Dobrzy ludzie mają się dobrze. Mimo, że życie niekoniecznie lubi ich oszczędzać. W sumie nikt nigdy nie dowiódł, że zasada "wygenerowane dobro zawsze do ciebie powróci" musi być stuprocentową prawidłowością. Nie ma też co liczyć na sprawiedliwość- że ktoś na coś zasługuje lub nie, i każdemu po równo. Albo na ten bajer z oliwą "która na wierzch wypływa". Generalnie kultura ukształtowała nas tak, że w ostateczności liczymy jednak na ten happy end. Wierzymy w niego bardzo, ale to chyba dobrze, bo nadzieja zawsze dodaje tych kilka piór do naszych skrzydeł. Bez tego trudno byłoby przetrwać, nie załamać się i nie zwątpić do końca. To pomaga w mierzeniu się z rzeczywistością, która o dziwo lubi schody, wyboje i nierówności terenu, dzięki którym możemy upaść boleśnie na tyłek.
Znam wielu dobrych ludzi. Właściwie to odkąd pamiętam zawsze takich przyciągałem. Może mam do nich po prostu szczęście, a może to też zasługa jakiegoś niewidzialnego kompasu z wnętrza mojego umysłu. Kiedy kogoś spotykam to bardzo szybko wychwytuję te wibracje- czuję, czy mogę się zbliżyć oraz otworzyć bez strachu o nóż dążący do wbicia się w plecy, czy lepiej zabrać nogi za pas i omijać taką osobę szerokim łukiem. Nie mam więc na fejsie trzystu znajomych. Nie mam ich właściwie nawet stu... ale każda z tych dziewięćdziesięciu iluś jest mi bliska i odegrała w moim życiu jakąś ważną rolę. Bo u mnie przyjaciele nie idą w ilość, a bardziej w jakość.
W piątek wybraliśmy się na paintball. To jest już jak co miesięczny rytuał. Najpierw strzelamy, a potem procentowe afterparty. Z niektórymi osobami z tej ekipy nie widziałem się od miesiąca, może dwóch. W przerwach między kolejnymi scenariuszami rozgrywek, gdy są pochłonięci czyszczeniem masek lub sprawdzaniem stanu amunicji wykorzystuję ich nieświadomość i przyglądam się twarzom. Kiedy nie zdają sobie sprawy, że ich obserwuję- mam wtedy czas... i próbuję czytać. Bo ludzie mają wszystko wypisane w oczach. Radość, miłość, zatroskanie czy problemy. Wystarczy po prostu popatrzeć.
G. i M. są bardzo zakochani. Za kilka miesięcy biorą ślub. To nic, że niekiedy są ciche dni lub kłótnie o niepozmywane naczynia i to, że M. nie wyniósł kosza na śmieci (a przecież rano obiecał). A dziś zapomniał o jej imieninach. To nic, że G. syknie wtedy: "Ale on mnie czasem wkurwia", a M. zaciśnie pięści bo przydałby mu się tzw. święty spokój. Takie rzeczy nie mają tak naprawdę znaczenia. Bo rozumieją, że to po prostu jest cały on i cała ona. Kompletna paleta wad i zalet tworzących pełnię świadomości, że jedno nie może przecież funkcjonować bez drugiego. Bo prawdziwa miłość istnieje i wydarza się na naszych oczach, bez względu na ilość malkontentów twierdzących inaczej.
Przerzucam wzrok na inną osobę. Widzę, jak G. czyści swój mundur w świetle ognia buchającego z metalowej beczki, przy której ogrzewamy się między rundami. Czasem dla żartu wymyślam dla G. jakieś dziwne ksywy: a to Hipster, a to Praski Cwaniaczek... Kilka razy zagaduję ją: "Co tam, jak tam?". To nie jest jej czas na zwierzenia, więc zapala papierosa, puści jakiś żarcik lub się ze mną droczy bagatelizując sprawę. A ja już wiem, że chodzi o jej chłopaka. Jakiś czas temu G. w końcu spotkała naprawdę dobrze rokującego faceta. Nie poznałem go wprawdzie mega wnikliwie, ale na pierwszy rzut oka widać, że to nie jest jeden z tych wyrachowanych, cwanych drani, lubiących zabawić się kosztem czyichś uczuć. Nic z tych rzeczy. Ma czyste oraz spokojne spojrzenie, w którym ujrzeć można także smutek i niepewność... To jedno z tych, należących do ludzi o złotym sercu, a których życie nie raczyło jednak oszczędzać. Gra się kończy, dopijamy na hali grzańca z mikrofalówki i idziemy całą ekipą do jakiejś spelunki, niedaleko. W środku siadam obok G. i zaczynamy rozmawiać. Nie wszystko dzieje się po jej myśli. Są rzeczy, których nie może obejść: mimo, że bardzo się stara. Bo niestety cały problem z miłością polega na tym, że aby ją poczuć w pełni, trzeba się obnażyć- wystawić z ufnością swój najczulszy i najsłabszy punkt na zranienie lub cios (który może, aczkolwiek nie musi nadejść). Ktoś, kogo życie doświadczyło pewną goryczą w tych sprawach z reguły kolejny raz tak łatwo się nie otwiera...
Tak więc słucham G. Jest mi smutno i jakoś źle, że te problemy właśnie ją akurat spotykają. Bo dobrzy ludzie nie zasługują na takie rzeczy. Staram się nie mędrkować i nie podawać gotowych przepisów na życie. Chcę, by zdała sobie sprawę z własnej siły i mądrości. By nie próbowała iść po szczęście drogą pokazaną przez kogoś... Bo może wytyczyć ją sobie sama, choć jeszcze nie jest tego pewna. Mówię jej tylko, jak ważna jest szczerość i cierpliwość. Bo dzięki temu, nawet jeśli w ostatecznym rachunku zawiedzie się na kimś... na pewno nie zawiedzie się na sobie samej.
Do domu wracam samochodem z Panem T. Dzięki niemu przypominam sobie znów smak kebaba i rozmów przy piwie do godziny 4:00 nad ranem. T. jest jednym z takich "wzmacniaczy"- ludzi świecących jasnym światłem. Ciągle stara się generować wokół siebie dużo dobra: cały czas komuś pomaga, nikomu nie obrabia za plecami tyłków, jest świetnym przyjacielem i można na niego liczyć praktycznie w każdej sytuacji. Mimo wszystkich tych pozytywnych fluidów jakie sam wysyła- nie ma jednak sukcesów w miłości. Trafia albo źle, albo jeszcze gorzej. Przez takie historie czasami nie potrafię zrozumieć ludzkiej karmy. Znam tyle osób, które mimo swojej wewnętrznej dobroci, urody lub wspaniałego charakteru chodzą po tym świecie zupełnie sami. Staram się powtarzać sobie, że to w końcu do nich wróci, że odnajdą szczęście na jakie zasługują... Bo są tego warci.
Nic mi tak nie doskwiera jak myśl, że dobro tak rzadko jest doceniane. Czasem denerwuję się na los, że nie jest sprawiedliwy dla takich pozytywnych wojowników. Ale staram się wierzyć w ten happy end, że wreszcie znajdą to, na co z czystym sercem zasługują. Zaczynam im wtedy w myślach życzyć jak najlepiej, powtarzam ochronne mantry, om mani peme hung. I gdzieś w głębi czuję, że jeszcze będzie ok. Budda pewnie też nieraz dostał wpierdol...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz