czwartek, 30 maja 2013

Złoty paw i indian cień

Zawsze w chwilach, kiedy jest mi źle i totalnie do dupy, cofam się myślami do czasów mojego liceum. Nie wiem, czemu- robię to niemal automatycznie. Nie wiem też, czemu akurat tamten okres zapisał się w mej głowie jako rodzaj swoistego azylu bezpieczeństwa: takiej oazy spokoju i beztroski. Ze słodką 18' na liczniku też przecież mieliśmy swoje niby-problemy, kwasy, narzekania. Ale co tu dużo gadać: czym były tamte kłopoty w porównaniu z tymi, z którymi borykamy się teraz..? Chyba chciałbym mieć zawsze tylko takie zmartwienia, jak wtedy...

Więc uciekam. Zamykam oczy i uciekam, do moich myśli oraz bezpiecznych drzwi z napisem: liceum. Po chwili jestem tam, wśród pachnącej aury. W pokoju na rogatkach miasta, gdzie są zielone ściany, dywan, stara kanapa oraz fotel. W kącie pali się przyciemniana lampa, dając delikatne, żółte światło- idealnie współgrające z drewnem okiennic, żaluzjami bambusowymi, starym radioodbiornikiem z lat 60'tych, roślinami, książkami i kolekcją płyt winylowych. Z plakatu na ścianie spogląda na mnie koncertowe ujęcie Eddiego Vedder'a z Pearl Jam'u, opartego plecami o gitarzystę Mike'a McCready'ego. Tuż obok wisi mata trzcinowa, do której poprzyczepiane są szpilkami czarno-białe, własnoręcznie wywołane zdjęcia. Pełne plam, ubytków i kropek (bo odczynniki były stare). Tuż obok drzwi stoi dumnie czechosłowacka kopia Gibsona Les Paula- Jolana Diamant: najlepsza gitara elektryczna, na jakiej grałem w swoim życiu. Zaraz przy niej leży sobie kot. I śpi. Z głośnika komputera sączy się muzyka. Prawdziwa, autentyczna, a z perspektywy obecnych czasów: już legendarna. Izrael, Pearl Jam, Smashing Pumpkins, DAAB, Pidżama Porno, Marley czy Dżem.

Mam ogoloną na łyso głowę i siedzę w czarnym, wyciągniętym swetrze, który dostałem od G., gdy był pijany. Popijam herbatę z miodem i malinami. Rozkoszuję się spokojem, dźwiękiem piosenki, zapachem powietrza oraz takim dziwnym uczuciem, że w tej oto jednej chwili niczego więcej mi do szczęścia nie potrzeba. G. się podnosi, zabiera z pudełka po butach kasetę Dżemu i idziemy do piwnicy, w której urządziliśmy ciemnię do wywoływania zdjęć. Tamtego dnia wyprodukowaliśmy poniższy fotomontaż:

                                        Mam 17 lat a na drugie imię: Wolność.

Od tamtej pory minęło jakieś 11 lat. Brakuje mi tego spokoju, beztroski, poczucia, że jestem niezniszczalny i mogę zmieniać świat. Tęsknię za prawdą muzyki tamtych czasów, świeżością odkrywania nowych rzeczy. Bo tak- okres liceum to było nieustanne odkrywanie. Nowych piosenek, książek, ludzi, relacji. Pierwszych tanich win. Głupot oraz mądrości. Tęsknię też za pokojem na rogatkach miasta i za starym kumplem, który tak naprawdę otworzył mi oczy... na życie. Dzięki któremu nie bałem się niczego, co działo się wokół mnie. Nie ważne, czy było dobrze, czy źle. 

Dziś już nie mamy ze sobą kontaktu. Powędrowaliśmy w przeciwne strony, i teraz jest nam raczej dalej niż bliżej. Czasem jest mi przykro, choć wiem gdzieś w duszy, że tak po prostu być musiało. Niestety. Ale tak to już jest. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że w życiu pewne są tylko trzy rzeczy: zmiany, śmierć i podatki. Więc siedzę teraz sam w ogrodzie, wśród umarłych kwiatów. Bo raz na wozie, a raz pod wozem.



środa, 22 maja 2013

Sen o Warszawie

Spełniony? Czy raczej nie? Trudno powiedzieć. Nigdy nie miałem żadnych wyobrażeń ani też oczekiwań odnośnie kształtu mojego życia, kiedy prawie 7 lat temu przeprowadzałem się tutaj. Zresztą: czy to ważne, że to akurat Warszawa? Równie dobrze mogłoby to być każde inne miasto: Gdańsk, Kraków, Wrocław, Katowice... Równie dobrze mógłby to być też każdy inny człowiek. Bo i tak jest to ta sama historia pomnożona przez setki osób. 

