niedziela, 20 stycznia 2013

Dobrzy ludzie mają się dobrze

Dobrzy ludzie mają się dobrze. Mimo, że życie niekoniecznie lubi ich oszczędzać. W sumie nikt nigdy nie dowiódł, że zasada "wygenerowane dobro zawsze do ciebie powróci" musi być stuprocentową prawidłowością. Nie ma też co liczyć na sprawiedliwość- że ktoś na coś zasługuje lub nie, i każdemu po równo. Albo na ten bajer z oliwą "która na wierzch wypływa". Generalnie kultura ukształtowała nas tak, że w ostateczności liczymy jednak na ten happy end. Wierzymy w niego bardzo, ale to chyba dobrze, bo nadzieja zawsze dodaje tych kilka piór do naszych skrzydeł. Bez tego trudno byłoby przetrwać, nie załamać się i nie zwątpić do końca. To pomaga w mierzeniu się z rzeczywistością, która o dziwo lubi schody, wyboje i nierówności terenu, dzięki którym możemy upaść boleśnie na tyłek.

Znam wielu dobrych ludzi. Właściwie to odkąd pamiętam zawsze takich przyciągałem. Może mam do nich po prostu szczęście, a może to też zasługa jakiegoś niewidzialnego kompasu z wnętrza mojego umysłu. Kiedy kogoś spotykam to bardzo szybko wychwytuję te wibracje- czuję, czy mogę się zbliżyć oraz otworzyć bez strachu o nóż dążący do wbicia się w plecy, czy lepiej zabrać nogi za pas i omijać taką osobę szerokim łukiem. Nie mam więc na fejsie trzystu znajomych. Nie mam ich właściwie nawet stu... ale każda z tych dziewięćdziesięciu iluś jest mi bliska i odegrała w moim życiu jakąś ważną rolę. Bo u mnie przyjaciele nie idą w ilość, a bardziej w jakość. 

W piątek wybraliśmy się na paintball. To jest już jak co miesięczny rytuał. Najpierw strzelamy, a potem procentowe afterparty. Z niektórymi osobami z tej ekipy nie widziałem się od miesiąca, może dwóch. W przerwach między kolejnymi scenariuszami rozgrywek, gdy są pochłonięci czyszczeniem masek lub sprawdzaniem stanu amunicji wykorzystuję ich nieświadomość i przyglądam się twarzom. Kiedy nie zdają sobie sprawy, że ich obserwuję- mam wtedy czas... i próbuję czytać. Bo ludzie mają wszystko wypisane w oczach. Radość, miłość, zatroskanie czy problemy. Wystarczy po prostu popatrzeć. 

G. i M. są bardzo zakochani. Za kilka miesięcy biorą ślub. To nic, że niekiedy są ciche dni lub kłótnie o niepozmywane naczynia i to, że M. nie wyniósł kosza na śmieci (a przecież rano obiecał). A dziś zapomniał o jej imieninach. To nic, że G. syknie wtedy: "Ale on mnie czasem wkurwia", a M. zaciśnie pięści bo przydałby mu się tzw. święty spokój. Takie rzeczy nie mają tak naprawdę znaczenia. Bo rozumieją, że to po prostu jest cały on i cała ona. Kompletna paleta wad i zalet tworzących pełnię świadomości, że jedno nie może przecież funkcjonować bez drugiego. Bo prawdziwa miłość istnieje i wydarza się na naszych oczach, bez względu na ilość malkontentów twierdzących inaczej. 

Przerzucam wzrok na inną osobę. Widzę, jak G. czyści swój mundur w świetle ognia buchającego z metalowej beczki, przy której ogrzewamy się między rundami. Czasem dla żartu wymyślam dla G. jakieś dziwne ksywy: a to Hipster, a to Praski Cwaniaczek... Kilka razy zagaduję ją: "Co tam, jak tam?". To nie jest jej czas na zwierzenia, więc zapala papierosa, puści jakiś żarcik lub się ze mną droczy bagatelizując sprawę. A ja już wiem, że chodzi o jej chłopaka. Jakiś czas temu G. w końcu spotkała naprawdę dobrze rokującego faceta. Nie poznałem go wprawdzie mega wnikliwie, ale na pierwszy rzut oka widać, że to nie jest jeden z tych wyrachowanych, cwanych drani, lubiących zabawić się kosztem czyichś uczuć. Nic z tych rzeczy. Ma czyste oraz spokojne spojrzenie, w którym ujrzeć można także smutek i niepewność... To jedno z tych, należących do ludzi o złotym sercu, a których życie nie raczyło jednak oszczędzać. Gra się kończy, dopijamy na hali grzańca z mikrofalówki i idziemy całą ekipą do jakiejś spelunki, niedaleko. W środku siadam obok G. i zaczynamy rozmawiać. Nie wszystko dzieje się po jej myśli. Są rzeczy, których nie może obejść: mimo, że bardzo się stara. Bo niestety cały problem z miłością polega na tym, że aby ją poczuć w pełni, trzeba się obnażyć- wystawić z ufnością swój najczulszy i najsłabszy punkt na zranienie lub cios (który może, aczkolwiek nie musi nadejść). Ktoś, kogo życie doświadczyło pewną goryczą w tych sprawach z reguły kolejny raz tak łatwo się nie otwiera... 

