Idziemy z A. po piwo do osiedlowego spożywczaka. Ruch jak sto pięćdziesiąt- wszyscy zmierzają nad rzekę, a jest to ostatnie miejsce, gdzie można się stosunkowo tanio zaopatrzyć w alkohol. W związku z natężeniem klientów (i obawą o kradzieże) przy drzwiach wejściowych stoi jedna z ekspedientek.
- Panowie, trzeba chwilę poczekać. Jak wyjdą osoby ze środka to panowie wejdą następni.
Dobra, no problemo. Stoimy z Andrzejem i czekamy. Za nami grzecznie ustawia się reszta kolejki, jest ok, każdy zna swoje miejsce. Nagle przed cały korowód wtacza się baba marki Baba. Jakieś +50 na karku na spokojnie. Spocona jak diabli, włosy nie myte co najmniej od 5 dni. Tłuszcz wylewa się spod za ciasnych ubranek. Wparowuje jak taran i zagaduje ekspedientkę:
- No, niedługo to już zakupów nie można będzie nawet robić. Taki kraj.
Ekspedientka:
- Nie, po prostu za duży ruch. Zaraz będziemy wpuszczać, proszę na koniec kolejki.
Baba ani myśli. Spod przymrużonych świńskich oczek lustruje, jakby się tu przepchnąć. A. widzi co się święci więc staje tak, by zblokować babsko. Kilka osób wychodzi, ekspedientka uchyla dla nas dwóch drzwi. Baba startuje i próbuje wbić się przed A. Nieskutecznie. Co za peszek.
- O, panowie no co to ma być, a kultura to gdzie?!- oburza się baba.
- Ależ kultura jak najbardziej jest, tylko ona również nakazuje by pani łaskawie stanęła na końcu kolejki tak jak reszta, a nie wbijała się na siłę przed nią- odpala A.
- Co za chamstwo, bezczelność. Ta młodzież to nie ma za grosz wychowania.
- No pani też wychowaniem nie grzeszy, kolejka to kolejka- rzuca ktoś z tłumu.
- ALE KOBIETY SIĘ W DRZWIACH PRZEPUSZCZA!!
- My z kolegą po prostu dbamy o równouprawnienie, żeby nie czuła się pani pokrzywdzona- kończę wymianę argumentów.
Sytuacja trochę jak z "Dnia świra". Generalnie nie mam nic przeciwko prawom kobiet. Jestem szarmancki. Chętnie pomogę, przepuszczam w drzwiach (poza takimi przypadkami jak powyżej), ustępuję miejsca. Ale bawi mnie czasem hipokryzja kobiet w takich momentach. "Chcemy równouprawnienia"- krzyczy większość. Tylko spróbuj kurwa nie potraktować ich tak, jak przyzwyczajały je przez lata kochane mamusie.
Czas okrutnych cudów jeszcze nie przeminął. Więc nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi!
sobota, 13 czerwca 2015
piątek, 12 czerwca 2015
A może by tak?
Jadę w Bieszczady. Muszę po prostu odpocząć, psychicznie. Strasznie wykańcza mnie ostatnio sytuacja w pracy. Non stop rotacja. Przychodzą nowi pracownicy, szkolą się. Poświęcasz im czas, energię. Tłumaczysz po 15 minut, jak mają zmywać naczynia albo korzystać ze zmywarki. Niestety, nowe pokolenie nie grzeszy zbytnio umiejętnością myślenia. Jest za to mocno roszczeniowe: najlepiej, by nic nie robić, a hajs spływał lawiną. A że raczej nie spływa- rezygnują. I tak w kółko.
Jarałem się strasznie, bo w sierpniu nasza placówka miała przejść generalny remont i uzyskać potem statut RESERVE (w Europie są tylko trzy takie: w Amsterdamie, w Moskwie i we Wrocławiu), czyli pełna ekskluzywa i ogólnie duża rzecz. Przygotowania ruszyły. Ale zamiast wsparcia z regionu oraz rekrutacji wewnętrznej w celu stworzenia tam najlepszego team'u- co chwila podsyłają nam szrot i jakieś niedobitki z innych kawiarni, lub których managerowie chcą się pozbyć. Tak więc szczerze- mam tego po prostu dosyć. Zacząłem nawet szukać nowej pracy, ale jak dotąd- bez sukcesu. Kilka dni temu oznajmiono mi, że przenoszą mnie z powrotem na Galerię Mokotów, w roli People Managera. Więc fajnie. Raz- store który znam do każdej małej śrubki. Dwa- szefowa, którą lubię, z którą współpracowałem i która ma po prostu dobre podejście do wielu spraw. Trzy- ogarnięta, zgrana ekipa. Propsy.
Tak, czy inaczej- czuję, że muszę na trochę wyjechać i zmienić środowisko. Zdecydowałem się na Bieszczady. Jeszcze nigdy tam nie byłem, podobno jest pięknie- zwłaszcza o tej porze roku. Jadę sam. Zabieram ze sobą plecak, namiot, śpiwór i karimatę. No i oczywiście aparat. Plan jest taki, by zrobić pieszo główny szlak beskidzki. Jeśli znajdę jakieś schronisko lub kamping- będę się tam rozbijał. Jeśli nie- zanocuję w namiocie na dziko. Większość przygotowań mam już za sobą. Kupiłem sobie lekkie buty trekkingowe, spodnie z regulowaną długością, latarkę, kompas (kocham promocje w Decathlonie). Zrobiłem już przymiarki, jutro dokupię pozostały ekwipunek. Ruszam 14ego, powrót planuję do 22. Myślę, że jestem przygotowany, by przeżyć na dziko kilka dni. Hej, przygodo.
czwartek, 4 czerwca 2015
Życzenia
Jestem pojebany do granic możliwości. Tyle się rozpisuję o tym, jak to bardzo ciśnie mnie "życiówka", że nikogo nie mam, że zerowe perspektywy na założenie rodziny itd. Dziś odwiedziłem D. i O.- sekcję rytmiczną z mojego starego zespołu. Oboje dorobili się pierworodnego, ochajtali się. Egzystują. Są oczywiście szczęśliwi. Mimo potwornego przemęczenia, braku snu, czasu na cokolwiek, co wybiegałoby poza dziecko.
I kogo ja próbowałem oszukać? Dostałem do potrzymania to małe, urocze stworzenie. Stworzenie, które małymi łapkami niezdarnie próbowało łapać moją brodę. Którego się bałem, i którego totalnie nie rozumiałem. Nie umiem powiedzieć, jak to jest. Czy ta niechęć, strach oraz wewnętrzna blokada mijają, kiedy dorobisz się własnego potomka? Czy ma tak każdy? Czy być może niektórzy po prostu nie są stworzeni do dawania życia i czerpania z tego faktu radości?
O. miała dziś urodziny. Życzyłem jej 100 lat tłustych groove'ów na perkusji. Wymarzonego VW "Ogórka". Podróży. Miłości i szczęścia. Oraz tony hajsu.
Jebane życzenia. Te kilka wyświechtanych fraz, które dostajemy za każdym razem, kiedy metryka przeskakuje o kolejne oczko. Po raz pierwszy w życiu uświadomiłem sobie, jak bardzo jest to głupie, podłe i zakrzywione. Że życzymy komuś czegoś, co prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Zawsze.
Jaki miały sens moje życzenia? Kiedy dziecko wymaga od nich poświęcenia każdego jednego momentu. Rezygnacji z tego, co się lubi. Z zainteresowań, pasji. Z przyjaźni. Dobrze wiem, że O. już nigdy nie zasiądzie za perkusją. Nie kupi starego, wymagającego renowacji "Ogórka". Bo będą inne wydatki. Nie wsiądzie w pociąg i nie wyjedzie ot tak, bo chce. Być może miłość, która teraz jest tak mocna- również kiedyś się wypali. A hajs z pewnością nie będzie się zgadzał.
Częstujemy innych namiastką tego, czego i tak nie dotkną. Iluzją życia, jakiego nie doświadczą. Niespełnionych nadziei, marzeń, pragnień. Wstyd mi za siebie. I za nas wszystkich.
I kogo ja próbowałem oszukać? Dostałem do potrzymania to małe, urocze stworzenie. Stworzenie, które małymi łapkami niezdarnie próbowało łapać moją brodę. Którego się bałem, i którego totalnie nie rozumiałem. Nie umiem powiedzieć, jak to jest. Czy ta niechęć, strach oraz wewnętrzna blokada mijają, kiedy dorobisz się własnego potomka? Czy ma tak każdy? Czy być może niektórzy po prostu nie są stworzeni do dawania życia i czerpania z tego faktu radości?
O. miała dziś urodziny. Życzyłem jej 100 lat tłustych groove'ów na perkusji. Wymarzonego VW "Ogórka". Podróży. Miłości i szczęścia. Oraz tony hajsu.
Jebane życzenia. Te kilka wyświechtanych fraz, które dostajemy za każdym razem, kiedy metryka przeskakuje o kolejne oczko. Po raz pierwszy w życiu uświadomiłem sobie, jak bardzo jest to głupie, podłe i zakrzywione. Że życzymy komuś czegoś, co prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Zawsze.
Jaki miały sens moje życzenia? Kiedy dziecko wymaga od nich poświęcenia każdego jednego momentu. Rezygnacji z tego, co się lubi. Z zainteresowań, pasji. Z przyjaźni. Dobrze wiem, że O. już nigdy nie zasiądzie za perkusją. Nie kupi starego, wymagającego renowacji "Ogórka". Bo będą inne wydatki. Nie wsiądzie w pociąg i nie wyjedzie ot tak, bo chce. Być może miłość, która teraz jest tak mocna- również kiedyś się wypali. A hajs z pewnością nie będzie się zgadzał.
Częstujemy innych namiastką tego, czego i tak nie dotkną. Iluzją życia, jakiego nie doświadczą. Niespełnionych nadziei, marzeń, pragnień. Wstyd mi za siebie. I za nas wszystkich.
niedziela, 31 maja 2015
Wieprz
Nigdy nie sądziłem, że bycie
niemieckim, obleśnym wieprzem może komuś tak bardzo pasować. Till się
nie starzeje. Nagrywa i w dodatku szlifuje angielski.
wtorek, 26 maja 2015
The one
K. przeprowadziła się z Warszawy. Mnie za to nie opuszcza nawet na moment jakiś ciąg analizowania całego mojego dotychczasowego życia. Rozbieram wszystko na drobne elementy, lustruję i przyglądam się każdemu z osobna. Czy to wszystko ma głębszy sens? Jeśli tak, to gdzie jest on ukryty? Jakiś jest, to wiem na pewno. Nic nie wydarza się bez powodu.
Ostatnio odwiedził mnie w pracy A. Przez chwilę przyglądał się, jak obsługuję jakieś dwie klientki, po czym z pełną powagą stwierdził:
- Stary, jakie ty masz tu możliwości rwania dup.
Zaśmiałem się gdzieś w myślach. Chwilę potem przeleciały mi przez głowę moje ostatnie "przygody"- oczywiste niewypały. Im dalej w las (wiek) tym ciężej jest coś poczuć. Lub zmusić się do czucia. Jasne, A. Mogę rwać te dupy, rzeczywiście. Tylko po co? I tu jest ten problem chyba. Że nawet mi się nie chce- bo i tak czuję, że nie ma w tym sensu. Że jest to nietrwałe, iluzoryczne. Kolejny związek? Kolejne zmarnowane trzy lata. Bo po tylu i tak się to skończy. Lepiej nie wystawiać się na strzał.
Staje mi przed oczami K. Ta JEDYNA. Której cała reszta poprzednich, późniejszych i potencjalnych przyszłych nie dorasta do pięt. Śmiać mi się chce, że potem byłem z M., i to przez trzy bite lata. Jakim cudem?! Trzy lata w świętym przekonaniu, że ją kocham. Albo tak sobie wmawiałem. Lub wmawiały mi to hormony.
Ostatnio odwiedził mnie w pracy A. Przez chwilę przyglądał się, jak obsługuję jakieś dwie klientki, po czym z pełną powagą stwierdził:
- Stary, jakie ty masz tu możliwości rwania dup.