Od jakichś dwóch tygodni z hakiem nieustannie wpędzam się na własne życzenie w labirynt nerwów, jakiejś dziwnej presji i frustracji. W głównej mierze obraca się to wokół dwóch biegunów: praca i zarobki. Mentalne sado-maso. Bo nagle dopada mnie takie tornado myśli: kolejny rok na liczniku nabity, mam tego zakichanego magistra, lata doświadczeń w różnych branżach... a czuję się jak ostatnie zero. Bo nadal "Reprezentuję biedę", kiedy kupuję cokolwiek- liczę cholerne złotówki, nawet nie mam gdzie mieszkać. A na koniec tej fanfaronady odpalam pierwszy z brzegu link na kompie i widzę to:


Jakie to cholernie prawdziwe i rzeczywiste. Aż chce się śmiać, być może trochę przez łzy. Kariera... Yes sir, I'm a motherfucking Working Class Hero! Bywa, że wstaję o 4:30 nad ranem, pracuję na dwa etaty i wracam z pracy około 21. Zasuwam jak mały, ruski samochodzik. Robocop po dwóch Red Bullach. Tyle, że nie czuję, jakby portfel mi od tego pęczniał...

Ktoś powie: zmień pracę. Taaak, to takie przecież proste. Bo wszędzie witają z otwartymi ramionami. Czerwony dywan, krzesło prezesa, służbowy laptop i auto, karta multisport, Medicare oraz pensyjka 5000 pln na dobry początek. "Możesz być kim chcesz!"- woła do mnie z billboardu uśmiechnięta twarz znanego siatkarza. 

Nie, panie Bartoszu- nic nie jest tak proste. Kiedy się przez cztery lata zarabiało śliczne pieniążki za biurkiem znanej korpo, potem zaliczyło pół roku bezrobocia i ostatecznie skończyło w gastronomii- nawet sklecenie porządnej CV'ki nie jest tak oczywiste. Pocieszam się, że nie jestem jedyną twarzą tej kampanii. Że ten post nie musi być wcale o mnie. I nie musi być też o Warszawie.


niedziela, 12 maja 2013

Echoes of Eon

Rozdział tej przygody zaczął się dla mnie prawie równo rok temu, kiedy pojechałem na kilka dni do Olsztyna. Ot tak, by odwiedzić kilkoro starych przyjaciół, a przy okazji posłuchać koncertu Rajamanavah- zespołu w którym muzykuje jeden z moich najlepszych kumpli. Impreza odbywała się w Pubie Beczka, najstarszym lokalu w wyżej wymienionym mieście. Ściągnąłem znajomych, siedzieliśmy, rozmawialiśmy, wysączyliśmy kilka piw. Chłopaki z Rajamanavah spisali się naprawdę na poziomie. Zagrali jako pierwsi, i zaraz po nich wchodziły jakieś kolejne dwa zespoły. Nazwy zupełnie nie znane- zresztą: w tamtej chwili nie specjalnie mnie to obchodziło. Po około 40 minutach kolejny skład zakończył występ i nagle weszli Oni. 

Echoes of Eon. Pierwszy numer: nie minęło może 30 sekund, kiedy w mig dotarło do mnie, że dzieje się coś niezwykłego. Dźwięki, ściany brzmień, przestrzeń i wielowarstwowość. Skład liczył pięć osób: czterech instrumentalistów i wokalistka. Choć być może nadużyłem określenia co do tej ostatniej. Więc spróbuję się poprawić: próbowało wokalizować dziewczę z mikrofonem w ręku i ego godnym co najmniej Celine Dion. Jej występ nosił atrybuty niespodzianki, zwłaszcza w momencie gdy w połowie trzeciego numeru rzuciła mięsem w stronę dźwiękowca, że jej nawet porządnie nie słychać... i zeszła ze sceny. Akustyk zdążył się tylko odciąć szybką ripostą: "Jak się nie ma głosu, to trudno o czymkolwiek dyskutować!"...

Po czym rozpoznać klasę muzyków? Po tym, że nawet gdy sprawy przyjmują nieoczekiwany obrót- nie przestaje się grać. Chłopaki nie przestali. Jakby nic się nie stało. I chyba jest to dobre podsumowanie: nic się właściwie nie stało, bo muzyka obroniła się sama. Cztery żywe przekaźniki tworzyły coś, co zdarza się być może kilka razy na dekadę. Oczy zamknięte, pełne odczuwanie oraz koncentracja na dźwiękach. Hipnotyzowali i czarowali tłum. Stałem gdzieś w środku, pierwszy raz od wielu lat czując, jak każda nuta wywołuje we mnie gęsią skórkę i wibracje od głowy do stóp. Pogrążyłem się w tym i marzyłem, by grali jak najdłużej.

Zanotowałem nazwę, byle tylko nie zapomnieć. Po jakimś czasie zamieścili na swoim fejsbukowym profilu notatkę:  
Mamy dla Was dwie wiadomości związane z naszą działalnością muzyczną:
1. Powróciliśmy do pierwotnej, instrumentalnej formy,
2. Udało nam się dopełnić wszelkich formalności związanych z wynajęciem studia nagraniowego. We wrześniu rozpoczynamy sesję nagraniową, której wynikiem będzie nasz pierwszy długogrający album. 

Tak więc rozpoczęło się czekanie. Bynajmniej warte długiego czasu. Pół miesiąca temu, 30 kwietnia 2013 r. miała miejsce premiera ich pierwszego krążka, zatytułowanego IMMENSITY. Tego samego dnia dokonałem zamówienia przez internet, i na chwilę obecną jestem szczęśliwym posiadaczem egzemplarza nr 5. 




Kim są? Sami o sobie piszą następująco: Echoes of Eon to kompozycje wymykające się formie, wymiarowe dźwięki tworzące duże kontrasty, ciche melodie przerywane mocnym uderzeniem. Echoes of Eon to dźwięk który przemierza i rozbija czasoprzestrzeń. Stuprocentowa prawda. Zespół powstał w 2011 roku, ale sprawność muzyczną i koncertową osiągnęli naprawdę błyskawicznie, co słychać zarówno na krążku, jak i na koncertach. Już w pierwszym roku działalności zaczęli być zauważalni i doceniani: na przeglądzie kapel Ogólnopolskiego Festiwalu Muzyki Alternatywnej Dobremiastock Festival zajęli II miejsce, co w nagrodę  umożliwiło im nagrywanie w studio longplay'a. Ponadto zdobyli nagrodę publiczności podczas Ligi Polskiego Rocka w Lidzbarku Warmińskim. Obecny skład tworzą: Grzegorz Wieliczko i Mateusz Narkiewicz (gitary), Rafał Korecki (bas) oraz Paweł Głębocki na perkusji. 

Rzadko polecam coś na tym blogu... ale tym razem wydaje mi się, że naprawdę aż trzeba. Płyta dostępna jest na stronie http://echoesofeon.com/ w dziale sklep, i jest moim zdaniem warta zdecydowanie więcej niż koszt jej zakupu. Jeśli kochacie przestrzeń, szukacie w muzyce innych wymiarów, macie dość nic nie wnoszących w życie produkcji pod 3min:30 sec, serwowanych jako papka przez Showbiznes/ Showshit- jest to alternatywa właśnie dla Was. Bo szkoda, by tak cenne nagrania przepadły bez echa. Echa Eonów.



PS. dla zainteresowanych: pod tym linkiem możecie odsłuchać koncertu, jaki EoE zagrał w Radiu Olsztyn, enjoy!

poniedziałek, 6 maja 2013

Biegnij, Forrest!

Czwartek nosi znamiona deszczu. Co chwila spoglądam nerwowo przez okno, mając nadzieję, że lada moment przestanie padać i zaraz potem wyjrzy słońce. Następnego dnia startuję w XXIII Biegu Konstytucji 3 Maja- moich pierwszych, "oficjalnych" zawodach w tym sezonie. Teoretycznie niegroźna, spokojna 5-o kilometróweczka: w sam raz na rozgrzewkę i inaugurację. By sprawdzić formę po zbyt długiej zimie. Lub mimo krótkiego dystansu coś w sobie spróbować pokonać. Przez ostatnie dwa tygodnie trenowałem oddech i szybkość. Bo zawsze jest jakieś wyzwanie. Tym razem chcę złamać magiczne 27min:54sec, moją ostatnią życiówkę. Cały wieczór czuję, że mnie "nosi": raczej nie zasnę spokojnie...

Po przebudzeniu wstaję bez ociągania i przywieram nosem do okna. Oczywiście pada, i to całkiem ostro. Przez głowę przebiega mi ciąg myśli. A może sobie jednak darować ten bieg? Przecież pada, na bank się przeziębię. I zaraz potem robi mi się szkoda tych dwóch tygodni wysiłku i wylanego potu. Jeszcze się wypogodzi. Robię sobie kawę, jem lekkie śniadanie. Pół godziny później biorę spodenki, ubieram sportową, czarną bluzę i na to wciągam białą koszulkę techniczną zawodów z pakietu startowego. Wciskam się w bojówki, naciągam bluzę z kapturem. Zakładam moje buty do biegania i lecę w deszczu na tramwaj. 

Gapię się bezmyślnie w okno. Podejrzewam, że z uwagi na pogodę będzie niska frekwencja. Bo przecież komu normalnemu by się chciało biegać w deszczu i takiej zimnicy? Z każdym kolejnym przystankiem do środka tramwaju wchodzi jednak coraz więcej zawodników i robi mi się jakoś raźniej. Mimo deszczu- wszyscy gotowi, zdeterminowani. Już wiem, że jednak nie zrezygnuję. Na linii startu czeka na mnie M. i chwilę rozmawiamy. Ściągam bluzę oraz bojówki, po czym do koszulki technicznej przypinam czterema agrafkami mój numer startowy: 1153. Rozgrzewam się i dołączam do tłumu na starcie. 

Rozglądam się po twarzach biegaczy. Przekrój kobiet oraz mężczyzn, od uczniów i studentów po ludzi podchodzących już pod pięćdziesiątkę na liczniku: wszyscy skupieni, skoncentrowani. Nieliczne rozmowy cichną. Każdy rozgrzewa się po swojemu. Ja również się "wyłączam": wykonuję ostatnie ćwiczenia przed biegiem, masuję mięśnie. Do moich uszu dociera jeszcze tylko głos spikera wydzierającego się do mikrofonu, że pobiegnie z nami Donald Tusk. Słyszę końcowe odliczanie, punkt 11:00 na zegarku, strzał w powietrze i startujemy. 

