niedziela, 4 marca 2012

'27


Wczoraj były moje 27 urodziny. Mówią, że podobno "starość- nie radość, młodość- nie wieczność". Nie czuję się wcale adekwatnie do liczby mojego wieku… Owszem, w metryczce lat przybywa; i niby więcej doświadczenia, także tej wewnętrznej dojrzałości. Ale w środku, w sercu- mam wrażenie jakbym z dnia na dzień był tak naprawdę coraz młodszy… To trochę jak film, na który patrzy się gdzieś z boku. Gdzie wszyscy toną w odmętach codzienności, ulegając jej i gasnąc jak płomienie świec. A ja trwam niezmiennie. Dalej mam to "małe dziecko" w sobie: cieszę się drobnostkami, zachwyca mnie piękno, czuję niewinność…



Ten 3 marca był dla mnie w pewnym sensie niezwykły. To jeden z tych dni- niby nadal zimowych- a w których wyraźnie czuje się, że lada moment wybuchnie z impetem wiosna. Powietrze jest tym aż naładowane… Ziemia, choć zmarznięta- prawie drży, by zbudzić zieleń do życia. Spojrzałem na niebo- całkowicie bezchmurne, czyste i tak pięknie błękitne. Słońce grzało silniej i bawiło się z delikatnym wiatrem, muskającym chłodem po twarzy…

Szedłem właśnie skrótem przez olsztyński park na zajęcia. Godzina 7:30 rano, a wokoło żywej duszy… Jakby cały świat postanowił dać mi urodzinowy prezent: mały fragment przestrzeni do poczucia tylko i wyłącznie dla mnie.

W takich chwilach, gdy wiem, że nikt na mnie nie patrzy- lubię zamknąć oczy i iść po prostu przed siebie. Pierwszy raz od jakiegoś czasu- zupełnie bez pośpiechu, gonitwy. Wolne myśli, spokój w sercu. Słońce, grzejące blaskiem przez zamknięte powieki. I jego ciepło, osiadające z wiatrem na mojej twarzy. Niby na ślepo, po omacku… a z poczuciem pełnej jedności i synchronizacji ze światem.

Jakoś rzadko robię ostatnio takie rzeczy. Za rzadko… Bo takie momenty dają mi w pełni poczuć jakąś więź z tym wszystkim, co mnie otacza. Nikłe zapewnienie, że tego jednego dnia mogę być spokojny, nie bać się o nic, niczym nie martwić, otworzyć zmysły. Bo jest dobrze, i pięknie.

Takie dni zawsze są pewnego rodzaju "podsumowaniem". Przypominam sobie, ile mam. Cała potęga tego nie kryje się w pieniądzach czy rzeczach. Prawdziwą wartość ma tak naprawdę to wszystko, co rozgrywa się wewnątrz mnie. Uczucia, jakie przeżywam, poczucie szczęścia, spełnienia. Wzruszenie, że istnieje miłość, że są przyjaciele, rodzina. Niczego mi więcej nie potrzeba.

Czasami tylko łapię się, że tak rzadko o tym myślę na co dzień. Bo często zapominam. Lub zwyczajnie: nawet nie zwracam uwagi. A tak bardzo chciałbym o wszystkim pamiętać. O poranku, takim jak wczorajszy. O tym, że zachwycił mnie widok nieba, słońca, powiew wiatru, szum trawy czy zapach rzeki. Żałuję, że nie mam w oczach takiej kamery, która rejestrowałaby wszystko, co widzę. Móc sfilmować to całe piękno wokoło i wracać do tego w każdej chwili. Pokazać to Tobie, czy innym… I pamiętać.

Na co dzień pozostają mi strzępy i blade urywki ogromu tego piękna. Mało jest takich chwil… Ale czuję wdzięczność za każdą jedną, w której zwalniam i nagle mogę otworzyć oczy na to wszystko tak naprawdę. Wtedy jeszcze bardziej to doceniam…


niedziela, 26 lutego 2012

Przeszłości uroczyste cienie...

                  It's times like these you learn to live again.
                  It's times like these you give and give again.
                  It's times like these you learn to love again.
                  It's times like these- time and time again.

Znów jestem w domu. Tym prawdziwym. Minęło prawie pół roku, odkąd byłem tu ostatni raz. 



Te powroty mają trochę smak takiej retrospekcji… Przez dzień lub dwa mam okazję pochodzić sobie tymi dawno nieuczęszczanymi ścieżkami, które gdzieś/kiedyś zapisały się czymś w mojej pamięci. Po takim czasie oglądam je zupełnie jakby na nowo… patrzę, co się zmieniło, co zburzono, co zbudowano. Widzę jak postarzały się twarze moich rodziców, sąsiadów czy ludzi, których kiedyś spotykało się niemal codziennie…

Prawie każde miejsce to wspomnienia najróżniejszych wydarzeń. Przeszłości uroczyste cienie tego, kim byłem ileś lat temu. Często zastanawiam się, jak mocno mnie to wszystko ukształtowało…  Doprowadziło w obecne miejsce, myśli, wpłynęło na postrzeganie świata, wrażliwość, poglądy…

Zobaczyłem się dziś z moimi dwoma najlepszymi kumplami, jeszcze z czasów ogólniaka. Właściwie już od dawna myślę o nich nie w kategorii "przyjaciół"… a bardziej jak o członkach rodziny. Znamy się 10-11 lat. Zawsze jeden szedł w ogień za drugim. Bez wahania, bez przeliczania tego na zasadzie: "czy mi się to opłaca, czy nie- i co z tego będę miał?". Wiemy o sobie więcej niż chyba ktokolwiek. Nie ma strachu, by o czymś mówić, odsłaniać się… W jednej chwili ściągasz z siebie wszystkie maski, które trzeba przywdziewać by przetrwać jakoś dzień. Pokazujesz prawdziwą twarz, niczego nie musisz udawać, udowadniać. Jest się w 100% sobą… Przez te 10-11 lat każdy musiał iść poniekąd w innym kierunku. Nie widywaliśmy się czasem nawet i pół roku… A mimo to przy spotkaniach jest tak, jak było od zawsze.

Naszła mnie taka refleksja… Bo spoglądam na nich- od lat stałych, niezmiennych, cierpliwych, trwających pewnie na swoim posterunku. A potem widzę tą rzeszę tzw. "pseudo przyjaciół"… Którzy są mili, gdy tylko sami czegoś potrzebują; uśmiechają się szeroko- a gdy nie widać, kombinują jak wsadzić ci nóż w plecy… Na moje szczęście- od dziecka miałem w sobie jakiś taki dodatkowy zmysł- kompas lub barometr, dzięki któremu wyczuwałem intencje ludzi pojawiających się gdzieś w około. Coś na zasadzie: "wystarczy mi 5 minut rozmowy z tobą a zobaczę, o co tak naprawdę ci chodzi". I w jakichś 97% zmysł bywał nieomylny. Może dlatego łatwiej mi się żyje. Gdy na horyzoncie pokazują się te "życzliwe" osoby- instynktownie czuję, co może nadejść za jakiś czas. Dlatego przeważnie nie przeżywam rozczarowań, uczuć silnego zawodu. Po prostu prędzej czy później następuje to, czego i tak się w głębi duszy spodziewałem. Nie ma więc zaskoczenia- jestem przygotowany...

Ci, którym ufam- to dla nich jest moje serce, czas, współczucie i zrozumienie. To dla nich trwam w gotowości i wiem, że warto. Po prostu.

Czasem przyglądam się z pobłażaniem tym pozostałym "pseudo"… Którym tak łatwo przychodzi ocenianie mnie, szufladkowanie, orzekanie i 'mądre wnioski'- bo tak mocno przekonani są, że wszystko o mnie wiedzą... Tymczasem nie znają mnie wcale. A ja posyłam im tylko lekki uśmiech- wiem, że są jedynie tymi, którzy pojawiają się… i niebawem odejdą, jako te przeszłości uroczyste cienie…


środa, 22 lutego 2012

Jak słodko zostać świrem...


Facet (typowy przeciętniak: inteligent, średni wiek, okulary, krótka, "żołnierska" fryzura, krawat i biała koszula) jedzie samochodem. Właściwie to nie jedzie- bo tkwi nieruchomo w kilometrowym korku. Otoczenie jest dosyć niesprzyjające. Ze szkolnego autobusu z naprzeciwka dochodzą go wrzaski rozentuzjazmowanych nie wiadomo czym bachorów. Po prawej obrzydliwie grube, spocone babsko maluje sobie obleśnie usta szminką. Ohyda. A tuż za nim- dwóch wieśniaków w kabriolecie, którzy co chwila drą się i trąbią klaksonem, jakby to miało w jakiś cudowny sposób przyśpieszyć jazdę… Jest potwornie gorąco, a klimatyzacja postanowiła oczywiście odmówić posłuszeństwa.

Koleś nie wytrzymuje. Otwiera drzwi i porzuca auto- dom jest wprawdzie daleko, ale lepsze to niż sterczenie w tym cholernym korku do usranej śmierci. Musi rozmienić pieniądze by zadzwonić z automatu do żony i powiedzieć jej o opóźnieniu, więc zachodzi do spożywczaka. Za ladą stoi pieprzony koreaniec.
- Rozmieni mi pan?
- Nie rozmienić. Musi coś kupić- odpowiada żółtek.
Facet rozgląda się po sklepiku, bierze do ręki puszkę coca-coli i kładzie przed sprzedawcą.
- Osiem pięć cent.
- Co?
- Osiem pięć cent.
- Nie rozumiem.
- Osiem pięć cent!
- Osiemdziesiąt pięć centów? Za puszkę 0,33?! Przecież to jest jej dwukrotna wartość! Nie zostanie mi dosyć na telefon. Dam panu 50 centów. Proszę mi je rozmienić.
- Nie ma mowy- obstaje przy swoim Koreańczyk- Napój, osiem pięć cent. Płacić albo iść!
- Żąda pan tak wiele, a nie zna pan liczby mnogiej?!
Koreańczyk sięga po kij bejzbolowy i każe się facetowi wynosić. Koleś nie wytrzymuje, coś w nim pęka. Wyrywa mu kij. "Płacę podatki, utrzymuję takie szumowiny i pasożyty jak ty. Nie będziesz mi mówił, że mam płacić za zwykłą puszkę coli tyle pieniędzy, nie umiejąc się nawet poprawnie wysłowić". Mała lekcja historii- cofnijmy ceny do tych sprzed roku. Kilka uderzeń kijem w sklepowe półki i żółtek nagle zmienia zdanie:
- Tak, tak, puszka 50 cent, 50 cent!!!
- Biorę. Zakupy u pana to prawdziwa przyjemność.

Facet wychodzi. Zabiera puszkę i kij ze sobą. Daleko nie uchodzi, bo okazuje się, że but jest dziurawy. Przysiada na pobliskim murku, ogląda zdezelowaną podeszwę, popija swoją colę. Drogę zachodzi mu dwóch meksykańskich wyrostków. Gówniarskie hip-gangster-wanna be.
- Facet, jesteś na naszym terytorium. A tu nie wolno siadać… chyba, że zapłacisz- z szelmowskim uśmiechem zagaduje jeden z nich i wyciąga nóż. Zła decyzja. Białas chwyta za kij, tłucze gówniarzy na kwaśne jabłko. Teraz ma już nóż….

Pół godziny później te pobite dwa cwaniaczki się przeorganizują i spróbują kropnąć białasa z broni półautomatycznej. Tak się składa, że mają ich całą torbę. Na nieszczęście- nie trafiają, zaś auto którym jadą ulega wypadkowi. Tym sposobem nasz wkurwiony, sfrustrowany i doprowadzony do ostateczności bohater staje się jej nowym właścicielem. Zabiera broń i rusza na miasto. Dowieść swoich racji. I postrzelać. Bo to idealny dzień, by dać upust szaleństwu.

… tak zaczyna się pierwsze 30 minut filmu "Falling down/ Upadek", w reżyserii Joela Schumacher’a. Cały obraz to dwie role: sfrustrowanego, szalejącego z bronią faceta (genialny Michael Douglas), i starającego się go powstrzymać, podstarzałego detektywa Prendergast’a (Robert Duvall). Mamy tu zderzenie dwóch żywiołów. Pierwszy bohater to nerwowy konserwatysta zagubiony w dzisiejszym dziwnym świecie, jednocześnie ofiara wykiwana  przez sprytną żonę, szefa i tych wszystkich małych dupków, próbujących mu na każdym kroku uprzykrzyć życie. Opozycją do niego jest postać detektywa: spokojnego, opanowanego, jakby pogodzonego z codziennością. Ot, zwykły człowiek z ułomnościami i słabościami, zwykły policjant wykonujący swoje zadania po prostu z obowiązku- bo nikt za niego roboty nie odwali. Na pewno nie jest to typ "super bohatera". Nie klnie, nie narzuca się, nie wymachuje bronią na lewo i prawo…



O czym jest tak naprawdę film? O duchowym upadku człowieka. O tym, do czego doprowadzić może gonitwa w naszym nowoczesnym, konsumpcyjnym i pseudo-utopijnym świecie. Presja kariery, stałe wymagania, cholerna ludzka zawiść. Te denerwujące detale: dwu godzinne dojazdy do pracy, stałe schematy, korki, przepychanki, szufladkowanie, podwyżki, niesprawiedliwość społeczna. Oraz fakt, że ciągle musisz mieć otwarte oczy, by jakiś pierdolony cwaniaczek nie chciał cię czasem wykorzystać… Pomnóż to razy tysiąc i spróbuj się nie wkurwić.

Film to trochę apoteoza zbrodni. Bo niby mamy tu szaleńca z pukawką, terroryzującego pół miasta. Ale widząc jego życie i ciąg zdarzeń, które doprowadziły go do tej cienkiej granicy- trudno jest mu nie kibicować. Podobnie jak postaci detektywa, będącej jednak przeciwieństwem naszego bohatera. Wiadomo, w podobnej sytuacji raczej nikt z nas nie sięgnąłby po broń… ale warto sobie zadać pytanie, ile razy w ciągu tygodnia łapiemy się na myśli, że chętnie wzięłoby się automat Kałasznikowa i powystrzelało tych wszystkich dupków stale "umilających" nam życie…?     


 Film jak najbardziej polecam. Naprawdę warto obejrzeć.



poniedziałek, 13 lutego 2012

Pan Marks i jego mądrości


Wchodzę na onet, zaglądam na wp.pl; odpalam serwis informacyjny w TV, czytam niusy w "Metrze"... Wszędzie podobnie: kryzys, kryzys, kryzys, bieda, nędza. Tu spadek waluty, tam załamanie notowań giełdowych. Grecy są bliscy bankructwa, w sznureczku ustawia się Portugalia i Hiszpania, a z kolei Włosi strajkują. U nas niby ekonomia na plusie, ale ceny nadal idą systematycznie do góry: podatki, benzyna, żywność. Bezrobocie aż miło, i coraz częściej słychać to znane pytanie pod tytułem: "Jak żyć?!".