Tak więc słucham G. Jest mi smutno i jakoś źle, że te problemy właśnie ją akurat spotykają. Bo dobrzy ludzie nie zasługują na takie rzeczy. Staram się nie mędrkować i nie podawać gotowych przepisów na życie. Chcę, by zdała sobie sprawę z własnej siły i mądrości. By nie próbowała iść po szczęście drogą pokazaną przez kogoś... Bo może wytyczyć ją sobie sama, choć jeszcze nie jest tego pewna. Mówię jej tylko, jak ważna jest szczerość i cierpliwość. Bo dzięki temu, nawet jeśli w ostatecznym rachunku zawiedzie się na kimś... na pewno nie zawiedzie się na sobie samej. 

Do domu wracam samochodem z Panem T. Dzięki niemu przypominam sobie znów smak kebaba i rozmów przy piwie do godziny 4:00 nad ranem. T. jest jednym z takich "wzmacniaczy"- ludzi świecących jasnym światłem. Ciągle stara się generować wokół siebie dużo dobra: cały czas komuś pomaga, nikomu nie obrabia za plecami tyłków, jest świetnym przyjacielem i można na niego liczyć praktycznie w każdej sytuacji. Mimo wszystkich tych pozytywnych fluidów jakie sam wysyła- nie ma jednak sukcesów w miłości. Trafia albo źle, albo jeszcze gorzej. Przez takie historie czasami nie potrafię zrozumieć ludzkiej karmy. Znam tyle osób, które mimo swojej wewnętrznej dobroci, urody lub wspaniałego charakteru chodzą po tym świecie zupełnie sami. Staram się powtarzać sobie, że to w końcu do nich wróci, że odnajdą szczęście na jakie zasługują... Bo są tego warci.

Nic mi tak nie doskwiera jak myśl, że dobro tak rzadko jest doceniane. Czasem denerwuję się na los, że nie jest sprawiedliwy dla takich pozytywnych wojowników. Ale staram się wierzyć w ten happy end, że wreszcie znajdą to, na co z czystym sercem zasługują. Zaczynam im wtedy w myślach życzyć jak najlepiej, powtarzam ochronne mantry, om mani peme hung. I gdzieś w głębi czuję, że jeszcze będzie ok. Budda pewnie też nieraz dostał wpierdol... 





poniedziałek, 14 stycznia 2013

Starość nie radość...

... a młodość nie wieczność. Tako rzecze mądre polskie przysłowie. Obserwując rzeczywistość dookoła mnie mam wrażenie, że mit o "złotej jesieni" można sobie odłożyć do lamusa. Przynajmniej nie w tym kraju. 

Poszedłem dziś do Planety Carrefour po zakupy. W dziale z kawą i herbatą zobaczyłem starszą panią. Rozbiegane oczy, trzęsące się ręce i płytki oddech. Co najmniej od kilku minut szukała bezskutecznie Inki- swojej ulubionej kawy. W końcu zaczepiła jedną z kobiet, które rozładowywały towar gdzieś nieopodal. Dziewczyna w kilka sekund znalazła i wręczyła jej właściwy produkt. 

W starszej kobiecie coś pękło... Załamała się i zaczęła płakać- opakowanie podane przez ekspedientkę w niczym nie przypominało kawy, którą kupowała przez tyle lat. Młoda dziewczyna przez jakieś trzy minuty próbowała ją uspokoić. Tłumaczyła, że to przecież ta sama Inka, co zawsze- po prostu zmieniła się szata graficzna opakowania. 