Tłum powoli zaczyna wylewać się przez linię startową. Krok po kroku, coraz szybciej, coraz sprawniej. Chód przekształca się w szybki marsz, potem trucht. Wreszcie przekraczam bramkę. Czip zainstalowany przy moim numerze zawodnika właśnie się uaktywnia i od tej chwili liczy się dla mnie każda sekunda. Przyśpieszam, nucąc w głowie początkowy motyw perkusji z piosenki zespołu KoRn pt: "It's on!". To taki mój sprawdzony patent: reguluję pod jej rytm mój bieg oraz szybkość oddechu. O dziwo: nie ma tłoku na pierwszych metrach. Znajduję sobie przestrzeń i staram się wymijać kolejnych zawodników. Nadal pada deszcz, ale to już bez znaczenia. Nie bardzo wiem, co jest przede mną: widzę tylko zlewające się morze białych, pulsujących w rytmie biegu koszulek. Co chwilę słyszę bluzgi oraz przekleństwa gdzieś po bokach, gdy ludzie wpadają po kostki w kałuże. Dwa ostre zakręty w lewo, potem jeden w prawo. Mijam budynek Sejmu i mam ochotę się zaśmiać krzywo: niespecjalnie polityczny ze mnie gościu. Kolejny ciasny zakręt, ale znów udaje mi się wyminąć spory tłum. Start nie należy do łatwych: cały czas stromo pod górę, nachylenie jakieś 30 stopni. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak będzie wyglądać 3/4 trasy...

Wreszcie skręcamy w Aleje Ujazdowskie. Przed nami pierwsza długa prosta. Jest szansa na rozwinięcie prędkości. Zawodnicy przerzedzają się: jest sporo miejsca, więc decyduję się na atak- mimo, że nadal zasuwamy ostro pod górę. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zaczynam oddychać szybciej i zmuszam mięśnie do większego wysiłku. W poprzednich zawodach zawsze "podczepiałem się" pod innego zawodnika biegnącego podobnym tempem. To dobra, przyjemna taktyka. Masz wtedy pełną swobodę i skupiasz się tak naprawdę tylko na komforcie biegu: "myśli" za Ciebie inny biegacz. To on wyznacza Ci rytm, pęd. Tym razem nie decyduję się na taki manewr i przyspieszam. Myślę cały czas o wyniku, o nowym rekordzie. Pierdolona ambicja. 

Zakręt w lewo i widzę kolejną długą prostą. Lecimy wzdłuż Agrykoli i Szwoleżerów. Cały czas stromo, cały czas pod górę. Czuję, że wpadam w rytm. Zawsze wtedy wyłączam się na to, co dzieje się obok mnie. To dziwny stan, ale bardzo go lubię. Organizm zaczyna działać jak sprawna maszyna: oddycham automatycznie, a mięśnie same wykonują swoją pracę. Przestaję wtedy MYŚLEĆ o biegu i mam chwilę dla siebie. Zamykam się na zewnętrzne bodźce. Krążę w głowie po różnych, może trochę dziwnych (ze względu na sytuację) tematach. Czasami rozmyślam o tym, jak potoczyło się moje życie. Czasami o muzyce, filmach, czymś co przeczytałem, krajobrazie czy ludziach, jakich mijam po drodze. Wszystko wokół płynie, bezwiednie... A ja biegnę.

Dziwny odgłos wyrywa mnie z błogostanu. Kątem oka widzę, jak jakiś koleś obok zaczyna wymiotować w trakcie biegu. Puszcza pawia, ale nawet na moment nie zwalnia. Szkoda mi go, pewnie nie jego dzień. Albo zjadł za dużo na śniadanie. W jakiś dziwny sposób wybija mnie to z rytmu. Zaczynam myśleć, że ja również jestem już zmęczony. Cały czas pniemy się w górę, i ten fakt nie pozostaje bez znaczenia. Mimo deszczu czuję, że łydki aż pulsują mi z gorąca. Wbiegamy w Czerniakowską i wreszcie kończy się ten wykańczający podbieg. Mój oddech szaleje. Próbuję się uspokoić, ale nie daję rady: łapię chaotycznie powietrze i wiem, że nie jest dobrze. Tabliczka z napisem: 4 KM. Jeszcze tylko jeden...

