wtorek, 22 października 2013

When hurricanes and cyclones raged...

Uciekam od ludzi ostatnio. Od zawsze otaczało mnie tak wiele różnych twarzy, do których ciągnąłem, lgnąłem, potrzebowałem. Potrzebowałem ich tak samo mocno, jak mocno starałem dawać im też siebie...

Coś się we mnie zmieniło ostatnimi czasy. I to jest naprawdę duża zmiana, której trochę jeszcze nie ogarniam. Nie, nie zawiodłem się wcale na gatunku homo sapiens. Nic z tych rzeczy. Po prostu czuję się tak, jakbym wrócił z dalekiej i cholernie długiej podróży, podczas której przebyłem setki kilometrów. Jestem inny, zmieniłem się. Na wiele spraw patrzę z perspektyw, których jeszcze parę miesięcy temu pewnie bym nawet sobie nie wyobrażał. Jakie to dziwne.

Kiedyś do zrozumienia spraw potrzebowałem innych. Jako lustrzanego odbicia tego, co chciałem w nich zobaczyć sam. Upewnić się, że mam rację, dostrzec wartości, sedno- gdzieś tam zapisane i tylko czekające na odczytanie. Uniwersalne prawdy. Chwilowo przestało mi jakoś zależeć na uniwersalnych prawdach. Chcę jedynie wrócić do domu, do Niej, moich piosenek i do Kota. I'm out.




środa, 9 października 2013

35. Maraton Warszawski

Podobno każdy szanujący się facet powinien przebiec w swoim życiu trasę maratonu. Coś chyba w tym jest. Nawet wziąłem sobie te słowa do serca; choć prawda jest taka, że biegać zacząłem po prostu dla zdrowia i zrzucenia kilkunastu zbędnych kilogramów. Kiedy więc dotarłem do punktu, w którym przebiegniecie dziesięciu kilometrów przestało sprawiać mi trudności- zaczęły się starty w zawodach. Dla satysfakcji pokonywania własnych barier, ograniczeń. W końcu pojawiła się myśl: Hmmm, fajnie by było ukończyć maraton. Trochę się wahałem, że może porywam się z motyką na słońce, że to jeszcze nie czas, nie ten poziom. Zwyciężyła ciekawość: zapisałem się na bieg, opłaciłem wpisowe i słowo się rzekło. Istnieją specjalne metody treningowe, pozwalające przygotować się biegaczowi niemal od poziomu zero do całkowitego sukcesu, czyli pokonania magicznego dystansu 42 km. Potrzeba na to przeważnie trzech miesięcy wytrwałego realizowania systematycznego planu. Ja oczywiście również planowałem taki trening, jednak praktyka sprowadziła się do 4-7 długodystansowych biegów na miesiąc (zawsze przekraczałem dystanse 10 km, kilka razy pokonałem również półmaraton). Na szczęście mam taką pracę, w której jestem non stop w ruchu, i to chyba uratowało mi tyłek. 

29 września stanąłem na starcie. Wcześniej odczuwałem tylko podenerwowanie odkąd odebrałem pakiet startowy: koszulkę techniczną, kartę z moim numerem... Fakt, że to dzieje się naprawdę dotarł do mnie dopiero po starcie. Mimo, że sunąłem już pierwsze kilometry w asyście tysięcy biegaczy, widziałem banery z napisami, kibiców oraz słyszałem głos spikera, to nadal powtarzałem w myślach: "Ale jaja, to mi się chyba śni". A jednak... Odpaliłem muzykę i już mnie nie było. Kiedy biegnę na długich dystansach to wszystko dzieje się u mnie trochę jak z automatu. Mięśnie robią swoje- przemieszczam się, oddycham miarowo, pocę się, pokonuję kolejne kilometry. W tym wszystkim mam wrażenie, że sam stoję gdzieś jakby obok. Jestem osobną świadomością we własnym ciele, mimo że przecież w tym uczestniczę, obserwuję oraz doświadczam. Myśli krążą zupełnie gdzieś indziej- są poza bólem, zmęczeniem. Czasem słucham po prostu muzyki, innym razem prowadzę w myślach dialog z samym sobą, wyłączam się. I chyba za to najbardziej kocham bieganie. 