Kobieta w końcu wzięła paczuszkę z rąk dziewczyny i poszła. Widziałem, że gdy minęła regał, wyjęła trzęsącą się, pomarszczoną dłonią kawę z koszyka. Jeszcze raz spojrzała z niedowierzaniem na opakowanie i odstawiła je na półkę z majonezami jako omen nowej oraz dziwnej rzeczywistości, której nie potrafiła zaakceptować.



Boję się starości. Boję się starości nieporadnej, niepogodzonej z rzeczywistością. Niedostosowanej i bolesnej. Takiej, w której musisz patrzeć jak odchodzą po kolei wszyscy, których się kochało. Gdy nie jesteś już nikomu potrzebny. Kiedy zwyczajnie nie poznajesz codzienności i nie rozumiesz, co się z nią stało. Dlaczego Inka, którą kupowałeś od lat za cholerę nie chce przypominać tej, która leży na półce tej bezdusznej hali targowej, w której nikt nie przywita cię najzwyklejszym "dzień dobry" i nie zagada na temat pogody...


czwartek, 3 stycznia 2013

Lucky number '13?

Może to dziwne i zupełnie nieuzasadnione, ale nie przepadam specjalnie za nieparzystymi liczbami. Do tego jeszcze ta cała 'trzynastka' (podobno pechowa). No nic, mamy nowy rok. Takie momenty przejściowe traktuję bardzo symbolicznie: skok z jednego w drugie, nowy epizod, biała karta i etc. Z tej okazji zawsze robiłem sobie podsumowanie poprzednich dwunastu miesięcy: zwycięstwa i porażki, plany, nadzieje. Chyba pierwszy raz w życiu czuję, że nie jest mi to teraz do niczego potrzebne. Może dlatego, że zwyczajnie nie mam na co narzekać. Żyję tak, jak zawsze chciałem, udaje mi się spełniać swoje marzenia, mam wspaniałych przyjaciół, niesamowitą dziewczynę. Czego chcieć więcej? 

Owszem, czasem wiatr zawieje w oczy- ale on już taki jest i wiać musi. Nadal też zdarza się, że kiedy widzę swój pasek płacowy za miesięczną pensję to nucę sobie potem pod nosem numer Rysia Peji pt. "Reprezentuję biedę"... Ale cóż, żeby zjechać z górki to najpierw trzeba się pod nią wspiąć.

Staram się więc nieco bagatelizować widmo 'trzynastki' i na razie całkiem nieźle mi to wychodzi (to nic, że dziś w pracy niespodziewanie wybuchła nam lodówka- na szczęście bez ofiar w ludziach). Gdzieś w głowie prześladuje mnie jednak trochę myśl o prawie karmicznym. I o tym, że cykl życia to nieustanna parabola: szczyt absolutny kontra dno totalne. A ja właśnie czuję, że osiągnąłem ten błogi stan spokoju, satysfakcji i stabilizacji. Prawem natury czeka mnie więc bolesny oraz niespodziewany zjazd tyłkiem z tego szczytu Mount Nirvana a w konsekwencji perspektywa raju utraconego.

Niby buddyzm tyle mówi o byciu nieustraszonym. O tym, by nie przywiązywać się też do stanów rzeczywistości- gdyż podlegają nieustannym zmianom, a więc nie można w nich odnaleźć stałości. Trudno chyba nie mieć absolutnie żadnych obaw, kiedy myśli uciekają w stronę osób, które mocno kochasz. I za nic nie chciałbyś utracić. Ale...

... przed chwilą odbyłem krótką rozmowę na temat z powyższego akapitu z moją współlokatorką i dostałem treściwy opierdziel. 
- Jeśli nie skupiasz się aktualnie na tym, że teraz jesteś szczęśliwy- wybiegasz myślami w jakąś mroczną przyszłość, która w żaden sposób jeszcze nie nadeszła- to tylko wywołujesz samospełniającą się przepowiednię. Może cię spotkać cierpienie które nie będzie zależeć od twoich wyborów, i jeśli tak się stanie to po prostu mu się poddaj. Odrzucanie go wywołuje większy ból niż próba przyjęcia go na klatę. (cytat, choć na pewno nie słowo w słowo).

The Beatles i "Let it be". I kto tu się pała buddyzmem?

Morał jest taki: nie obawiajcie się pechowych trzynastek, czarnych kotów i stłuczonych luster. Wystarczy mieć po prostu czysty umysł oraz oczy otwarte na to, co dzieje się tu i teraz. Spraw, by dzięki tobie ktoś stał się silniejszy, szczęśliwszy, spełniony. Starając się postępować mądrze każdego dnia z pełnią wiary i spontaniczności tylko zwiększasz szansę na codziennie lepsze jutro. Swoje i innych też, przy okazji.