Wydaję krótki okrzyk, by dodać sobie otuchy. Wbiegamy w Łazienkowską- pamiętam z mapki, że to ostatnia długa prosta, do tego stromo... ale tym razem w dół. Oddech totalnie mi się rozregulował, zaczynam czuć też ucisk gdzieś na czole. Słyszę jak tłum nam kibicuje. Biją brawo, niektórzy zagrzewają nas okrzykami. Jakiś chłopak, który biegnie obok patrzy na mnie i rzuca mi pytanie:
- Wszystko dobrze?
- Powolutku... - wypalam. Nie jest wesoło. Ale nie ma przystawania- lecimy dalej. 
Zaczyna się stromy zbieg. Myślę o moim rekordzie. Ambicja nie daje za wygraną. Decyduję się postawić wszystko na jedną kartę. Nie mam już oddechu, ale przyspieszam- pełna moc, prosto w dół. Przecież o to ci chodziło. Po to były te treningi. Odbijaj tylko stopy- teren opada, zrobi resztę za ciebie... Więc biegnę. Widzę tylko pulsujące, białe koszulki- jak przez mgłę. Za zakrętem dostrzegam bramę z napisem META. Kibice krzyczą, klaszczą. Coraz bliżej i bliżej. Tuż przy końcu mam ochotę zwolnić, odpocząć: złapać wreszcie pokonany doszczętnie oddech. Ale nie zatrzymuję się. Czuję, że dostałem ostro po dupie. Teraz pchają mnie już tylko mięśnie. Przekraczam metę i spoglądam na cyfrowy licznik czasu. Nie mam siły się uśmiechnąć, ale już wiem, że cel został osiągnięty. 

Za bramką zwalniamy stopniowo. Nikt nawet nie stara się zgrywać twardziela, wszyscy sapią głośno, próbując wyrównać oddech. Przesuwam się nieprzytomnie wraz z tłumem, nawet nie jestem w stanie myśleć. Jakaś dziewczyna przewiesza mi przez szyję pamiątkowy medal, ktoś inny wręcza napój izotoniczny. Wśród kibiców udaje mi się jakimś cudem wypatrzyć M., i schodzę z trasy. M. coś do mnie mówi, odpowiadam- ale nie wiem, co to było. Dopiero po 10 minutach dochodzę do siebie. Ogarniam się, wycieram ręcznikiem twarz zlaną deszczem oraz litrami potu. Przebieram się w ciepłą bluzę i jedziemy do domu.

 
Tuż po dotarciu dostaję sms z wynikami: 727 miejsce w kategorii open na 5000 biegaczy. Czas- 24min:05sec. Mój nowy, upragniony rekord życiowy. Jakieś 3,5 minuty lepiej niż ostatnio. Udało się. Dopiero wtedy zwracam uwagę na medal. Ładny taki jakiś...

"Forrest" na mecie...

PS. rozbroił mnie ostatecznie sms z gratulacjami od moich rodziców: "Brawo! Najważniejsze, że jesteś lepszy od Tuska. On leciał aż 25 minut. Buziaki od nas!". Mistrzostwo :)


środa, 24 kwietnia 2013

Nikotyna i ciężkie powroty

W piątek po pracy spakowałem skromnie swój podróżny plecak i pojechałem do Mojego Prawdziwego Domu. Na kilka dni: troszkę odpocząć, ale też pozałatwiać parę przeciągających się, pilnych spraw. Trzeba przecież wyrobić nowy dowód osobisty (poprzedni stracił ważność), złożyć PIT (przy okazji) i odwiedzić dentystę (brrrr!)... Na "ziemię ojców" przyjeżdżam stosunkowo rzadko. Najczęściej co dwa- trzy miesiące; aczkolwiek zdarzało się, że nie było mnie tam pół roku lub dłużej. Różne czynniki miały na to wpływ: albo zwykły brak wolnego czasu, albo coś iskrzyło na linii frontu rodzice vs ja. Teraz jest ogólnie sztama, ale potrafiliśmy się żreć jak pies z kotem. Raz nawet nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu przez okrągły rok, ale to już inna para kaloszy.

Kiedy mam w głowie wyjazd w rodzinne strony, zawsze planuję: będę chodził na spacery, wybiorę się do lasu lub nad rzekę, odwiedzę "moje" miejsca, spotkam się z wszystkimi przyjaciółmi, którzy tam zostali. Planuję, rozkminiam, układam strategie... i przeważnie wychodzi z tego przysłowiowa dupa blada. Tak samo i tym razem. Większą część soboty i niedzieli odsypiałem ostatnie 10/12'to godzinne maratony w pracy. Mimo tego i tak samopoczuciem nie różniłem się od stanu zombie na głodzie kofeinowym- tym mocniej więc nie chciało mi się samemu włóczyć po okolicy. Samemu, bo F. nie dał rady (lub żona mu nie pozwoliła), a Piękny Tomasz zasuwa z kolei przy remoncie domu (do tego stan gotowości trwa: niedługo na świat ma przyjść "dziedzic" w osobie własnej). Jedynie z K. się udało.

Tak więc można powiedzieć, że całe te trzy dni opierdzielałem się ile wlezie. Ale chyba było mi to po prostu bardzo potrzebne. W poniedziałek załatwiłem wszystkie zaległe sprawy i wróciłem wieczorem do Wielkiego Miasta. Z plecakiem pełnym słoików (tak: jestem Słoikiem). Ten kto nie jest, zwykle nie je... i zazdrości. Kiedy już docieram na miejsce, zawsze okazuje się, że oprócz słoików przywożę ze sobą Dym Papierosowy. W niesłychanie skondensowanej postaci. Tak to jest, kiedy ma się rodziców palaczy. Smród nikotyny jest więc wszędzie: na spodniach, na skórze, na włosach: ciężko w to może uwierzyć, ale wszystko tym przesiąka, nawet bielizna i skarpety (tak, powąchałem!). Koszmar. Pierwsze kroki i każdy jeden ciuch ląduje w pralce. A ja pod prysznicem. Czasem naprawdę cieszę się, że w pubach nie można już palić. 

Oprócz dymu z fajek, przywożę ze sobą do Wielkiego Miasta coś jeszcze: CISZĘ. Tego elementu bardzo mi tu brakuje. Jak bardzo? To przeważnie umiem docenić dopiero, gdy tą ciszę napotkam właśnie w Moim Prawdziwym Domu. Kiedy włóczę się po okolicy, kiedy rejestruję odgłosy nocy, nudzę się przed kompem, lub zwyczajnie/niezwyczajnie nic nie robię... 

Ostatnio mocno potrzebuję CISZY. Moje myśli mi jej nie dają. Obecnie mają gonitwę i walczą o każdą minutę usilnej dominacji. Nawet teraz. Grabaż z Pidżamy Porno mógłby zaśpiewać pamiętne: "Minęła godzina dwunasta" z płyty Złodzieje zapalniczek- na zegarku jest 00:47, a ja błądzę w głowie. W piątek wracałem z pracy w kiepskim nastroju. Kończy mi się cierpliwość i motywacja. Bo ile można z siebie dawać za psie pieniądze (nadal Reprezentuję Biedę), w zamian dostając jedynie puste obietnice i awansów-mgieł miraże? Za pasem czeka też przeprowadzka. Tak więc jak to zwykle bywa: wszystko na raz. Powinny pojawić się jeszcze jakieś nieprzewidziane małe katastrofy, ale może lepiej już nie będę wywoływać wilka z lasu? Chyba zdążyłem już przyzwyczaić się do karmy. Czekają mnie po prostu liczne zmiany. A z tym zwykle bywa tak, że te małe katastrofy okazują się na koniec przeradzać w całkiem nie małe zwycięstwa. Amen!

PS. Zacząłem znowu biegać. Trenuję do pierwszej, oficjalnej 5-o kilometróweczki w tym sezonie. Bieg już za kilka dni, 3 maja. Spróbuję porwać się na rekord życiowy, więc można trzymać kciuki. Aha, spotkałem też niedawno Włóczykija. A skoro wrócił Włóczykij- powróciła też Wiosna.



czwartek, 11 kwietnia 2013

Smutna opowieść o chłopcu bez twarzy

Chłopiec Bez Twarzy (ochrzcijmy tu go jako Pan D.) przyszedł na świat 26 lat temu w smutnym i szarym Mieście Skinheadów. Nauczyciele zawsze określali go jako tego, który nie wyróżniał się właściwie niczym konkretnym. Ot, typowy szarak, jeden z wielu wśród tłumu. Dla większości rówieśników był jakby przezroczysty. Nie specjalnie starano się zauważać jego obecność, a po jakimś czasie nawet on sam polubił to bezgłośne prześlizgiwanie się wśród innych osób na szkolnym korytarzu. Był jak wiatr, który żyje sobie własnym życiem i przemyka się, gdzie tylko chce- niemal niedostrzegalnie. Najgorzej było tylko na lekcjach wuefu. Tam w nieodgadniony sposób nagle odzyskiwał swoje ciało. Praktycznie regularnie dostawał więc wycisk od silniejszych kolegów, którzy potrafili panować nad piłką i nie mieli problemów ze skokiem przez skrzynię. 

Liceum minęło szybko i jakoś bez uniesień. Ominęły go wagary, gorączka imprez na osiemnaste urodziny, pierwsze szlugi i browary w szkolnym kiblu, czy nieudolne próby zdobycia pierwszej dziewczyny. Podobnie było ze studiami, na które pojechał do Miasta Śledzi. Chociaż nie było to wcale takie złe: to tam zetknął się z muzyką Pink Floyd, zaczął chodzić na koncerty, a nawet upijać się wódką regularnie co piątek ze swoim współlokatorem. Po pięciu latach studia się jednak skończyły i trzeba było coś ze sobą robić dalej. Tak więc przeprowadził się do Wielkiego Miasta za swoim jedynym kumplem. Zamieszkali razem i przez jakiś czas było nawet fajnie. Kumpel to był wyjątkowo rozrywkowy koleś. Poznał go z kilkoma swoimi znajomymi, zaczęła się tworzyć z tego nawet zgrana paczka. Niemal codziennie leciała wódeczka i piwko. Całości dopełniały szlugi na balkonie, bo to przecież takie cool, zajarać na 10 piętrze przy temperaturze -15. To nic, że następnego dnia bolał go łeb i umierał dzielnie przez całe osiem godzin, jakie musiał wytrzymać w pracy, by móc spokojnie wyleczyć ucisk w skroni kolejną butelką browara. 
- Bo praca to wiesz, jak to jest... Chujowo, ale stabilnie- mówił.

Sielanka nie trwała jednak wiecznie. Problemy zaczęły się, gdy Pan D. odkrył, że jego najlepszy kolega (ten rozrywkowy) dyma go od kilku miesięcy na kasę. Zaczęło się niewinnie. Przychodził do niego średnio co dwa tygodnie i zagajał:
- D., weź pożycz stówkę, no... może lepiej dwie, albo trzy. Stary nie przesłał kasy, a ja nie mam nawet na czynsz. No weź, oddam... 
A D. pożyczał. Bo przecież lubił swego najlepszego kumpla. Jak mógł odmówić? Dopiero po kilku dniach dowiadywał się ze zdjęć na fejsie, że Rozrywkowy kupił swojej dziuni nową torebkę za 400 zł, albo pojechał na pięć dni do pensjonatu w Tatrach. Po powrocie tylko się głupio wykręcał, ale że gadane akurat miał- sytuację dawało się ułagodzić. Pozostali znajomi z paczki (były rotacje, pojawiały się też nowe twarze) zaczęli go ostrzegać przed Rozrywkowym. Każdy mu mówił, że sprawa mocno cuchnie... D. jednak nadal wierzył, ufał. W pewnym momencie miarka się przebrała. Tamten dokonał naprawdę mocnego przekrętu, i ostatecznie wydymał swego najlepszego przyjaciela na sporą kasę. D. miał w tym wszystkim dużo szczęścia, bo właściwie tylko cudem uniknął większych kłopotów, może nawet sądu. Trudno orzec. Historia w każdym razie zamknięta i zakończona jedynie lżejszym portfelem oraz zranioną dumą.

Od tamtych wydarzeń minęło już sporo czasu. D. się przeprowadził, teraz mieszka dokładnie ulicę dalej od swoich dwóch kumpli z paczki. Niby daleko nie ma, a jednak nikt właściwie nie wie, jak mieszkanie nawet wygląda. Kiedy chcą go odwiedzić- D. wykręca się, że akurat pracuje. Zresztą: Pan D. nigdy nikogo do siebie nie zapraszał. Sam oczywiście przychodził do innych na imprezy- bo zapraszali go często. Mówili, pisali, mailowali: chodź do pubu, jest fajny film w kinie, robimy seans- wpadnij, lecimy na imprezę. Wszystko zależało od jego humorów: jeśli wyrażał łaskawie chęć- przychodził. Wypił kilka piw, powymieniał uśmiechy, poudawał, że świetnie się bawi. Jeśli nie- miał ich po prostu głęboko w dupie. Nawet nie próbował kłamać, że jest czymś zajęty. Najzwyczajniej w świecie zlewał telefony, esemesy, wiadomości mailowe. 

Po jakimś czasie telefony zaczęły rozbrzmiewać coraz rzadziej, podobnie jak esemesy i wiadomości mailowe. Starzy znajomi spotykali się tak jak kiedyś. Rozmowy często kierowały się na temat Pana D. Koleżanki martwiły się o niego: bo przecież on jest tu zupełnie sam, nikogo nie ma, nawet dziewczyny... Jedynie kumple lekko się wkurwiali, kiedy już wypili i szczerość się z nich wylewała:
- Kiedy się z nim widziałeś ostatnio?
- Niech pomyślę... ze trzy? Nie, cztery miesiące temu. Pisałem mu, żeby wpadł pogadać, albo wtedy co szliśmy na miasto, to też. Odpisał, że jest zajęty, nie ma czasu.
- No właśnie. Wiesz, ja też mu pisałem, by wpadł- wtedy co organizowaliśmy paintball. Szczerze, to trochę mnie wkurwia, że bardziej mi zależy na tym, by on gdzieś wyszedł do ludzi i dobrze się pobawił, niż jemu samemu. Wysłałem mu zaproszenie: zero odpowiedzi. Walnąłem posta na przypomnienie- tak samo. Dopiero za trzecim razem, jak napisałem mu maila to odpisał, że akurat tego dnia pracuje do późna, więc się nie załapie...
- Hmm, oooo... to ciekawe. Pisał Ci, że robi do późna? Bo wiesz, tego dnia, co szliśmy na paintball i zaszedłem po Ciebie wcześniej- widziałem go po drugiej stronie ulicy jak idzie do domu. Czyli jednak raczej nie pracował zbyt długo...
I tylko dziewczyny dziwią się i martwią, gdy otrzymują sms'y od Pana D., jak mu smutno, że z nikim się nie widuje i jaka to chujnia panuje w jego życiu.