Pierwsze 30 km były przyjemne jak niedzielny spacerek. Po prostu sunąłem przed siebie swoim tempem, zero zmęczenia. Na słuchawkach Echoes of Eon, dwie płyty Ptaków, składanka, Sweet Noise, Tides From Nebula. To właśnie tu czułem oderwanie od rzeczywistości. Pamiętam migawki; moment kiedy praktycznie odpłynąłem gdzieś w okolicy 18 kilometra. Dziwna, surrealistyczna rozkosz odrealnienia... bo niby biegnę, ale jestem gdzieś poza wszystkim. Z mojej małej nirvany wyrwał mnie 23 kilometr- to wtedy przebiegłem połowę trasy i zarazem najdłuższy dystans, jaki w ogóle pokonałem w życiu czy podczas treningu. Nadal nie czułem zmęczenia. Schody zaczęły się na 30 kilometrze. Najpierw wysiadła mi muzyka, a potem dopadła mnie "ściana".

Mityczna "ściana" to postrach każdego biegacza długodystansowego. Niektórzy donoszą, że czują się tak, jakby usiadł im na karku słoń, mają nogi jak z ołowiu, a w głowie pojawia się zniechęcenie oraz chęć zejścia z trasy połączona z pytaniem: "A po co ja to w ogóle robię?!". W rzeczywistości uczucie "ściany" to moment, w którym organizm wyczerpuje zapas cukrów oraz węglowodanów, i zaczyna pobierać energię spalając tłuszcze. Na szczęście moja "ściana" wypadła stosunkowo blado na tle zgromadzonych mitów. Po prostu biegło mi się bardzo niekomfortowo pomiędzy 31 a 35 km. Nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, nad kolanem chwycił silny skurcz, dopadł mnie głód. Co 6-7 km nawadniałem się Powerade'm, wsuwałem też porcje bananów od wolontariuszy. Otuchy dodawali kibice: całe rodziny, zespoły grajków, bębniarze. Wiem, że to głupie, ale kilka razy prawie poszła mi łezka, gdy nagle ktoś zaczynał klaskać i krzyczeć: "Dawaj, Michał!! Dasz radę, jesteś najlepszy!". Obce osoby, twarze których nie znasz, uśmiechające się do ciebie. To dawało siłę.



Kiedy zderzyłem się ze swoją "ścianą", nie było najlepiej. Wcześniej myślałem: "Byle do 30 km, potem jakoś pójdzie". Nagle powstaje granica- wszystko cię boli, denerwuje, a w głowie masz świadomość, że jeszcze tyle kilometrów jest do przebiegnięcia. Swoją barierę pokonałem siłą woli. Wiedziałem, że moje mięśnie to udźwigną. Zacząłem powtarzać w głowie słowa: to jest twoja determinacja, wola walki, cały charakter, upór. Powoli, krok po kroku. Głowa w dół, robię swoje. Jak mantra. I w końcu przekroczyłem 38 kilometr. Tu już nie było wesoło. Żaden z kibiców się nie uśmiechał. Niektórzy kręcili głowami. Wolontariusze patrzyli z przerażeniem, troską. Bo jak się uśmiechać oraz być żywiołowym widząc ból? Japończyk, który biegł równo ze mną przez 3/4 trasy nagle krzyknął, złapał się za nogę. Pewnie skurcz. Nie mógł już biec, płakał, ale nadal uparcie stawiał nogę za nogą, naprzód. Siła woli. Determinacja. Charakter.

