Nigdy nie rozumiałem pewnej specyficznej odmiany lokalnego patriotyzmu, przejawiającej się w -najczęściej wzajemnej- wrogości pomiędzy dwoma zupełnie innymi miastami. Bo to, że w Krakowie nie cierpią ludzi z Warszawy (i chyba ogólnie nie-krakowian?) jest faktem potwierdzonym. I tak autentycznym jak to, że na przykład Kielce nienawidzą się z Radomiem, Gdańsk z Gdynią, Białystok z Łomżą, a Toruń z Bydgoszczą.
Kiedy cztery lata temu przywiało mnie do Krakowa na zlecenie dla Matki Korporacji, sam widziałem stojące na parkingu pokiereszowane do bólu auto na warszawskich rejestracjach. Wybite reflektory, przednia szyba, lusterka, przedziurawione opony, porysowany lakier... a za powyginaną wycieraczką kartka z napisem: "Mandat społeczny od mieszkańców Krakowa". Gdy pojawiałem się służbowo z wizytacją w tamtejszych placówkach musiałem je standardowo informować, że przybywam ze stolicy- czego oczywiście w bardzo krótkim czasie się oduczyłem, by choć trochę móc liczyć na jakąkolwiek, choćby wątłą formę kooperacji. Zapytasz kogoś o drogę? Albo cię oleją, albo pokierują źle. Celowo. Szczerze nie kumam tego kompleksu "dawnej stolicy" i tym sposobem zranionej dumy, którą teraz trzeba rekompensować ogólnym skurwysyństwem (za przeproszeniem).
Autentyk.
Mając to wszystko w głowie próbuję w trakcie łażenia po mieście znaleźć swoje własne, niczym niezmącone zen. Zaszyć się w oazie spokoju, harmonii i krystalicznych myśli. Kolejna ulica i chyba czuję, że mi się to nie uda. W Krakowie na zielone światło na przejściu dla pieszych czeka się z 10 minut. A kiedy masz do pokonania wysepkę- zielone zapali się jedynie na połowie odcinka. Dochodzisz do wyspy, i czekasz na czerwonym kolejne dziesięć. Zupełnie jak na reklamach w TeFauEnie. Zawsze zdążysz skoczyć po piwo do lodówki. W sklepie na stacji benzynowej. Na końcu miasta. W sąsiednim województwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz