład na zajezdni w Katowicach i czekałem na autobus. Z naprzeciwka nadjechał jeden z napisem na cyferblacie: "FAJRANT. JODYMY NA PIWO". A ludzie wokoło klaszczą i się śmieją. Kiedy nie wiem gdzie iść- wystarczy, że spytam. Tutaj każdy cię pokieruje. Raz w tramwaju ogarniały mnie np. dwie babcie. Pierwsza musiała wysiadać, więc zaczepiła drugą (nie znały się): 
- Eee, kochana! Kawaler to musi wysiąść za 4 przystanki; weź go wysadź na odpowiednim.
- Dobra, dobra, kochana. To już ty się nic nie martw
Przykłady można mnożyć. Kiedy tu jestem, ten dziwny, wewnętrzny spokój udziela się również i mi. Bo tutaj nikt się nie spieszy. Komunikacja przyjeżdża jak chce, a i tak wszyscy docierają na miejsce o czasie. Nikt nie złorzeczy, nie przeklina. Życie toczy się własnym rytmem, wręcz płynie. Złapałem się wczoraj na tym, że właściwie pierwszy raz od jakiegoś miesiąca zobaczyłem słońce za dnia (w Galerii tego nie widać: kiedy przychodzisz do pracy jest ciemno, kiedy wychodzisz- dokładnie tak samo). Było cicho, słonecznie i bezwietrznie. Wokoło zieleń oraz świergot ptactwa. Mimo, że jestem tu w pracy- po prostu bezgranicznie odpoczywam. 


                                                                      Taki właśnie jest, ten cały Śląsk.

Siedzę sobie aktualnie w pokoju hotelowym i zajadam się sushi. I właśnie dotarła do mnie taka myśl, że mam właściwie pracę marzeń. Podróżuję po całym kraju, mam kontakt z ludźmi, muszę radzić sobie w co rusz to nowych sytuacjach, dostaję zwrot kosztów podróży, utrzymania, diety, mam całkowicie wolną rękę odnośnie moich działań, do tego rozbijam się po najlepszych hotelach i jeszcze płacą mi za to grube hajsy. Mógłbym tak pracować cały czas. 

czwartek, 23 stycznia 2014

Przyjaźń po amerykańsku

W serialu, który aktualnie oglądam zjawisko przyjaźni między ludźmi ma- jak dla mnie- nieco dziwne oblicze. Para głównych bohaterek, takich psiapsiół od serca, życia i tequili spotyka się na przykład w windzie. Mają tylko dwie minuty, zanim kabina osiągnie docelowe piętro, więc próbują się sobie zwierzyć i zapytać o radę.
- Mój ojciec zostawił mnie gdy byłam mała. Opuścił moją matkę i założył nową rodzinę. Nie rozmawialiśmy przez 27 lat; teraz on pije i potrzebuje nowej wątroby. Tylko ja mogę być dawcą, ale przecież nic mu nie jestem dłużna. Co mam robić?
Psiapsiółka numer dwa przez chwilę słucha tego monologu z kamienną twarzą godną posągu z innej epoki, po czym wypala:
- Owen mnie oszukał, ale nie wie o tym, że ja to wiem. W sumie to było dosyć niewinne z jego strony. Sądzę, że nie chciał zrobić nic złego, ale i tak nie daje mi to spokoju. Myślisz, że powinnam mu powiedzieć?
Ta pierwsza kwituje to jedynie spojrzeniem przypominającym mocno zdziwionego szopa pracza. Żadnych słów, wymiany poglądów, czy przyjacielskiego poklepania po plecach dla dodania otuchy. Jedyny dźwięk, jaki wypełnia kabinę to krótki sygnał dzwonka obwieszczającego dotarcie windy do celu. Drzwi się otwierają, i obie dziewczyny rozchodzą się w swoich kierunkach. 

Przypomniał mi się przy okazji pewien film, i rozmowa od serca dwóch najlepszych kumpli. 
- Moja teściowa zrobiła mi wczoraj laskę. -mówi pierwszy z nich, z miną zdradzającą koszmar minionego wieczoru.
- Moja kiedyś kupiła mi wędkę. -z zadumą w glosie wzdycha drugi.
- Najgorsze było, kiedy już po wszystkim wytarła spermę papierem toaletowym i wrzuciła go do popielniczki. Próbowałem zgasić w niej papierosa... i nie mogłem.
- W tym rzecz Ferris, nie chcesz jej podpaść. Darmowe żarcie, dach nad głową, nie płacisz żadnego czynszu. Myślę, że jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji...
- Jakie? -z nadzieją w głosie pyta Ferris.
- Nie wiem, tak tylko mówię. Prawdopodobnie jest jakieś jedno wyjście, ale nie wiem co to może być.
- Joan jest grubo po pięćdziesiątce. Stary, w życiu nie widziałeś takich żylaków
Rozmowa milknie, a obaj panowie pogrążają się w świecie własnych myśli. Jeden dopala papierosa, drugi patrzy się za okno auta. Po chwili idą na piwo do pubu po sąsiedniej stronie ulicy. 