Nie jest mi lekko, ale również biegnę dalej. Mijam tych, którzy nie mają już sił. Siedzą przy drodze, na krawężnikach. Niektórych podtrzymują ochotnicy z WOŚPu. Jest mi szkoda wolontariuszy. Ci na ostatnich kilometrach mają chyba najmniej wdzięczną robotę do wykonania. Tak jak pisałem wcześniej- tu nikt się już nie uśmiecha, za dużo jest grymasów cierpienia na twarzach biegaczy. Mimo tego stają na wysokości zadania, podbiegają, przynoszą napoje, pomagają zejść tym, którzy nie mają już siły biec. W pewnym momencie przystaję, kucam, by rozciągnąć mięsień. Jeden wolontariusz podchodzi, pyta, czy nic mi nie jest, czy wszystko ok... 

Na 40 kilometrze dzieje się coś niezwykłego. Nagle dostaję nowych sił, jak zastrzyk energii. To samo czują ludzie biegnący obok. Koleś za mną rzuca na głos, wskazując na metę na Stadionie Narodowym:
- O, patrzcie! Już go widać, skurwysyna! Dalej, jeszcze trochę!!!
Wszyscy się śmieją, przyspieszają. Ktoś kiedyś powiedział, że maratończycy są na starcie jak rodzina. Zaczynają bieg, rozmawiają, żartują razem. Tu nie ma barier, podziałów. Potem rozmowy milkną. W połowie trasy jest już tylko samotność, by na końcu znów połączyć się w jeden, wspólny ród. Coś w tym jest. Pięć godzin po wystrzale sygnału startu wbiegam na metę. Cały Stadion Narodowy tonie w nieustających oklaskach i krzykach kibiców. Przebiegłem maraton. 42 kilometry. Niezłe jaja. Przy bramie spotykam M. Kiedy ląduję w jej uścisku, coś we mnie pęka, nie trzymam łez...

                                                                            Przekraczam 42 kilometr...

Z biegu pamiętam migawki. Ciemność, zapach i światła tunelu na powiślu. Kibicujących bębniarzy, zespoły. Chłód poranka, oraz moment gdy nagle wyjrzało słońce. Z biegaczy przede mną w blasku promieni unosiła się para. Pamiętam kulejącego Japończyka oraz gościa, którego poklepałem po plecach gdy zszedł z trasy. Przerażone twarze wolontariuszy na końcowych odcinkach trasy. Wesołego maratończyka przy Narodowym, tłum kibiców, atmosferę stadionu oraz medal- cenniejszy niż wszystkie inne do tej pory. Twarz oraz uśmiech M. na mecie. Pamiętam też swoje zwątpienie na 31 kilometrze, ból, oraz to, jak go przezwyciężyłem. Nie mięśniami- a jedynie siłą woli. I o to chodzi w tych wszystkich maratonach. Te 42 kilometry są jak lustrzane odbicie- tyle, że pokażą ci twój charakter lepiej niż jakiekolwiek inne lustro na świecie. 


środa, 25 września 2013

Wielki Żeglarz Małej Kałuży

Właśnie sobie przypomniałem, że kiedyś po prostu brałem do ręki aparat i szedłem w miasto. Bez zbędnych ceregieli. Łaziłem tak bez celu oraz wytyczonego kierunku. Czasami zatrzymywałem się, popijałem herbatę z termosu i czekałem, co się wydarzy. Obiekty z moich fotografii pojawiały się same, w postaci grajków ulicznych, nietypowych staruszków, deskorolkarzy, zwierząt lub samej natury. Trafiłem też na fireshow, a potem zamroziłem w obiektywie palącą papierosa kobietę czekającą na coś/kogoś w kawiarence na Starym Mieście. Byłem małym, nieznośnym chłopcem z lustrzanką, który wkradał się do wszystkich zakazanych zakamarków. Penetrowałem bunkry, ciemne uliczki, opuszczone domy. 