Zaśmiałem się gdzieś w myślach. Chwilę potem przeleciały mi przez głowę moje ostatnie "przygody"- oczywiste niewypały. Im dalej w las (wiek) tym ciężej jest coś poczuć. Lub zmusić się do czucia. Jasne, A. Mogę rwać te dupy, rzeczywiście. Tylko po co? I tu jest ten problem chyba. Że nawet mi się nie chce- bo i tak czuję, że nie ma w tym sensu. Że jest to nietrwałe, iluzoryczne. Kolejny związek? Kolejne zmarnowane trzy lata. Bo po tylu i tak się to skończy. Lepiej nie wystawiać się na strzał.
Staje mi przed oczami K. Ta JEDYNA. Której cała reszta poprzednich, późniejszych i potencjalnych przyszłych nie dorasta do pięt. Śmiać mi się chce, że potem byłem z M., i to przez trzy bite lata. Jakim cudem?! Trzy lata w świętym przekonaniu, że ją kocham. Albo tak sobie wmawiałem. Lub wmawiały mi to hormony.
niedziela, 17 maja 2015
K. jak Karma
Po kilku latach od zerwania spotkaliśmy się z K. Tą K. Poszliśmy nad dziką stronę Wisły. Usiedliśmy na jednym z tych zniszczonych, betonowych wałów, otworzyliśmy piwo i zaczęliśmy rozmawiać. Od momentu nawiązania mailowego kontaktu minęły prawie cztery miesiące. Próbowaliśmy łapać się jakoś wcześniej, ale udało się dopiero teraz. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo denerwowałem się przed spotkaniem z kimś. Z obawą myślałem o tym, jak to przebiegnie. Czy znajdziemy jakieś tematy do rozmów? Czy towarzyszyć nam będzie krępująca cisza, po której każde z nas pójdzie do domu jak najszybciej? Przejmowałem się jednak zupełnie niepotrzebnie.
Fizycznie nie zmieniła się w ogóle. To była ta sama K., jaką znałem kilka lat temu. Z uśmiechniętym, pełnym życia wzrokiem i energią, bijącą z każdego ruchu ciała. Zaczęliśmy rozmawiać jak gdyby nigdy nic- jakby ta przepaść 6 lat nie widzenia się praktycznie nie miała miejsca. Wszystko spowijała ta sama, dobrze znana mi chemia, która istniała między nami kiedyś. Choć wiadomo, że każde z nas ma już inne życie, i nasze ścieżki nigdy nie staną się na powrót tą jedną. Gadaliśmy o wszystkim. O tym, jak potoczyły się nasze życia po rozstaniu. O pracy, osiągnięciach. O zainteresowaniach i głupotach. O naszych wspólnych znajomych, z którymi nie mamy już kontaktu. O nas. Noc była niezwykła. Syciłem się każdą minutą, słuchając jej, odgłosów płynącej rzeki, miasta w ruchu. Patrzyłem się w gwiazdy i było mi po prostu dobrze- pierwszy raz, od tak długiego czasu. I w końcu to do mnie dotarło. Że to była TA JEDYNA. Jedyna, która tak bardzo mnie intrygowała, inspirowała, napędzała, pociągała. Z którą czułem się sobą w każdym calu. Przy której mógłbym być szczęśliwy i spełniony do końca moich dni.
Starałem się patrzeć na to z pragmatycznej, buddyjskiej strony. Moja karma jest chyba pogmatwana, skoro nie mogę sobie ułożyć życia przez tyle czasu. Prawdopodobnie, gdzieś w przeszłych wcieleniach czyniłem mocne życzenia, by być wolnym. I teraz się to wydarza. Możliwe, że moim powołaniem jest więc inne życie- takie, które uniemożliwia mi założenie rodziny, posiadanie potomstwa. Tyle razy czułem, że coś gna mnie w inne strony świata. Więc może wszystko, co działo się do tej pory wcale nie jest jakimś przypadkiem? Bo czuję, że stoję u progu zmian. Z K. musieliśmy mieć naprawdę silne połączenie. W tym i poprzednich życiach. Musiało zajść jednak coś, co sprawia, że nigdy nie będziemy razem. Ona za jakiś czas bierze ślub, a pod koniec miesiąca wyprowadza się już na stałe z Wielkiego Miasta. Nie ma możliwości, bym jej to zniszczył- i akceptuję to wszystko z pełną świadomością. Że nigdy nie poznam nikogo takiego jak ona. I z pewnością nikogo więcej tak mocno nie pokocham. Spotkałem w swoim życiu tyle kobiet... ale żadna nie dała mi tyle, ile właśnie ona. Jakaś cholerna karma sprawiła, że dane mi ją było poznać jedynie na tak krótko. Ale żaden dłuższy czas, jaki spędziłem z innymi kobietami nie był aż tak intensywny i owocny, jak ten spędzony z nią. Jest w tym trochę taka parszywa niesprawiedliwość. Ale za nic nie zamieniłbym tych chwil. Za żadne pieniądze, dobra, zaszczyty czy sławę. Być może prawdą jest, że lepiej przeżyć jeden dzień jak król, niż sto lat jak żebrak. I za to dziękuję tej mojej pogmatwanej karmie. Życzę też każdemu, by miał w swoim życiu takie pół roku jak moje z K., chociaż raz.
Fizycznie nie zmieniła się w ogóle. To była ta sama K., jaką znałem kilka lat temu. Z uśmiechniętym, pełnym życia wzrokiem i energią, bijącą z każdego ruchu ciała. Zaczęliśmy rozmawiać jak gdyby nigdy nic- jakby ta przepaść 6 lat nie widzenia się praktycznie nie miała miejsca. Wszystko spowijała ta sama, dobrze znana mi chemia, która istniała między nami kiedyś. Choć wiadomo, że każde z nas ma już inne życie, i nasze ścieżki nigdy nie staną się na powrót tą jedną. Gadaliśmy o wszystkim. O tym, jak potoczyły się nasze życia po rozstaniu. O pracy, osiągnięciach. O zainteresowaniach i głupotach. O naszych wspólnych znajomych, z którymi nie mamy już kontaktu. O nas. Noc była niezwykła. Syciłem się każdą minutą, słuchając jej, odgłosów płynącej rzeki, miasta w ruchu. Patrzyłem się w gwiazdy i było mi po prostu dobrze- pierwszy raz, od tak długiego czasu. I w końcu to do mnie dotarło. Że to była TA JEDYNA. Jedyna, która tak bardzo mnie intrygowała, inspirowała, napędzała, pociągała. Z którą czułem się sobą w każdym calu. Przy której mógłbym być szczęśliwy i spełniony do końca moich dni.
Starałem się patrzeć na to z pragmatycznej, buddyjskiej strony. Moja karma jest chyba pogmatwana, skoro nie mogę sobie ułożyć życia przez tyle czasu. Prawdopodobnie, gdzieś w przeszłych wcieleniach czyniłem mocne życzenia, by być wolnym. I teraz się to wydarza. Możliwe, że moim powołaniem jest więc inne życie- takie, które uniemożliwia mi założenie rodziny, posiadanie potomstwa. Tyle razy czułem, że coś gna mnie w inne strony świata. Więc może wszystko, co działo się do tej pory wcale nie jest jakimś przypadkiem? Bo czuję, że stoję u progu zmian. Z K. musieliśmy mieć naprawdę silne połączenie. W tym i poprzednich życiach. Musiało zajść jednak coś, co sprawia, że nigdy nie będziemy razem. Ona za jakiś czas bierze ślub, a pod koniec miesiąca wyprowadza się już na stałe z Wielkiego Miasta. Nie ma możliwości, bym jej to zniszczył- i akceptuję to wszystko z pełną świadomością. Że nigdy nie poznam nikogo takiego jak ona. I z pewnością nikogo więcej tak mocno nie pokocham. Spotkałem w swoim życiu tyle kobiet... ale żadna nie dała mi tyle, ile właśnie ona. Jakaś cholerna karma sprawiła, że dane mi ją było poznać jedynie na tak krótko. Ale żaden dłuższy czas, jaki spędziłem z innymi kobietami nie był aż tak intensywny i owocny, jak ten spędzony z nią. Jest w tym trochę taka parszywa niesprawiedliwość. Ale za nic nie zamieniłbym tych chwil. Za żadne pieniądze, dobra, zaszczyty czy sławę. Być może prawdą jest, że lepiej przeżyć jeden dzień jak król, niż sto lat jak żebrak. I za to dziękuję tej mojej pogmatwanej karmie. Życzę też każdemu, by miał w swoim życiu takie pół roku jak moje z K., chociaż raz.