Mówię Wam: 2013 będzie rewelacyjnym rokiem. I chuj.


sobota, 29 grudnia 2012

Obcy w swoim mieście?



Od czasu, gdy jakieś siedem lat temu wyjechałem na studia z mojej rodzinnej miejscowości jestem tam raczej gościem. Przyjezdnym, który pojawiał się raz na miesiąc, dwa lub trzy, a niekiedy nawet i pół roku lub dłużej. Mimo tego, zawsze kiedy wracałem to miałem coś w rodzaju poczucia, że "rządzę tą dziurą". Nie w sensie terroryzowania sobą całej okolicy. Po prostu miałem taką świadomość, że to miasto jest MOIM miejscem, gdzie znam każdą ulicę, blok, ścieżkę, lasy czy twarze- mniej lub bardziej lubiane. W pewnym sensie kojarzyłem te rzadkie wizyty w domu z formą regeneracji, psychicznego odpoczynku od zgiełku Wielkiego Miasta. Czekałem na nie a potem wchłaniałem każdą cząstką siebie.

Tymczasem przyjechałem tu na kilka dni na święta i poczułem się obco jak nigdy. Zupełnie jakby coś się zmieniło: może w tym miejscu, może we mnie samym. Nie mogłem się odnaleźć, z nikim się też nie widziałem. Wprawdzie zacząłem ustawiać moją starą ekipę na jakieś spotkanie... ale w pewnym momencie odpuściłem, bo odniosłem wrażenie, że chyba tylko mi na tym zależy. 


Do Wielkiego Miasta wróciłem drugiego dnia świąt, ochoczo jak nigdy dotąd.  Jak do prawdziwego "domu". Być może tak się właśnie stało, że ta znienawidzona przeze mnie, brudna i zatłoczona, kąpiąca się w ścisku anonimowości Warszawa nagle stała się moim domem. Nową częścią nowego mnie. Bo co w ogóle tworzy pojęcie "dom"? Swój kąt i metry kwadratowe? Kolekcja kubków, nowe zasłony w oknach i telewizor? Własna meblościanka ze stajni IKEA? Ludzie? Kiedy wieczorem zasypiałem wtulony w Nią, pomyślałem nagle: "Jestem w domu, jest dobrze". Więc to chyba jednak nie jest kwestia tej meblościanki...

Dzisiejszego dnia obudziłem się dosyć wcześnie. Poćwiczyłem trochę, zjadłem śniadanie, potem szybki prysznic. Zalałem tumbler kawą z mlekiem, uzbroiłem uszy w słuchawki, odpaliłem mp3 i ruszyłem nad Wisłę. Pospacerować i odetchnąć świeżym powietrzem. Pogoda dopisała- nie było zbyt zimno, do tego na kilka godzin wyjrzało słońce. Zwolniłem tempo.

Na co dzień, goniąc do pracy, po zakupy, czy na spotkanie- pewnych rzeczy nie da się zauważyć, zarejestrować. Nie zwracasz uwagi na krę lodową, która spływa po rzece. Przechodzisz z obojętną miną obok ciekawego graffiti. Nie odnotujesz, że nawet pociąg przejeżdżający przez Most Gdański robi to z pewną dawką uroku. A o to w tym wszystkim chodzi.

Od dziś nie jestem już obcy w tym Wielkim Mieście. Od dziś "rządzę tą dziurą". 




poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gwiazdkowy papier toaletowy

Wesołych Świąt, ludziska! PS. Jeśli nie zastaniecie dziś pod choinką swoich wymarzonych prezentów... to poniżej macie odpowiedź na pytanie, co stało się z Waszym listem do Świętego Grubego :)




piątek, 21 grudnia 2012

Na wypadek końca świata...

Mówią, że to właśnie dziś ma nadejść koniec świata... Pamiętam, że tak samo mówili w roku 1999 i 2000. Na dacie 21 grudnia 2012 kończy się kalendarz Majów. Zwolennicy teorii spiskowych zacierają ręce. Oglądałem ostatnio jakiś program dokumentalny na Discovery o ludziach, którzy w obawie przed zagładą budują sobie schrony i bunkry z zapasami broni palnej oraz żywności. Na chwilę obecną na pięknym, bezchmurnym niebie nie widać żadnej asteroidy zmierzającej w naszym kierunku, po ulicach nie szwędają się grupy żądnych krwi zombie, zaś ja za dwie godziny ruszam do pracy. Czyli dzień jak co dzień...

Co do samego kalendarza Majów- czytałem, że zapowiadali oni raczej nie apokalipsę w znaczeniu jaki utarł się w naszej zbiorowej świadomości, a po prostu przełomową datę i zmierzch epoki: jakieś wydarzenie, które ma zmienić raz na zawsze postrzeganie istoty drugiego człowieka. A że w ich zapisach po dacie 21.12.12 nie widnieje nic dalej... Cóż, analogicznie- kiedy nam kończy się kalendarz... idziemy do sklepu i zwyczajnie kupujemy następny. 

Czasami lubiłem sobie wyobrażać Koniec Świata. Niespecjalnie wierzę w biblijną wersję sądu ostatecznego, najazd przybyszy z kosmosu ani apokalipsę żywych trupów. Najbardziej obawiałbym się, że to my sami- ludzie- moglibyśmy zgotować sobie zagładę. Jakiś nowy, okrutny konflikt zbrojeniowy lub ewentualnie gniew natury za sposób, w jaki czasami z niej korzystamy. Generalnie świat dążył zawsze w swej mądrości do równowagi, tymczasem my zaburzyliśmy i przekroczyliśmy ją już dawno temu... 

Tak czy inaczej- wydaje mi się, że perspektywa nadejścia jutra jest jednak nadal osiągalna i wysoce prawdopodobna. Jeśli nagle ujrzę na wieczornym niebie rozświetloną asteroidę pędzącą w naszym kierunku to po prostu pojadę do najbliższego sklepu monopolowego i pożegnam się z ziemskim padołem jakąś huczną imprezą. W ostatnich chwilach wypadałoby to wziąć "na klatę" :)





wtorek, 4 grudnia 2012

Grudzień i zakurzony plecak

Porywistymi podmuchami coraz mroźniejszego wiatru nadszedł grudzień. Można się zgodzić lub nie, ale moim zdaniem Wielkie Miasto nie wygląda w tej perspektywie jakoś szczególnie zachęcająco. Chociaż z drugiej strony trudno spływać zachwytem nad urodą pory roku, gdy wstajesz rano i jest ciemno, a gdy kończysz pracę i jedziesz do domu... znów jest ciemno. A wszystko to położone jakby w cieniu widma pośpiechu, tłumu i walki o uciekające minuty. Zimą można się zachwycić i nacieszyć... ale nie w towarzystwie szarych bloków. Rok temu udało nam się z M. wyrwać na kilka dni do Zakopca, i wtedy chyba pierwszy raz poczułem, że zaczynam nawet lubić zimę.  

Od zakończenia studiów w październiku minęły prawie trzy miesiące... A to oznacza, że dokładnie przez tyle nie ruszałem się poza Warszawę (nie licząc krótkiego wypadu koncertowego do Kielc). Spoglądam czasem na mój plecak, który kurzy się, zawieszony bezładnie na oparciu krzesła pod ścianą... I tęsknię trochę za tymi wypadami na zjazdy. Tęsknię po prostu za ruchem, przemieszczaniem się, kołyszącymi pomrukami autobusu, zmianą środowiska i widoków za oknem. Perspektywą, że wsiadam sobie z plecakiem w jednym miejscu, a cztery godziny później wysiadam jakieś 200 kilometrów dalej. Wdycham inne powietrze, spoglądam na inne twarze, kontempluję inną przyrodę i zwalniam tempo... Bo wszystko co wielkomiejskie- ten pośpiech, anonimowość, obojętność i dystans zostaje na te kilka dni gdzieś indziej- na jednym z przystanków Dworca Centralnego. Takie chwilowe wakacje: wsiadam, i do widzenia!

Odczuwałem ostatnio gdzieś w sobie taki nerwowy dyskomfort- prawdopodobnie spowodowany właśnie tym nie wyjeżdżaniem. Czasem czułem po prostu, że muszę spakować ten plecak i ruszyć, gdziekolwiek. Ale wiadomo- nie zawsze się da, bo albo brakuje hajsiwa, albo urlopu, powodu czy sprzyjających okoliczności. Za jakieś dwa tygodnie w końcu pojadę odebrać dyplom, więc będzie okazja by łyknąć trochę nowej przestrzeni. Ostatnio ciągnie mnie znowu do zdjęć, więc może wezmę ze sobą aparat i nawiedzę jakiś plener. Z dala od bloków i zgiełku godzin szczytu.