Od trzech lat aparat kurzy się w pokrowcu. Niby cykam coś tam w międzyczasie. Biorę go zawsze na wakacje, czasem na próby zespołu, do domu lub na wycieczki do Olsztyna. Staram się mieć oczy otwarte, i niektóre nowe zdjęcia są naprawdę ok, na poziomie. Jest kadr, pierwszy i drugi plan, jakaś historia, obiekt. A mimo tego, nie jestem z nich wcale zadowolony. Przynajmniej nie tak, jak kiedyś. Nawet strona, na którą wrzucałem moje produkcje od ponad roku nie miała żadnej aktualizacji. Nie wiem, na czym to polega. Czy się wypaliłem w tym temacie? Może widziałem za dużo? Stałem się zbyt samokrytyczny? 

Dziś wybrałem się na przebieżkę treningową- w końcu za cztery dni startuję w maratonie. Pierwszy raz poczułem, że to faktycznie już jesień, pełną parą. Z jednej strony cholernie nienawidzę tej pory roku. Wszystko staje się szare, takie jednolite. A gdy widzę jak na drzewach obumierają liście, wtedy jednocześnie coś obumiera we mnie. Pewnie chęć do życia i energia. Bo już w kościach czuję, że za jakieś dwa miesiące przyjdzie mi się przestawić na siedzenie w domu i wegetatywny tryb życia. Hibernacja cielesna oraz po części umysłowa. Zabiorę się wtedy za czytanie książek, oglądanie filmów. I pewnie będę też spał więcej. 

Druga strona tej monety jest taka, że jesień ma dla mnie znaczenie symboliczne. To taka metafora lub koło życia, napawające mnie melancholią, tęsknotą i refleksją. Pamiętam, jak zawsze o tej porze ruszaliśmy w liceum z G. na dalekie wędrówki. Robiliśmy zdjęcia, goniliśmy wiatr na polach. Potem był dom, herbata z miodem i cytryną, płyty winylowe. I mam teraz ochotę kupić jakieś porządne buty, spakować termos, ciepłe ubranie oraz aparat, i ruszyć w nieznane- tak, jak to bywało kiedyś. Jak Wielki Żeglarz Małej Kałuży. 



niedziela, 22 września 2013

Homecoming

Siedzę sobie właśnie w moim Prawdziwym Domu, daleko od Wielkiego Miasta. Cieszę się nawet, bo fajnie tak w końcu odwiedzić rodziców, zmienić otoczenie. Wyspałem się dziś jak diabli. Chyba nadrabiałem zaległości z całego tygodnia, kiedy miałem na rano do pracy. Ostatnio takie ze mnie korporacyjne zwierzę, że praca śni mi się nawet po nocach w postaci koszmarów, że czegoś nie zdążyłem zrobić, załatwić lub naprawić. Dawno nie miałem wolnych dwóch dni pod rząd i teraz czuję, że mocno mi tego brakowało. 

W domu wszystko ok, można powiedzieć: po staremu. Tu zresztą niewiele ulega zmianie, a nawet jeśli, to zmiany te następują bardzo powoli. Ostatnie moje wizyty tutaj wyglądają tak, że praktycznie cały weekend spędzam z rodzicami i dużo rozmawiamy. Rzadko spotykam się ze starymi znajomymi i trochę mnie to wkurza, że nie mam dla nich czasu. Ale tak po prostu jakoś wychodzi. Trochę się martwię, bo okazuje się, że sąsiedzi rodziców to niezła patologia. Matka, ojciec pijak, córka z pięciorgiem dzieci i prawdopodobnie kolejnym w drodze plus mężunio: doskonałe połączenie psychola, alkoholika i recydywy z żółtymi papierami. Gość terroryzuje całą okolicę i dzięki papierom jest praktycznie nietykalny. Na osiedlu pobił jednego gościa tak, że tamten przez dwa tygodnie chodził w okularach przeciwsłonecznych nawet późnym wieczorem. Sąsiadce wpieprzył się do domu z nożem w ręku, policja przyjeżdża tu po 3-4 razy dziennie. Ujawnia się we mnie mały Hitler chyba- naprawdę wzbiera we mnie wściekłość, że Matka Natura nosi takie ścierwa po swojej ziemi... Poza tym nie mogę pojąć, że nikt z tym fantem nie potrafi nic zrobić. Ale to typowe: dopiero jak wydarzy się tragedia, to zjadą się dziennikarze i zacznie się ubolewanie, dlaczego nikt wcześniej nie reagował, włącznie ze służbami. Mądry Polak po szkodzie, podobno... Pierwszy raz naprawdę mocno martwię się o rodziców. Zwłaszcza, że mieszkają na tym samym piętrze co oni, i mają swoje lata.