Parę tygodni temu natrafiłem na taki oto cytat: "Posiadacze kapitału będą oddziaływać na klasę robotniczą, aby kupowała coraz więcej drogich dóbr, domów i technologii zmuszając ją do zaciągania coraz więcej drogich kredytów, aż w pewnym momencie długi staną się niemożliwe do spłacenia. Niespłacone długi będą prowadzić do bankructw banków, które trzeba będzie nacjonalizować i państwo wejdzie na drogę, która w końcu doprowadzi do komunizmu".
                           - Karol Marks, 1867 r.

Raczej nie wydaje mi się, byśmy akurat mieli cofnąć się w klimaty komunizmu- aczkolwiek trudno odmówić tu Panu Karolowi pewnych racji. Ludzkość chyba naprawdę zatacza w swej historii wieczne koło, w którym punkt wyjścia staje się po jakimś czasie linią mety. Trochę jak pies, goniący własny ogon… 


poniedziałek, 23 stycznia 2012

TANGO DOWN.gov.pl



Istnieje chyba pewna cienka linia, granica- której przekroczenie okazać się może katalizatorem lub zapalnikiem dla wydarzeń rewolucyjnych. Historia zdaje się to tylko potwierdzać, i cóż… podobna rewolta rozgrywa się aktualnie na naszych oczach. Od czego się zaczęło?

Cztery dni temu, 20 stycznia 2012 r. FBI we współpracy z międzynarodowymi służbami gończymi dokonały zamknięcia serwisu Megaupload oraz aresztowania jego założyciela, Kima Schmitza. Megaupload był portalem, dzięki któremu użytkownicy z całego świata mogli dzielić się swoimi ulubionymi plikami. Głównym zarzutem były oskarżenia o nie respektowanie praw autorskich, czyli w skrócie: piractwo. Nie jest to do końca uzasadnione, gdyż serwis kontrolował legalność udostępnianych materiałów- jeśli źródła nie były wiarygodne, pliki w większości wycofywano.

Co ciekawe- podobnych zarzutów nie usłyszał za to np. serwis Youtube- któremu w przeciwieństwie do Megaupload do legalności i antypiractwa raczej daleko. Dlaczego? Właścicielem Youtube jest Google, które w zaistniałych okolicznościach zagroziło strajkiem. Nie trzeba tu chyba dodawać, że jeden dzień bez Google’a załamałby właściwie w kilka godzin światową gospodarkę. Youtube jest więc bezpieczny… Oto macie swoją sprawiedliwość. Cała akcja jest wynikiem prób wprowadzenia dość mocno kontrowersyjnej ustawy ACTA oraz pakietów SOPA i PIPA. Wszystko to ma rzekomo wspomóc walkę z piractwem oraz ochronę praw autorskich. Rzekomo…

Odpowiedzią na zamknięcie serwisu Megaupload był światowy i doskonale zorganizowany atak hakerów na amerykańskie strony rządowe. Przyznała się do nich grupa Anonymous, skupiająca najlepszych hakerów z całego świata i podejmująca protesty przeciwko obecnemu porządkowi (walczyli m.in. ze scjentologami, korupcją, cenzurą i korporacjami).

Kolejne ataki wymierzone zostały właśnie przeciwko ACTA (Polska ma podpisać to zobowiązanie 26 stycznia w Tokio). "Anonimowi" ogłosili na swoim Twitterze (http://twitter.com/anonymouswiki ) "początek polskiej rewolucji" i zaatakowali równocześnie strony prezydenta, premiera, sejmu, ABW, policji, MON-u, ZAIKSu i Ministerstwa Sprawiedliwości. Każdy atak poprzedzony był wpisem "TANGO DOWN"- który w żargonie żołnierzy amerykańskich oznacza "wyeliminowanie wroga", zaś chwilę przed blokadą kolejnych rządowych stron pojawiał się na nich napis: "Nie ma rzeczy niemożliwych. Pozdro panowie!".