To takie mocno "jednostronne" przyjaźnie. Żadna ze stron prawie nic z tego nie otrzymuje, ewentualnie poza korzyścią, że wygadasz się przed kimś innym. Bo to czasem faktycznie przynosi ulgę. Tylko czy nie jest to tak, że gada się w próżnię? Czy to, że gadasz równoznaczne jest z tym, że jesteś rzeczywiście wysłuchanym? Czy może jednak zarzucamy się jedynie monologami bez odpowiedzi? Ty powiesz swoją kwestię, a ja moją. I tyle w temacie, bo po co brnąć dalej?

Zastanawiam się ostatnio, czy w wieku "przed trzydziestką" ma się jeszcze przyjaciół. Bo na tym etapie zauważa się pewne różnice. Kiedyś byliśmy braćmi krwi i razem odkrywaliśmy świat. Dziś spotykamy się i prześcigamy w narzekaniach, kto ma gorzej, lub kto ma bardziej skomplikowaną sytuację. Może potrzebujemy się nie po to, by się wspierać, pomagać, radzić wzajemnie... Potrzebujemy się, by w oczach i problemach drugiego dostrzec tą myśl: "Na szczęście nie mam tak przejebane jak on". To jest karma trzydziestolatków dzisiejszego świata. Twoje złe wiadomości są moim izotonikiem, batonem energetycznym tego, że trwam i brnę umazany w gównie dalej, przed siebie. Ty też, mój drogi przyjacielu jesteś umazany tym samym gównem. Tylko ty już w nim toniesz; ja jeszcze walczę, zanurzony po kolana.

Zresztą, co ze mnie ostatnio za przyjaciel... T. ma rocznego syna, którego nie widziałem nawet na oczy. Z F. nie rozmawiałem już od dawna i nie wiem, jak mu się żyje. G. nie odpisuję na sms'y. Z D. straciłem jakąś więź i nić porozumienia. K. dostaje ode mnie tylko krótkie strzępy informacji. Fejsbukowe ochłapy, podobnie jak M. i K. Z kolei A.- po iluś latach znajomości- nawet nie wie, że żyję. Nie wspominam już o pozostałych, dla których totalnie nie mam czasu. Bo tyle pracuję, bo nie mam sił na spotkania, bo myślę o wszystkich tych rzeczach, jakie mam do zrobienia. Taki to ze mnie wzorowy przyjaciel jest. Nie polecam serdecznie.

niedziela, 12 stycznia 2014

Gitara

Moją pierwszą gitarą był granatowy rzęch polskiej produkcji (prawdopodobnie Defil z lat 70'tych, niestety nie zachowały się na niej żadne oznaczenia firmowe, czy chociażby rok produkcji), którą kupiłem od znajomego za 50 zł i symbolicznego browara. Pamiętam ile frajdy dawało mi jej odrestaurowanie: rozkręciłem ją całościowo, oszlifowałem, wymieniłem niektóre części, zaś kumpel starał się uratować elektronikę (no, raczej jej skąpe resztki). Przez parę dni malowałem ją spray'em na balkonie naszego mieszkania na czwartym piętrze: gryf i korpus na biało, a maskownica, klucze, mostek oraz detale na czarno. Nie przeszkadzało mi to, że odległość strun od gryfu w niektórych miejscach zbliżała się do 6 mm (nie dało się grać solówek), ani nawet to, że po podłączeniu do wzmacniacza wydawała z siebie gromkie pierdzenie, zamiast jakiegokolwiek czystego brzmieniowo dźwięku. Była to moja wielka miłość: kulawa, zniszczona, ale za to z duszą. Z tyłu korpusu widnieją podpisy moich znajomych (miałem w pokoju charakterystyczną półkę obok kanapy- podczas siadania często uderzało się w nią głową, i każdy kto dostąpił tego zaszczytu mógł się podpisać na gitarze markerem). Do dziś stoi gdzieś za szafą w moim starym domu. Czysty sentyment. 



Drugie wiosło (zarazem pierwsze z prawdziwego zdarzenia) nabyłem za kasę przywiezioną z pracy na plantacji tytoniu w Niemczech. Był to kupiony w Olsztynie Washburn X-series: piękny, czarny stratocaster. Dopiero po latach zrozumiałem, że nie jest to do końca manualnie mój typ: cholernie ciężki, niezbyt wygodny, zwłaszcza dla prawej dłoni. Zaletą był cieniutki gryf, co w porównaniu do mojego starego Defila było jak przesiadka z Malucha do Mercedesa. Oczywiście w momencie zakupu moja wiedza na temat gitar elektrycznych była cienka jak śrucik: nie wykryłem wady siodełka pierwszej struny (irytujące brzęczenie na pierwszych progach), słabego zamocowania gniazda, czy braku uziemienia. Wybrałem ją, bo z wszystkich gitar dostępnych w salonie ta przemówiła do mnie najbardziej. Więc pomimo licznych wad kochałem ją miłością bezwarunkową i ślepą. Walczyłem z nią długo i wytrwale, zaś ona odpłaciła się tym, że odkryłem w sobie umiejętność komponowania. Sprzedałem ją jakiś miesiąc temu, by mieć kasę na lepsze wiosło, docelowe. Nie ukrywam, że w momencie przekazywania jej nowemu nabywcy było mi trochę smutno. Jakby na to nie spojrzeć, służyła mi przez dobre 7-8 lat. 