Poza tym wszystkim byłem u dentysty. Mam problem z dolną piątką- leczę ją kanałowo chyba już od kwietnia, ale ciągle są komplikacje. Mój lekarz stwierdził, że jest to ząb do odratowania, ale poradził, bym robił go w Wielkim Mieście. Świetnie... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że tam zapłacę za to przynajmniej z 1500 zico, włącznie z dobudową. Tylko skąd na wszystko wziąć kasę?

Coraz częściej to właśnie kasa zaprząta mi myśli. Bo dobrze by było zrobić do końca te cholerne zęby. Komp ledwo żyje- przydałoby się kupić nowy. Myślałem też o sprzedaniu starej gitary i sprawieniu sobie innej, lepszej. Chciałbym mieć też samochód, kolejny tatuaż... Na cholerę mi ta dorosłość była. 


                                            So get yourself a car and drive it all alone
                                            Get yourself a car, ride it on the wind
                                            Get yourself a car and drive it all alone
                                            Get yourself a car, ride it on the wind


sobota, 14 września 2013

Triskaidekafobia

Triskaidekafobia- (gr. triskaideka- 13, phóbos- strach) lęk przed liczbą 13, irracjonalna wiara, że liczba ta przynosi pecha. Pojęcie wprowadził w 1910 r. amerykański psychiatra Isador Coriat.

Feralność tej daty sięga podobno października 1307 r. Właśnie wtedy, w piątek 13-ego aresztowano Templariuszy, oskarżonych przez króla Francji Filipa IV o herezję, sodomię oraz czczenie Szatana (w rzeczywistości był u nich ogromnie zadłużony, więc znalazł szybki i skuteczny sposób na pozbycie się wierzycieli). Tak czy siak, 13-ty prześladuje masy ludzkie od lat.

Mój zaczął się epicko. Skończyłem pracę około 00:30 i wróciłem nocnym autobusem do domu. Zajęło mi to ponad godzinę. Otwieram już drzwi i nagle co? Pęka mi klucz w zamku. Na szczęście nie utknął w nim całkowicie i zdołałem odłamek wyciągnąć palcami. Nie ma co czekać: ruszam znów na nocne- tym razem jadę do szpitala na dyżur do M. po zapasowy. Około 3 nad ranem jestem na miejscu, ale okazuje się, że musimy czekać co najmniej dwie godziny na otwarcie szatni. Świetnie... W końcu dostaję drugi klucz i na siódmą jestem w domu. W południe wybieram się do ślusarza. Dowiaduję się od faceta, że klucz który złamałem jest niezwykle rzadki (biały kruk, w mordę jeża), przez co dorobienie kolejnego zamiast standardowych kilku złotych kosztuje mnie 45. Chwilę później dzwoni mój szef i oznajmia, że muszę go pilnie zastąpić w pracy. Słowem: piąta z rzędu zmiana zamykająca od 16:00 do północy. O niczym tak nie marzę... Zwłaszcza, że miałem już ustawione plany na wieczór. Mecz paintballowy poszedł w odstawkę.