sobota, 25 kwietnia 2015
Fryderyk, Fryc, Frycuś
Nie dalej jak wczoraj miało miejsce rozdanie Fryderyka- nagrody przyznawanej przez członków Akademii Fonograficznej, czyli ZPAV. W jej skład wchodzi ponad 1000 artystów, dziennikarzy i producentów związanych z branżą. Samo głosowanie odbywa się w dwóch turach- w pierwszej członkowie głosują na wybrane przez SIEBIE pozycje z listy wydawnictw fonograficznych danego roku. Następnym etapem jest wyłonienie nominacji (przeważnie pięciu w każdej kategorii), a potem oddanie głosu na jedną z nich. Żeby nie było- cały proceder ma charakter TAJNY.
Od jakiegoś czasu doskonale wiadomo, że Fryderyki oscylują swoim poziomem i prestiżem mniej- więcej na podobnej zasadzie, co Eurowizja. Jednym słowem: gówno, marność i bieda (oczywiście umysłowa). Nagrody przyznawane są na zasadzie "rąsia rąsię myje", wewnątrz bardzo hermetycznego światka- co udowadniają kolejne wybory nominacji i ich laureatów. Jeśli by mierzyć polski przemysł muzyczny właśnie przez pryzmat tych nagród- to rzeczywiście można wysnuć wniosek, że kondycja owego jest co najmniej w fatalnym, lub opłakanym stanie. Ale na szczęście wszystkim chyba wiadomo, że to co jest istotne w muzyce- dzieje się poza głównym nurtem, czy mainstreamem określonym pod szyldem ZPAV.
Cała gala rozdania Fryderyków jest jednak sporym wydarzeniem i do tego mocno nagłośnionym przez media. Tak więc mimo, że się tym możesz nie interesować- i tak cię to nie ominie. Zwłaszcza, jeśli samemu słuchasz dużo muzyki i powiedzmy, że coś tam o niej wiesz. Z czystej ciekawości odpalam stronę ZPAV'u i aż przecieram oczy ze zdumienia.
Nominowani w zakładce Album Roku/ kategoria ROCK (proszę mieć to na uwadze, powtarzam: ROCK):
- BEHEMOTH za rewelacyjny "The Satanist"
- CURLY HEADS "Ruby dress skinny dog"
- LUXTORPEDA "A morał tej historii mógłby być taki, że mimo, że cukrowe, to jednak buraki"
- NATALIA PRZYBYSZ "Prąd"
- ORGANEK "Głupi"
Wygrywa... Natalia Przybysz. TA Natalia Przybysz, czyli ex Sistars. NATALIA PRZYBYSZ. W kategorii ROCK. No kurwa. Staram się podnieść szczękę z podłogi. Zdziwiona była też podobno sama Pani Natalia, która owszem, z nagrody się ucieszyła- aczkolwiek osobiście przyznała w wywiadzie, że rockowo to ona się raczej nie czuje. Więc albo ja jestem głupi, albo nie znam się na muzyce i nic o niej nie wiem. Album zawiera elementy rocka, są gitary, bas, mało elektroniki. I nawet przyjemnie się tego słucha, bo umiejętności wokalnych Pani Przybysz nie da się zakwestionować, produkcja jest świetna. Ale podciąganie tego pod stricte ROCK...? No nie sądzę.
Palemka pierwszeństwa należy się tu zespołowi Behemoth- chociaż nie sądzę, by mogli tu wygrać- ze względu na zbyt dużą przepaść pomiędzy tzw. mainstreamem, czy przez liczne kontrowersje, tak mocno nieprzyjazne środowisku. Aczkolwiek nawet jeśli nie Nergal i spółka, to zawsze pozostaje Luxtorpeda- której może nie jestem fanem, ale formacja jest ewidentnie fenomenem na polskim rynku. Takie rodzime Foo Fighters. Trudno mi powiedzieć więc, co za debil przyznaje te nagrody, lub ile musiał posmarować komisji Pan Producent, by taki precedens mógł zaistnieć. Ale w takiej sytuacji pozdrawiam, i nadal uważam, że ostatnim chwalebnym momentem w historii tej nagrody był fakt odmówienia przyjęcia jej przez zespół Sweet Noise w 2003 r., w ramach protestu wobec praktyk stosowanych w polskim przemyśle muzycznym. Tfu. Biznes muzyczny, showbiznes- showshit.