Po miesiącu poszukiwań postanowiłem zainwestować w Ibaneza SA360. Nie ma co ukrywać: miłość od pierwszego wejrzenia. Drugi, lub trzeci model jaki wypatrzyłem w katalogu Thormanna, i który okazał się strzałem w dziesiątkę. Wraz z kumplem ogrywaliśmy wiosła w jednym z większych sklepów- chyba z 15 różnych gitar, z tzw. "górnej półki": Fendery, Jacksony, Gibsony, PRS, ESP, których cena nie schodziła poniżej 1800 zł, ... i które brzmiały jak (za przeproszeniem) kupa. Na sam koniec wzięliśmy tego upatrzonego przeze mnie Ibaneza, podłączyliśmy do byle jakiego pieca i... wow. Czysty, klarowny dźwięk, grube brzmienie, moc. Wiosło jest wspaniale wykończone: czerwony, przypalany lakier, oraz obicia z macicy perłowej. Bezszumowe single oraz hambucker z odłączaną cewką w układzie SSH, do tego mahoń, zapewniający cudowne brzmienie. Kupiłem ją bez wahania, chociaż po wielu perypetiach w trakcie których uświadomiliśmy sobie chociażby przepaść, jaka dzieli ten sam model gitary ale w różnych wariantach produkcyjnych (w tym akurat przypadku: Indonesia VS Made in China).



Już dawno zakup jakiejś nowej RZECZY nie dał mi tyle radości. Ach, jaram się totalnie i nie mogę przestać grać!

czwartek, 2 stycznia 2014

Reset

                                     I ain't gonna spend my time wondering why I never made it, no
                                     I've already made it, yeah
                                     I ain't gona spend my days thinking about why I never made it,
                                     I never made it, I never made it...


Końcówka roku była dosyć dziwna. Mam wrażenie, że u każdej osoby z którą w tym czasie rozmawiałem działo się coś, co nie do końca podążało z kierunkiem, którego by się pragnęło. Jakieś krzywe akcje, nieporozumienia, zgrzyty i rozterki, rozstania, niespodziewane zakręty na linii losu. Więc to chyba dobrze, że ten rok już się skończył. Odczuwam pewien rodzaj specyficznej ulgi, mimo, że dla mnie samego ten '13-sty nie był wcale aż taki pechowy. Tuż po zmianie daty zawsze robiłem sobie w głowie symboliczne podsumowania, zestawienia i bilanse strat oraz zysków. Teraz jakoś nie mam na to totalnie ochoty...

Ostatnio ciągle słucham tego numeru, który wrzuciłem powyżej. Refren dzwoni mi w głowie i nagle dostaję jednego z tych małych, prostych olśnień. Jak często sami stwarzamy sobie blokady w głowach, przez które odpuszczamy i czegoś nie robimy? To się tyczy całokształtu rzeczy obok nas: wydarzeń, relacji z innymi, postaw wobec życia. Wszystkie te bariery sprawiają, że boimy się nawet wystawić nos poza przysłowiowe drzwi. Niepewność i obawy, ego, cholerna duma, upór, konformizm... Widzę to tylko po swoim przykładzie. Ile razy w połowie drogi powstrzymywałem się w obawie, że na przykład sobie nie poradzę? Lub gdy byłem na tyle sztywny, by nie złamać swoich przyzwyczajeń, nie ugiąć się i nie zareagować totalnie odmiennie. Gdybym naciskał pedał hamulca nieco łagodniej, zapewne udałoby mi się dokonać lub doświadczyć czegoś w znacznie większym stopniu. 

Nie chcę spędzać więcej czasu myśląc o tym, dlaczego czegoś nie zrobiłem, mimo, że miałem ku temu okazję. Nie chcę przegapiać momentów, zaniedbywać spraw oraz osób które kocham przez lenistwo, dumę czy wycofanie. Życie ucieka nam przez palce i trochę szkoda tracić je na bezsensowne problemy- także te, które sami sobie stwarzamy, niemal na własne życzenie. Bo nie stać nas na poświęcenie, ugięcie się czy elastyczność. 

Mam więc chyba swoje noworoczne postanowienie: robię totalny reset. Zostawiam poprzedni rok za sobą i zaczynam od białej karty. Bez powrotów, rozgrzebywania, niepotrzebnych analiz. Było- minęło, ruszam przed siebie. A Wam życzę dokładnie tego samego :)