W pracy oczywiście urwanie głowy: zepsuła się zmywarka, ruch jak cholera, a laska na kasie zrobiła 80 zł manka. Trochę dziwię się, że nic się na dokładkę nie sfajczyło, oraz że nie dostałem w mordę wracając na Pragę "wesołym" nocnym. Przeżyłem...


poniedziałek, 9 września 2013

Nie taka znowu prosta historia

Filmy drogi mają w moim sercu specjalną półeczkę, o którą pieczołowicie dbam, czyszczę z kurzu i doglądam. Nie wiem skąd taka słabość do tego typu gatunku. Być może to podświadome łączenie się z tematem, tęskne łaknienie tego, czego nie mam w moim "normalnym" życiu. Albo też świadomość, że perspektywa zmieniających się krajobrazów zawsze uspokaja moje demony, leczy ciało i przywraca czysty pogląd? Nie wiem. Wydaje mi się, że jeśli ktoś odkryje radość w byciu w stałym ruchu, pokocha codziennie inne niebo nad swoją drogą- może odkryć wspaniały lek na wszystkie bolączki. Dar ukojenia, za którym zawsze zatęskni. I którego będzie szukał. Czasem śmieję się, że gdyby tylko się dało- spokojnie mógłbym spędzić na podróżowaniu całe życie, z radością wiodąc koczowniczy tryb życia. Ale nie ma tak lekko. Na dalekie wyprawy mogę pozwolić sobie raz, ewentualnie dwa do roku. Pozostaje więc powracać do mojej ulubionej półeczki z filmami, i odświeżać tytuły. Chyba żadne inne obrazy nie nauczyły mnie więcej o życiu i sobie samym niż właśnie tego typu. Into the wild, W drodze, Thelma i Louise, Little Miss Sunshine, Doskonały świat. Pora dodać kolejną pozycję: "The Straight Story", Davida Lyncha.

Lynch, to dla mnie reżyser którego wizji chyba nigdy do końca nie skumam. Od rzeczy absolutnie nie do obejrzenia (Inland empire), czy schizów Mulholland Drive, poprzez świetnego Człowieka Słonia i wspomnianą tutaj Prostą Historię... Muszę przyznać, że obawiałem się tego tytułu. Że obejrzę dwie godziny wyciągu snów paranoika, po których znów poczuję się jak debil, nie rozumiejący co się wokół niego dzieje- a tak miałem chociażby po Inland Empire

"The Straight Story" jest inne. Tak: można by rzec- tytułowa prosta historia. Główny bohater, staruszek Alvin Straight dowiaduje się o tym, że jego brat przeszedł zawał serca. W wyniku kłótni przestali się do siebie odzywać i nie utrzymywali kontaktów od co najmniej 10 lat. Dosłownie parę dni przed tym wydarzeniem Alvin zasłabł we własnym domu. Uświadamia mu to, że nie zostało mu już zbyt wiele czasu... Omijając problem kiepskiej komunikacji międzymiastowej oraz braku prawa jazdy, staruszek wsiada na kosiarkę, przytwierdza do niej przyczepę z rzeczami i wyrusza w 300 milową podróż do sąsiedniego stanu, by pojednać się z chorym bratem.

Tutaj zaczyna się magia filmów drogi. Zwalniamy, i to dosłownie... Alvin nie wyciąga zbyt dużo na swojej kosiarce, ale wcale się też nie spieszy. Rozkoszuje się podróżą, a widz razem z nim. Obserwujemy pola, małe miasteczka, zachody słońca, grę kolorów nieba- wszystko to oprawione w piękną ścieżkę dźwiękową. Po drodze staruszek spotyka przypadkowe osoby. W tych krótkich relacjach poznajemy jego przeszłość, filozofię, mądrość i doświadczenie. Naprawdę warto to obejrzeć.








W roli Alvina- genialny Richard Farnsworth, którego występ był pożegnaniem z przygodą kinową. Aktor zmagał się z nieuleczalnym rakiem kości, i w 2000 r. popełnił samobójstwo, strzelając do siebie. 


poniedziałek, 2 września 2013

Artystka obecna

Rzecz tyczy się Mariny Abramović, jugosłowiańskiej artystki intermedialnej, znanej również jako Babcia Performance'u (ma obecnie 67 lat). Począwszy od roku 1973 stale tworzy i występuje. Prawdopodobnie każdy z Was nieświadomie zetknął się z jej dziełami nie jeden raz (np. słynne zdjęcie drabiny z nożami kuchennymi zamiast szczebli- to właśnie jej pomysł). Popularność zdobyła dzięki swoim performance'om o mocno prowokacyjnej tematyce, ocierającej się o obrzydzenie, samookaleczenie, eksperymenty na nagim ciele, ból i skrajne emocje. Nierzadko testowała w ich trakcie granice własnej wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Podając przykład: w akcji zatytułowanej jako Art Must Be Beautiful/Artist Must Be Beautiful (1975) czesała włosy aż do utworzenia krwawiącej rany na głowie. Innym razem, naga, ubrana jedynie w radziecką furażerkę wycięła sobie na brzuchu komunistyczną gwiazdę.

Najbardziej intensywny okres jej kariery wiązał się z rokiem 1975, kiedy związała się z niemieckim artystą Frankiem Uwe Laysiepenem, znanym bardziej jako Ulay. Przez 12 lat byli parą i wspólnie tworzyli, jeżdżąc po świecie czarną furgonetką. Ich występy dotyczyły przeważnie trudnych relacji damsko-męskich, zderzenia biegunów odmiennych płci i wszystkich różnic, jakie z tego wynikają. Punktem kulminacyjnym- zarówno ich pracy, jak i miłości- było wydarzenie z 1988 r. zatytułowane jako The Lovers/Great Wall, w którym oboje przemierzali Mur Chiński: on z zachodu, ona ze wschodu. Po dziewięćdziesięciu dniach podróży spotkali się w połowie i zdecydowali na rozstanie. 

Każde poszło w swoją stronę. Ulay usunął się jakby w cień, z kolei Marina realizowała kolejne przedsięwzięcia. Dosłownie rok temu Matthew Akers nakręcił na jej temat film dokumentalny, ocierający się o biografię i będący zarazem podsumowaniem najważniejszych punktów jej dorobku artystycznego. Obraz zwie się: "Marina Abramović: artystka obecna". Oglądałem i mogę powiedzieć jedno: gorąco polecam. Tytuł odnosi się do jej wystawy w Museum Of Modern Art z 2010 r., na którym zaprezentowano przegląd jej osiągnięć a także performance The Artist Is Present, trwający od 14 marca do 31 maja i będący najdłużej trwającym show artystki, w trakcie którego spędziła w bezruchu około 700 godzin.

Przez sześć dni w tygodniu w godzinach otwarcia muzeum Abramović trwała nieruchomo na krześle ustawionym pośrodku sali. Naprzeciwko niej znajdowało się drugie krzesło, na którym siadali kolejni widzowie, by wymienić z nią bez słowa spojrzenie. Każdy mógł spędzić z artystką tyle czasu ile chciał- wskutek czego widzowie siedzieli z Mariną od kilku minut do kilku godzin. Reakcje były zróżnicowane: część z nich płakała, inni próbowali włączyć się z własnym performancem: jeden z widzów zaproponował artystce małżeństwo, inny napluł jej w twarz. Kolejka przed MoMA była ogromna, niektórzy koczowali przed wejściem po kilka dni. Ciekawa rzecz miała miejsce, kiedy Abramović odwiedził sam Ulay... Nie widzieli się i nie rozmawiali od 22 lat. I oto, co się wydarzyło:




Miłość jest wielka. Nie trzyma się ram oraz nie zna czasu. I myślę, że nie ma sensu pisać tu już nic więcej.