Album Roku, kategoria ROCK. Chciałbym podziękować Akademii...
Od jakiegoś czasu doskonale wiadomo, że Fryderyki oscylują swoim poziomem i prestiżem mniej- więcej na podobnej zasadzie, co Eurowizja. Jednym słowem: gówno, marność i bieda (oczywiście umysłowa). Nagrody przyznawane są na zasadzie "rąsia rąsię myje", wewnątrz bardzo hermetycznego światka- co udowadniają kolejne wybory nominacji i ich laureatów. Jeśli by mierzyć polski przemysł muzyczny właśnie przez pryzmat tych nagród- to rzeczywiście można wysnuć wniosek, że kondycja owego jest co najmniej w fatalnym, lub opłakanym stanie. Ale na szczęście wszystkim chyba wiadomo, że to co jest istotne w muzyce- dzieje się poza głównym nurtem, czy mainstreamem określonym pod szyldem ZPAV.
Cała gala rozdania Fryderyków jest jednak sporym wydarzeniem i do tego mocno nagłośnionym przez media. Tak więc mimo, że się tym możesz nie interesować- i tak cię to nie ominie. Zwłaszcza, jeśli samemu słuchasz dużo muzyki i powiedzmy, że coś tam o niej wiesz. Z czystej ciekawości odpalam stronę ZPAV'u i aż przecieram oczy ze zdumienia.
Nominowani w zakładce Album Roku/ kategoria ROCK (proszę mieć to na uwadze, powtarzam: ROCK):
- BEHEMOTH za rewelacyjny "The Satanist"
- CURLY HEADS "Ruby dress skinny dog"
- LUXTORPEDA "A morał tej historii mógłby być taki, że mimo, że cukrowe, to jednak buraki"
- NATALIA PRZYBYSZ "Prąd"
- ORGANEK "Głupi"
Wygrywa... Natalia Przybysz. TA Natalia Przybysz, czyli ex Sistars. NATALIA PRZYBYSZ. W kategorii ROCK. No kurwa. Staram się podnieść szczękę z podłogi. Zdziwiona była też podobno sama Pani Natalia, która owszem, z nagrody się ucieszyła- aczkolwiek osobiście przyznała w wywiadzie, że rockowo to ona się raczej nie czuje. Więc albo ja jestem głupi, albo nie znam się na muzyce i nic o niej nie wiem. Album zawiera elementy rocka, są gitary, bas, mało elektroniki. I nawet przyjemnie się tego słucha, bo umiejętności wokalnych Pani Przybysz nie da się zakwestionować, produkcja jest świetna. Ale podciąganie tego pod stricte ROCK...? No nie sądzę.
Palemka pierwszeństwa należy się tu zespołowi Behemoth- chociaż nie sądzę, by mogli tu wygrać- ze względu na zbyt dużą przepaść pomiędzy tzw. mainstreamem, czy przez liczne kontrowersje, tak mocno nieprzyjazne środowisku. Aczkolwiek nawet jeśli nie Nergal i spółka, to zawsze pozostaje Luxtorpeda- której może nie jestem fanem, ale formacja jest ewidentnie fenomenem na polskim rynku. Takie rodzime Foo Fighters. Trudno mi powiedzieć więc, co za debil przyznaje te nagrody, lub ile musiał posmarować komisji Pan Producent, by taki precedens mógł zaistnieć. Ale w takiej sytuacji pozdrawiam, i nadal uważam, że ostatnim chwalebnym momentem w historii tej nagrody był fakt odmówienia przyjęcia jej przez zespół Sweet Noise w 2003 r., w ramach protestu wobec praktyk stosowanych w polskim przemyśle muzycznym. Tfu. Biznes muzyczny, showbiznes- showshit.
Album Roku, kategoria ROCK. Chciałbym podziękować Akademii...
Subskrybuj:
Posty (Atom)