Niektórzy ludzie lubią funkcjonować jako Wielkie Cierpiące Centrum Wszechświata. Być tym, o kogo inni się martwią, troszczą. Do kogo piszą ciągle długie wiadomości z pytaniami typu: czy jeszcze żyjesz i jak się masz; czy wszystko jest w porządku? Tylko po to, by na wyświetlaczu swego telefonu odczytać zwrotne: Taaaa, jest OK. Które- jak łatwo się domyślić- wywołuje jedynie dalsze obawy i kolejne pytania, już bez odpowiedzi. Pławią się w swoim "cierpieniu" (tym rzeczywistym, lub częściej: wyimaginowanym, pozorowanym pod publiczkę), jakby było to wyjątkowym osiągnięciem, najlepszym towarem eksportowym. Być może: jedynym. Są zbyt leniwi, by zacząć żyć naprawdę; i zbyt egoistyczni, by pozwolić też żyć innym. Chcą jedynie brać, nic nie dając w zamian. I w ostateczności zostają zupełnie sami na tym świecie jedynie na własne życzenie.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Dusza ciała we krwi jest ukryta

Być może nie widać tego po treści publikowanych przeze mnie postów, ale w moim codziennym życiu praktycznie nieustannie pragnę lub poszukuję nowych bodźców i wrażeń estetycznych. Przeważnie przy pomocy muzyki oraz książek. Ale, do cholery- jestem przecież facetem, a co za tym idzie: wzrokowcem. Pochłaniam więc spore ilości filmów, zdjęć, obrazów, grafik, teledysków- wszystkiego co jest w stanie mnie zachwycić, zmusić do refleksji, wywołać ciarki, łzy, pragnienie czy tęsknotę. 

Tak więc od jakiegoś czasu siedzę wieczorami w domu i oglądam stare filmy. Jeden z ostatnich wyborów: "Nosferatu- symfonia grozy"- niemy film niemieckiego reżysera Friedricha Wilhelma Murnau z... 1922 roku. Już sam fakt, że za jakieś 9 lat produkcji wybije na liczniku okrągła stówka sprawia, że kąciki ust mimowolnie wędrują mi ku górze. Bez cienia wątpliwości jest to dzieło wyjątkowe. Nie zamierzam skupiać się na opisach fabuły i odrabiać za Was pracę domową. Wystarczającą podpowiedzią jest to, że film Murnau luźno nawiązuje do słynnej powieści Brama Stokera- klasyka pt. "Drakula". Zresztą- od streszczeń jest chociażby filmweb. Więc wybaczcie, ale ja nie o tym...



"Nosferatu- symfonia grozy" to właściwie prekursor, jeden z pierwszych na świecie horrorów. Oczywiście, w dzisiejszych czasach, kiedy jesteśmy już tysiące kilometrów dalej za Freddym Krugerem, Jasonem Voorheese'm i długą listą japońskich straszaków (Krąg, Klątwa... brrr)- trudno jest powiedzieć, by Nosferatu był w ogóle w stanie nas przerazić. Cały smak tego dzieła kryje się jednak gdzieś indziej- w atmosferze i klimacie, którego dzisiejsze produkcje nie są w stanie wykreować. Mamy tu do czynienia z filmem niemym, tak więc przez okrągłe 94 minuty towarzyszy nam doskonale dobrana... i nietypowa muzyka. Skomplikowana, paranoiczna. Kiedy słuchałem jej pierwszy raz, nie mogłem uwierzyć, że jest to rzecz stworzona aż 91 lat temu. Kolejny atut: trzęsący się obraz, gra mroku i liczne prześwietlenia. Już samo to daje efekt wyobcowania, skojarzenia z czymś niezrozumiałym, nieznanym normalnemu człowiekowi. W końcu On, czyli Max Schreck jako tytułowy Nosferatu, Hrabia Orlok (wampir, któremu Edek Cullen mógłby co najwyżej pucować cholewki).

O samej jego grze krążą już prawdziwe legendy (jakiś czas później powstał na ten temat osobny film pt. "Cień wampira"). Można tu wymienić choćby opowieści zza kulis i planu. Max Schreck nawet na chwilę nie zdejmował swojego kostiumu oraz charakteryzacji (zębów i uszu- gdyż reszta to po prostu nietypowa, aczkolwiek naturalna "uroda" aktora), także w przerwach między ujęciami. Sypiał w drewnianej skrzyni, jego nazwisko nie funkcjonowało na liście płac, na filmie ani razu nie mrugnął oczami. Można powiedzieć, że zastosował on z pełnym powodzeniem tzw. metodę Konstantego Stanisławskiego- całkowite poświęcenie dla odtwarzanej roli. Zaowocowało to tym, że sam aktor wielokrotnie posądzany był o wampiryzm (nawet nazwisko Schreck to w języku niemieckim nic innego niż słowo strach)...

Nosferatu kojarzy mi się z wieloma wykluczającymi uczuciami. Dualizm złożonej natury ludzkiej. Z jednej strony odraza, ale też fascynacja. Zastanawiam się, czy wampir w takim ujęciu nie jest po prostu lustrzanym odbiciem obrazu nas samych: mnie, Ciebie... Z tym, że On może ukrywać się tylko dzięki mrokom nocy. Nie chowa się za makijażem, ubraniami, powłokami, które my przywdziewamy na co dzień. Jest brzydki, zimny, wyrachowany, egoistyczny- taki, jakim zastał lub uczynił go świat. Pragnie jednak ciepła, miłości, poczucia, że w jego żyłach krew może jeszcze pulsować. Nawet, jeśli nie należy ona do niego...