Co zrobił rząd? Po takiej kompromitacji oczywiście próbował zbagatelizować sytuację w typowy dla siebie sposób: wciskając ludziom ciemnotę. Rzecznik rządu, Paweł Graś wystosował w prasie oświadczenie: "Trudno mówić o ataku hakerów, bo żadna z zablokowanych stron nie została naruszona, nie było próby włamania na serwery czy próby zmiany treści tych stron. To zjawisko, które obserwujemy, wynika z ogromnego zainteresowania tymi stronami". (Bądźmy szczerzy: kogo interesują rządowe strony w sobotni wieczór?!). W odpowiedzi Anonymous zablokowali także i jego stronę…

Warto przyjrzeć się samej ustawie ACTA. Dokładna nazwa to Anti-Counterfeiting Trade Agreement- jest to międzynarodowe porozumienie dotyczące walki z naruszeniami własności intelektualnej, zawarte między Australią, Kanadą, Japonią, Koreą Południową, Meksykiem, Maroko, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i USA. Za kilka dni ma do niego dołączyć Polska oraz inne państwa Unii Europejskiej. Kontrowersji wobec tematu jest kilka. Główną obawą jest to, że ACTA może przybrać formę pełnej inwigilacji użytkowników Internetu. Słowem: można będzie cenzurować niewygodne treści, zaś osoby korzystające tak naprawdę z konstytucyjnej wolności słowa- zamknąć pod zarzutem piractwa. Tak, jak to np. zrobiono z serwisem Megaupload.

Inna rzecz, to fakt, że ustalenia odn. ACTA trwały od 2007 r., ale były całkowicie tajne. Nie prowadzono żadnych konsultacji społecznych, zaś decyzja o podpisaniu umowy została ogłoszona na 40 stronie komunikatu prasowego, dotyczącego rolnictwa i rybołówstwa (sic!). Dlaczego? By przypadkiem nie dowiedział się o niej przeciętny Kowalski.

Co to oznacza? To, że państwo próbuje podjąć za naszymi plecami i bez naszej wiedzy decyzje, mogące rzucać się cieniem na prawo do wolności słowa i wypowiedzi. Orwellowski "Rok 1984", i to w praktyce. Jedno jest pewne: szala goryczy została przelana. Do tej pory Polacy z cichym uśmiechem ironii tolerowali podwyżki podatków, akcyzy, paliw. Obserwowaliśmy w milczeniu, jak Premier mówił o oszczędnościach, próbując jednocześnie wprowadzać idiotyczne ustawy typu: "iPad dla każdego posła". Ale wszystko ma swoje granice.

Dzięki atakom Anonymous błyskawicznie zmobilizowało się społeczeństwo internetowe. Polska strona "Nie dla ACTA" miała w niedzielę rano na Facebooku ponad 160 tys. fanów; natomiast w dużych miastach za kilka dni ruszą demonstracje i pikiety. Jest głośno. I powinno być. Nie możemy pozwolić, by w sekrecie uchwalano dekrety, mogące rzutować na życie i wolność wypowiedzi tak wielu ludzi. Bo w ten sposób rodzi się totalitaryzm.

Niezależnie od tego, kto siedzi "przy korycie"- polski rząd przyzwyczaił się, że może bezkarnie podejmować decyzje, dzięki którym okrada się tak naprawdę wszystkich obywateli. Podwyżki w imię oszczędności, marnowanie budżetu na luksusy dla posłów i ich wygodne życie. Kulejące ministerstwa, nietrafione ustawy. A dla ludzi- zero pomocy, bieda, beznadzieja i bezrobocie. I ta cholerna propaganda, w świetle której mieszkamy w kraju mlekiem i miodem płynącym.

Istnieje gdzieś granica, do której nasze państwo niebezpiecznie się zbliża. Mimo to próbuje ją nadal naginać. Ale to kiedyś pęknie. Ludzie są sfrustrowani, nieszczęśliwi, zrozpaczeni. Pewnego dnia to się urwie, i naród wyjdzie na ulice. A prawda jest taka: "Obywatele nie powinni bać się swoich rządów. To rządy powinny bać się swoich obywateli".






poniedziałek, 16 stycznia 2012

CYCKI

Macie może ochotę kupić sobie CYCKI? 


Jedyne 19.90 zł/ kg. Wizyta w osiedlowym spożywczaku może być czasem naprawdę inspirująca :) 

Wszedłem dziś po drobne zakupy do sklepu, niedaleko mojego bloku. Po całkowicie nieprzespanej nocy, i sześciu godzinach pracy na 6:30 rano taki widok może wprawić w osłupienie. Wyciągam telefon, robię szybkie zdjęcie kiepskiej jakości.
- Widzę, że chyba ma Pan ochotę na cycki? - pyta mnie zawadiacko Pani Sprzedawczyni.
- Wie Pani... ja... ja TEGO nie kupuję... na kilogramy... - tylko tyle zdołałem z siebie wydusić...

Lubię jednak te uśmiechy codzienności :)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

“All is quiet on New Year's Day”



"All is quiet on New Year's Day"… Wszystko cichnie… myśli chyba też. Niby nic się nie zmienia, bo w końcu to tylko formalne przejście z 31 grudnia na 1 stycznia. Nowy Rok, dzień jak co dzień- ale chyba rzeczywiście jest coś w tym szczególnego. Pewien restart- rozpoczęcie kolejnego rozdziału od nie zapisanej, białej karty…

Zawsze przy tej okazji robiłem sobie takie osobiste, wewnętrzne "podsumowanie" wydarzeń minionego roku. Bilanse zysków i strat; zwycięstwa, porażki… rozdrapane strupy, zakrzepła krew, zabliźnione rany. Plany, marzenia, nadzieje, przeczucia. To co ważne, i co już zupełnie nieistotne z perspektywy absolutu.

Cały 2011 rok był chyba najtrudniejszym testem życiowym, jaki miałem do tej pory. Gdzieś w głębi siebie przeczuwałem, że tak będzie- i nie wiem, czy to tylko siła autosugestii… Wszystkie sprawy, od których uciekałem, których się wypierałem i unikałem jak ognia w końcu dopadły mnie. Ze zdwojoną siłą, z wielu stron. I nie było już wyjścia- pozostało jedynie się z nimi zmierzyć twarzą w twarz. Z własnymi demonami, sobą samym, upokorzeniem, słabościami, bezsilnością, strachem. Bo najgorszy wróg tak naprawdę spogląda na nas w lustrze oczami szklanego odbicia. Sięgnij dna, strać wolę do życia, nadzieję- daj się pokonać przez ego, a zobaczysz pewnego dnia, ile zyskałeś.

Lubię czuć się szczęśliwy, beztroski, niezagrożony. Pełen komfort, niezmienność nasycenia. Ale już dawno zrozumiałem, że to właśnie te chwile, w których życie brutalną pięścią przybija nas do ziemi uczą, i ukazują nam całą prawdę o nas samych. Ile jesteśmy warci, ile mamy siły, charakteru, woli walki, sprytu. Dzięki temu się odradzamy- doskonalsi, mądrzejsi i mocniejsi. O te kilka nowych, cholernych doświadczeń. Kilka nowych, cholernych blizn. I dla nich… tak, warto.

Czy złe doświadczenia są tak naprawdę "złe"? W ostatecznym rozrachunku chyba nie.

2011 dał mi ostro popalić. Jak żaden inny rok w moim dotychczasowym życiu. Ale pokazał mi pewną prawdę, zmusił do pokonania samego siebie. Gorszego przeciwnika nigdy nie mógłbym znaleźć.

Teraz jestem silniejszy. I pojawiła się też Ona. Moja własna Wiosna, i to pod koniec sierpnia. Mam dobre przeczucia… :)

Wszystkiego co dobre, z okazji Nowego Roku. Sięgnijcie Gwiazd!